Rose - FF.doc

(360 KB) Pobierz

- Rose, jesteś zołzą. - usłyszałam od Alice, która tym stwierdzeniem wyrwała mnie ze stanu zamyślenia. Od dobrych piętnastu minut jej nie słuchałam. - Chyba w życiu nie spotkałam kogoś tak zołzowatego jak ty. Czy ty czerpiesz z tego przyjemność?

- Z czego niby? Z wredoty? Przyjemność? To mało powiedziane. Bycie wredną jest dla mnie jak powietrze. Nie! Poczekaj. Znajdę lepsze porównanie. Tak... To jest dla mnie jak krew - jest mi równie potrzebne do życia. - naładowałam tą wypowiedź taką ilością jadu, że chyba pobiłam rekord świata. - O co TYM razem ci chodzi?

Westchnęła.

- O to, jak traktujesz Bellę. Powinniśmy się cieszyć, że Edward wreszcie sobie kogoś znalazł i przestał się snuć po domu jak zombie.

- Tiaaa, skaczmy pod sufit i wykrzykujmy "Hip, Hip! Hurra!". - odparłam sarkastycznie. - Tyle jest pięknych... kobiet, w których żyłach nie ma krwi, a on musiał wybrać jakąś szarą mysz z przedmieści, która go kusi. Zrozum to, siostrzyczko - przez tą dziewuchę wszyscy będziemy mieli problemy, jeszcze zobaczysz.

- Bella raczej na siebie ściąga kłopoty, nie na innych. - mruknęła. - Ty jesteś po prostu do niej uprzedzona. A może zazdrosna? - dodała ze złośliwym uśmiechem.

Auć. Trafiła w mój czuły punkt. Zawsze bolało mnie to, że dla Edwarda byłam jak kurz na jego drogocennych płytach.

- Nie jestem zazdrosna, nie mam powodu. Jakby to Emmett zakochał się w tej dziwnej dziewczynie, prawdopodobnie bez zastanowienia urwałabym jej głowę. Ale, na Boga, czemu miałabym być zazdrosna o brata?

- Obie doskonale wiemy dlaczego, Rosie.

- Jakie to ma teraz znaczenie? Edward usiłuje nas wpakować w poważne kłopoty.

- Rosalie... - usłyszałam dochodzące z piętra delikatne upomnienie Emmetta.

- Chcesz się wtrącić? - spytałam spokojnie, wiedząc, że mnie usłyszy. - To chodź tutaj.

Ani się obejrzałam, a siedziałam mu na kolanach. Akurat w tym momencie nie miałam na to ochoty, więc delikatnie zsunęłam się na kanapę, a on objął mnie ramieniem.

- Kochanie, ja uważam, że ta Bella jest zupełnie nieszkodliwa. W końcu to Edzio najbardziej się męczy. Jak jest takim masochistą, to jego sprawa. Zresztą, dla mnie wiązanie się z kobietą, która jest bezużyteczna seksualnie jest co najmniej... No nie wiem, idiotyczne?

- Ja tu wszystko słyszę. - warknął Edward ze swojego pokoju.

- Cieszymy się razem z tobą, Mr. Mindreader. - odwarknęłam mu. Em delikatnie pogłaskał mnie po policzku, żebym się uspokoiła.

- Skarbie, to jego problem. Jak chce żyć w celibacie, to niech żyje. Jak ty nie chcesz się spotykać z jego dziewczyną, to nie musisz. Nie doszukujmy się problemów tam, gdzie ich nie ma. - zaczął mnie łapczywie całować. - A tak w ogóle, to może chodźmy na górę, co ty na to?

- Ehh, obydwoje jesteście siebie warci. - westchnęła Alice, wstając z kanapy. Machnęła na nas ręką. - Tylko nie zburzcie kolejnej ściany. - zatrzymała się na chwilę. Widać było, że nawiedziła ją jakaś wizja. - Albo od razu zadzwonię do murarza i umówię się na jutro.

Weszła po schodach na piętro. Natychmiast pojawili się obok niej Jasper i Edward. Carlisle i Esme byli akurat na polowaniu.

- Ja wychodzę, umówiłem się z Bellą. - poinformował nas Edward, będąc już przy drzwiach.

- Jasper, przejdziemy się? - spytała Alice swojego męża. - Nie mam ochoty na przebywanie w towarzystwie tych dwóch buldożerów.
Powinniśmy was wynajmować do burzenia budynków. Można by się na tym nieźle dorobić. - rzuciła mi ostatnie wyniosłe spojrzenie i po chwili obydwoje zniknęli z pola widzenia.

Spojrzałam na Emmetta, on spojrzał na mnie. Uśmiechnęliśmy się do siebie porozumiewawczo i po chwili byłam półtora metra nad ziemią w ramionach faceta, którego kochałam, jak nigdy nikogo. Chłopca, który był mi przeznaczony... Na zawsze i na wieczność.

Wbrew oczekiwaniom Alice, wszystkie ściany naszego domu pozostały na mijscu, choć gdybym pozwoliła mojemu misiowi pójść na całość, niewiele by z naszej sypialni zostało, jednak miałam ochotę utrzeć siostrze nosa. Niech nie uważa, że wszystko wie najlepiej.

- Ależ ty jesteś piękna. - powiedział Emmett, całując mnie w szyję, gdy już doprowadziłam włosy do porządku, a podartą sukienkę wyrzuciłam na śmietnik. Roześmiałam się tylko. Mówił mi to codziennie.

- Tobie też niczego nie brakuje. - odparłam, po czym odwróciłam się do niego i obdarzyłam go słodkim pocałunkiem. Usłyszałam, że ktoś otwiera drzwi. Edward wrócił.

- Słyszę. - odpowiedział, ponownie mnie całując. - Czy w czymś ci przeszka.... - urwał, pociągając nosem. - Cholera. - mruknął.

- Jak on mógł tu przyprowadzić tą małą ździrę? - wysyczałam. No cóż, delikatnie mówiąc, lekko mnie poniosło. W ataku furii stłukłam ulubioną lampkę nocną. Gdyby Emmett nie złapał mnie i nie przycisnął do ściany, pewnie zniszczyłabym coś jeszcze.

- Rose, uspokój się, jeszcze nic się nie stało. Usiądź tu spokojnie. - jedną ręką przeniósł mnie na kanapę. - A ja zaraz wyjaśnię wszystko z Edwardem i wrócę, okej?

Zacisnęłam dłonie w pięści.

- Tak. Tylko wróć szybko, bo inaczej ten murarz będzie niezbędny. - wysyczałam przez zęby.

Pogłaskał mnie tylko po policzku i wyszedł. Mimo wcześniejszych zapewnień nie pozostałam na miejscu. Wyszłam z pokoju i obserwowałam całą sytuację z góry. Miałam na sobie tylko szlafrok, ale jakoś szczególnie mi to nie przeszkadzało. Patrzyłam, jak Emmett i Edward rozmawiają, kilka metrów od Belli. Mówili tak szybko, że jej słabe, ludzkie uszka nie miały szansy na wychwycenie poszczególnych słów, ja za to słyszałam wszystko.

- Emmett, skarbie, czy mógłbyś nie nazywać mnie przewrażliwioną furiatką? - powiedziałam spokojnie i posłałam Belli, która właśnie odnotowała moją obecność, lodowate spojrzenie.

Em tylko zacisnął zęby i wrócił do przerwanej rozmowy. Bella wyraźnie skuliła się w sobie. Najwidoczniej osiągnęłam zamierzony efekt. Zapewne sądziła, że też mam ochotę skosztować jej krwi, albo że mnie czymś zdenerwowała. A prawda była tak prosta, że aż niemożliwa... Ja jej po prostu zazdrościłam. Nie słabego słuchu, wzroku, skrajnej niezdarności czy braku stylu. Zazdrościłam jej... ludzkości. Ciepłej skóry, wypieków na policzkach, zdolności do... Zresztą, nieważne. Nie mogłam mieć dzieci i powinnam była się z tym pogodzić już dawno, ale... jakoś nie potrafiłam. To nie była wina Belli, że tak serdecznie jej nienawidziłam. To było to coś we mnie. To coś, z czym nie zamierzałam walczyć. Miałam straszliwą ochotę zrobić jej krzywdę, jej krew pachniała tak słodko... Cóż znaczyła jedna mała śmiertelniczka?

Edward świdrował mnie wzrokiem. Doskonale słyszał, co myślę, i byłam świadoma, że jest zdolny mnie zabić, gdybym tylko tknęła tą dziewczynę. Wprawdzie Emmett stanąłby w mojej obronie, ale... Chwilę potem wróciliby Alice i Jasper, przed wizjami mojej siostry nie było ucieczki. Gdybym tylko podjęła decyzję, wróciliby w kilkanaście sekund, w końcu nie byli daleko. A może byt nie zdążyli... Nie, nie ma sensu robić zamieszania. Miałam lepszy pomysł, by utrzeć jej nosa.

- Em, kochanie, chodźmy do siebie. Edward i Bella z pewnością chcieliby zająć się sobą, nie wypada im przeszkadzać. - powiedziałam najsłodszym głosem, na jaki tylko potrafiłam się zdobyć.

Emmett spojrzał na mnie uważnie, zapewne zastanawiając się, skąd ta nagła zmiana. Po chwili przeniósł wzrok na Edwarda, który patrzył na mnie, jakby miał ochotę mnie zamordować.

- Emmett... Nie wypada im przeszkadzać. I tak zaraz wrócą Alice i Jasper. Oby tylko nie przerwali im w połowie, to byłoby takie okrutne... - westchnęłam teatralnie. Edward zrobił krok w stronę schodów, przypuszczałam, że zamierza przyjść na górę, żeby mnie uciszyć. - No tak, zapomniałam, że wy nie możecie... Tak mi przykro. Kochanie, to może pójdziemy do sklepu, co ty na to? Edward chyba nie ma ochoty na przebywanie w moim towarzystwie.

Em chyba zrozumiał, że nie powinien się odzywać, bo może tylko pogłębić zdenerwowanie naszego brata. Skinął tylko głową w kierunku Belli i wbiegł po schodach, po drodze wziął mnie na ręce i wpadł do pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi.

- Edward wyglądał, jakby chciał cię bardzo skrzywdzić. - stwierdził odkrywczo.

- Niezbyt mnie to interesuje. - stwierdziłam, wchodząc do garderoby. Postanowiłam ubrać się tak, żeby tej Swan opadła szczęka. Obcisłe dżinsy. Biała koszulowa bluzka w granatowe prążki. Wysokie szpilki z czarnej, lakierowanej skóry. Naszyjnik z brylantowym serduszkiem, który dostałam od męża pod choinkę. Spojrzałam w lustro i uśmiechnęłam się do swojego odbicia. Usłyszałam Emmetta chodzącego do pokoju.

- Nie musisz tego robić. - szepnął, całując mnie we włosy, w okolicy ucha.

- Ale mam na to ochotę. - odparłam. - Przebierz się.

Spojrzał w dół, a potem w lustro.

- Czegoś mi brakuje? - spytał niepewnie.

- Wyglądasz jak fleja. Przebierz się. - powtórzyłam.

Niechętnie zrzucił ulubiony biały dres, który Alice już kilkakrotnie usiłowała wyrzucić, by zastąpić go nowym i założył dżinsowe spodnie i czarny t-shirt z białym napisem "Calvin Klein" (efekt ostatniej wizyty naszej ukochanej siostrzyczki w Nowym Jorku).

- Teraz lepiej. - stwierdziłam. - Możemy iść.

- Ale gdzie? Wydawało mi się, że mówisz tak tylko, żeby Edward się odczepił.

To ja się go czepiałam, ale to nie zamierzałam tego uświadamiać mojemu jedynemu sprzymierzeńcowi.

- Musimy kupić nową lampkę. Bardzo ją lubiłam... Teraz nadaje się tylko na śmietnik.

- Kupiliśmy ją w Seattle. - przypomniał mi. - Jest już późno.

- Ja prowadzę. - powiedziałam tylko i wyszłam z pokoju.

Westchnął ciężko i poszedł za mną. Specjalnie przeszłam obok Belli, żeby mogła zobaczyć, jak wiele jej do mnie brakuje. Edzio tylko zacisnął zęby.

- Jedziemy do Seattle. - poinformowałam go. - Stłukła nam się lampka. Będziemy późno, może nawet spóźnimy się do szkoły. Alice i Jasper są na spacerze, ale pewnie zaraz wrócą. Carlisle i Esme dzwonili, że będą trochę wcześniej niż zamierzali. Miłego wieczoru. - zaśmiałam się melodyjnie, złapałam Emmetta za rękę i pobiegłam do garażu. Mój prześliczny, czerwony kabriolet stał na swoim miejscu. Wskoczyłam na miejsce kierowcy, Em niechętnie usiadł obok nie. Nie lubił mojego samochodu. Twierdził, że w czerwieni mu nie do twarzy.

Pilotem otworzyłam drzwi do garażu i wyjechałam na podjazd przed domem. Machnęłam ręką do właśnie nadjeżdżających Esme i Carlisle'a, po czym ruszyła leśną drogą z piskiem opon. Byłam zła, jak chyba nigdy dotychczas. Wiedziałam, że po powrocie do domu czeka mnie umoralniająca rozmowa z Carlislem, którego opinia co do mojego zachowania była mi akurat w tym momencie całkowicie obojętna.

- Rose, zwolnij trochę, ludzie nie jeżdżą ponad dwieście na godzinę poza autostradą. Nawet na autostradzie mało kto tak jeździ. Nigdzie nam się nie śpieszy.

- Zamkną sklep. A ja muszę dzisiaj kupić tą lampę. - mocniej zacisnęłam ręce na kierownicy (na tyle mocno, że gdybym ścisnęła ją choćby odrobinę bardziej, zapewne jej fragmenty zostałyby mi w dłoniach) i docisnęłam pedał gazu, żeby wyprzedzić kolejne samochody. Słyszałam przyjemne mruczenie ponadnormatywnie dużego silnika. Em tylko pogłaskał mnie po policzku. Doskonale wiedział, że nic nie wpłynie na moją decyzję. Edward, w przypływach szczerości, nazywał to "oślim uporem". Gdyby nie pogardliwy uśmieszek, z jakim wypowiadał te dwa słowa, zapewne przyznałabym mu rację, ale gdy tylko widziałam wtedy jego minę, dłonie zaciskały mi się w pięści. Odruchowo, jakbym nie była w stanie nad nimi panować.

Do Seattle dojechałam w rekordowym tępie. Zaparkowałam na parkingu pod centrum handlowym i weszłam do niego nieco zbyt szybko, jak na człowieka. Było tam jednak tak dużo ludzi, że z pewnością nikt nie zauważył mojego nagłego pojawienia się. Emmett wykazał się większym rozsądkiem. Objął mnie w pasie i poprowadził do sklepu z antykami. Albo czymś na kształt antyków w odpowiednio niższych cenach. Wszystkie pseudo-angielskie etażerki, krzesła i tym podobne barachła, które udawały przedmioty z czasów mojego dzieciństwa, nie wzbudzały we mnie zachwytu. Wreszcie znalazłam odpowiednią lampkę, niemal identyczną jak ta, którą dzisiaj zniszczyłam. Poza tym kupiłam jeszcze obrzydliwy statek zamknięty w butelce (Emmett stwierdził, że jeżeli spróbuję go gdzieś postawić, to Esme się zapłacze), nową torebkę, kolejne czarne szpilki (mój mąż, jak każdy facet, wzniósł tylko oczy ku niebu), śliczny szal dla Alice, taki, jakiego szukała do najnowszej sukienki, nowe buty narciarskie dla Emmeta, bo ostatnie połamał w ataku wściekłości po przegraniu slalomu-giganta z Jasperem i nowe gogle dla mnie. Gdy zaczęłam się przymierzać do szafirowych kolczyków, mój kotek nie wytrzymał.

- Dość, Rosalie. Kupiłaś więcej niepotrzebnych rzeczy niż ustawa przewiduje. Bella z pewnością już jest w domu. W swoim domu.
- Nie musiałeś tego dodawać. Jak do tej pory, nasz dom nie jest jej domem. I oby nigdy nim nie został. Nie podobają ci się te kolczyki? - spytałam niewinnie.

- Kamień ma skazę. Ale generalnie są w porządku. Mogę ci je kupić, jeśli chcesz, ale wróćmy już do domu.

- Nie ma problemu. Możemy wracać. Ty zapłać, a ja zacznę zanosić zakupy do samochodu. Tą lampę trzeba jakoś zabezpieczyć, żeby się nie stłukła. Chcę jeszcze dzisiaj nas spakować. Jak dobrze pójdzie, to rano będziemy już w samolocie. Ewentualnie jutro koło południa.

- Rosalie, gdzie ty chcesz jechać? Chcesz się stąd wyprowadzić?

- W żadnym wypadku. Jeśli ktoś miałby się wyprowadzić, to tylko Edward, ja nikomu w niczym nie przeszkadzam. Na razie mam ochotę pojeździć na nartach. Albo na desce. W każdym razie, w Aspen muszą być świetne warunki narciarskie. Jest sezon, a my jeszcze nie byliśmy na stoku. Trzeba to odrobić.

Mój ukochany Cullen tylko westchnął, podając zdziwionej sprzedawczyni swoją kartę kredytową. Wiedział, że nie o narty mi chodzi, tylko o pewną formę ucieczki. W momencie, w którym Bella przekroczyła próg naszego domu, kiedy w ściany na stałe wtopił się jej zapach, straciłam swój azyl. Miejsce, w którym czułam się bezpiecznie, gdzie wprawdzie rozmawialiśmy o niej, ale nigdy jednoznacznie nie kojarzyło mi się ono z nią. A teraz... Wszystko się skończyło, wkroczyła na mój teren. Musiałam wyjechać, by nabrać dystansu do sprawy i Emmett doskonale to rozumiał. Dlatego nie oponował. Niemal nigdy nie oponował.
Szybko zapakowaliśmy zakupy i siebie do samochodu - znowu ja prowadziłam - i szybko wyjechaliśmy na drogę. Miałam czysty umysł, patrzyłam pod koła, nic innego mnie nie interesowało. Byłam tylko ja i droga. Wolałam nie myśleć o tym, co zastaniemy w domu.

Kiedy wjechałam do garażu zauważyłam Alice siedzącą na masce ukochanego Astona Martina Vanquisha Edwarda.

- Ja na twoim miejscu wstałabym w obawie o przyszłość własnej głowy. - powiedziałam, wysiadając z samochodu.

- Nie martw się, nic mi nie będzie. Wiem o tym, uwierz mi. Spakowaliśmy wam z Jasperem bagaże do samochodu Emmetta. Narty i deski też. Tylko Em nie ma butów.

- Już ma. Dzięki, przynajmniej nie będziemy marnowali czasu. Skarbie, mógłbyś usiąść do komputera i zarezerwować bilety na samolot?

- Jasne. - Emmett cmoknął mnie we włosy i ruszył do drzwi.

- Ten o dziewiątej się spóźni, na dwunastą są jeszcze miejsca. - poinstruowała go Ally.

- Dzięki. - mój Cullen zniknął w kilka sekund, zostawiając nas same. Usiadłam naprzeciwko Alice na masce drugiego samochodu Edwarda.

- O co chodzi?

- Ja wiem, że chcesz uciec. Próbuję ci to ułatwić tylko ze względu na Edwarda. Twoje uczucia w tym momencie są mi doskonale obojętne. Masz świadomość, że go krzywdzisz?

- Nic mu nie będzie. - prychnęłam. Tylko pokręciła głową.

- Wiesz, jak bardzo niesprawiedliwa byłaś wobec Belli? Przyszła do nas, a ty potraktowałaś ją jak błoto na butach. Nie rozumiem, dlaczego masz problem z normalnym traktowaniem jej. Ona nic ci nie zrobiła.

- Nie sprawiło mi to przyjemności. Musiałam odreagować. Isabella była najlepszym celem, jej uczucia mnie nie interesują. Nie należy do mojej rodziny.

- Jeszcze do niej nie należy. - sprostowała Alice. - Obawiam się, że nie wszystko pójdzie po twojej myśli. Ona będzie członkiem naszej rodziny. Widzę to bardzo wyraźnie. Jeszcze nie teraz, ale za jakiś czas. Nie martw się, będziesz miała czas żeby się z tym pogodzić.

- Nie mam zamiaru. Czy wy wszyscy nie widzicie, jak wielkie zagrożenie ona dla nas stanowi? W każdej chwili może komuś o nas powiedzieć. A wtedy zwalą nam się na głowę Volturi. Już mogą nam się zwalić.

- Volturi mają ciekawsze rzeczy na głowie, niż ściganie nas. Zresztą, Edward nie jest jedynym wampirem, który zakochał się w śmiertelniczce. Popatrz na rodzinę Tanyi.

- W takim razie, pozostało jej już niewiele życia. - powiedziałam ze złośliwym uśmiechem. - Zresztą, to nie moja sprawa. Ja jadę na narty. A wy róbcie, co chcecie. Droga wolna. Nic mnie to nie obchodzi. Byle nie zajęła mojego pokoju i nie grzebała w mojej garderobie. - zeskoczyłam zgrabnie na ziemię i wyszłam z garażu. Byłam zła, nic nie szło po mojej myśli. Nic nie zależało ode mnie. Nikogo w tym momencie nie obchodziłam. Z wściekłości kopnęłam w stojak na parasole, który z impetem wpadł w ścianę, z której odpadło trochę tynku i spadł obraz Picassa.

- Rosalie, czy mógłbym cię prosić na słówko? - usłyszałam spokojny głos Carlisle'a dochodzący z jego gabinetu. Najchętniej bym mu odwarknęła, ale nie pozwolił mi na to szacunek, jakim go darzyłam. Niechętnie weszłam po schodach, a potem jeszcze bardziej niechętnie przekroczyłam próg jego gabinetu.

Na mój widok wstał. Minę miał opanowaną, ale w jego oczach widać było smutek.

- Czy coś się stało? - spytałam niby od niechcenia. - Jeśli chodzi o ten stojak i obraz, to jak wrócę, to go naprawię. W końcu skończyłam historię sztuki.

- Nie chodzi mi o obraz. Zastanawiam się tylko, czemu tak źle potraktowałaś Bellę. Edward o wszystkim opowiedział. Isabella i twój brat się kochają. Przez co Bella stała się członkiem naszej rodziny. A my szanujemy członków naszej rodziny. I wspieramy ich, a nie rzucamy im kłody pod nogi. Edward nie dał ci powodu, byś utrudniała mu i tak trudne zadanie.

- Jakie niby zadanie?

- Przekonanie Belli, że żadne z nas nie zrobi jej krzywdy nie jest rzeczą prostą. Tym bardziej, że nie mamy żadnej pewności.

- Och, Carlisle, zawsze cię miałam za rozsądnego faceta. Nie rozumiem, dlaczego żadne z was nie widzi, jak ogromne problemy możemy mieć przez tą dziewczynę.

- Bella jest rozsądną osobą, nikomu nic o nas nie powie. Poza tym, Rose, zastanów się, kto by jej uwierzył? Zresztą, to nie ma żadnego znaczenia. Zachowałaś się nieodpowiednio, Bella i Edward niczym sobie nie zasłużyli na takie traktowanie. Chciałbym, żebyś ich przeprosiła.

Uniosłam pytająco jedną brew. Nie miałam zamiaru nikogo przepraszać, Carlisle powinien o tym wiedzieć.

- Ja wyjeżdżam do Aspen. A Edward niech idzie do diabła. Nie zamierzam nikogo przepraszać. - odpowiedziałam, wychodząc z gabinetu. Miałam ochotę trzasnąć drzwiami, ale uświadomiłam sobie, że niewiele by z nich zostało. Byłam tak zdenerwowana, że wpadłam na Emmetta.

- Wow, skarbie, co się dzieje? Edward gdzieś tu zakamuflował tą swoją dziewicę orleańską? - usiłował mnie rozbawić, ale jego wysiłki spełzły na niczym. Rozsierdził mnie tylko jeszcze bardziej. Emmett znał mnie jak nikt inny, więc szybko zauważył, że nie rozbawił mnie jego żart. - No już, kochanie, nie martw się. A teraz spróbuj mnie nie uderzyć i zadzwoń do linii lotniczych, że masz faceta idiotę, bo cię do samolotu nie wpuszczą.

- A to niby czemu? - spytałam zdziwiona, bo z jego wypowiedzi nic nie wynikało. Oprócz tego, że zrobił coś głupiego.

- Bo mi się pieprzą te twoje nazwiska. - zamachał bezradnie rękami. - Raz jesteś Hale, raz Cullen, już mi się myli, kiedy oficjalnie jesteśmy małżeństwem, a kiedy nie jesteśmy. Teraz nie jesteśmy, tak?

- Teraz nie jesteśmy, a ja nazywam się Rosalie Hale. Em, jesteśmy w liceum, trudno, żebyśmy byli po ślubie.

- Ja już tyle lat żyję, że nic mnie nie zdziwi. Ale zadzwoń do tych linii lotniczych, bo bilet jest na Rosalie Cullen. Możesz mieć problemy na lotnisku. Powiedz im, że ci się dopiero oświadczyłem i z tej radości mi się we łbie pomieszało, albo co. Nie wiem, wymyśl coś, proszę cię. - przytulił mnie. Spojrzałam na niego. Zrobił tak słodką minę, że nie mogłam powstrzymać śmiechu.

- Już dzwonię. - powiedziałam, wyjmując mu z ręki swojego własnego Blackberry, którego normalnie Em nie dotykał nawet kijem (ten nieszczęsny czerwony... ). - A ty zejdź na dół, postaw stojak na parasolki tam, gdzie powinien stać, a tego przedziurawionego Picassa zanieś do piwnicy, do mojej pracowni.

- Przedziurawiłaś Picassa? - spytał, na wpół rozbawiony, na wpół zdziwiony. No tak, przedziurawienie obrazu wartego kilka milionów nie pasowało do historyka sztuki.

- A ty pomyliłeś nazwisko własnej żony. - wytknęłam mu, żeby porzucił temat.

- Przecież nie jesteś moją żoną. - zdziwił się. - A chcesz? - spytał, upadając na kolana z takim hukiem, że wszyscy do nas podbiegli.

- Co tu się dzieje? - spytał Edward, patrząc na nas rozwścieczony.

- Oświadczam się swojej żonie. - wyjaśnił Emmett, wywołując śmiech Jaspera. - Alice, pożycz mi jakiś pierścionek, dopóki sam nie kupię.
Alice tylko parsknęła śmiechem i zniknęła w swojej sypialni. Wrócił po kilku sekundach z pierścionkiem z największym brylantem, jaki dało się zmieścić na takim maleństwie. Podała go Emmettowi.

- Dzięki, siostro. - szepnął do niej. - A więc, Rosalie, skarbie, czy wyjdziesz za mnie? Po raz kolejny? - dodał po chwili.

Z trudem powstrzymałam się od śmiechu, żeby zachować powagę sytuacji.

- Tak, wyjdę za ciebie. - powiedziałam, wyciągając dłoń, żeby założył mi ten pożyczony pierścionek.

Edward tylko parsknął śmiechem i poszedł do swojego pokoju. Carlisle i Esme oraz Alice i Jasper złożyli nam gratulacje.

- Czuję, że w połowie tygodnia przestanę się na ciebie gniewać. Będziecie mieli ślub i wesele stulecia. - powiedziała Alice, zmniejszając mi pierścionek.

- Po raz ósmy? - zdziwił się Emmett, sam dzwoniąc, żeby zmienić nazwisko na moim bilecie.

- Przebijanie samej siebie to moja specjalność. - stwierdziła. - Jasper odwiezie was na lotnisko. A ja zaniosę tego Picassa do piwnicy. I tak nie pasuje do ściany, powieszę tam tą rycinę z Nowym Jorkiem.

- Dzięki. - powiedziałam, chociaż wiedziałam, że robi to dla Esme. Obie byłyśmy świadome, że uszkodzenie jednego obrazu można zatuszować tylko wyciągnięciem innego z piwnicy.

- Idźcie już. Bo mi się skończy dobra wola. - pogroziła mi palcem, ale po chwili się rozchmurzyła. - Znowu będziemy miały jedno nazwisko. Uwielbiam wasze śluby, wy się tak ładnie umiecie cieszyć. Najlepszy był ten, po którym Emmett, jak cię wnosił do sali w hotelu i przypadkiem uderzył twoimi nogami w ścianę. I zrobiła się dziura. - mimowolnie obie parsknęłyśmy śmiechem.

- Rosalie! - krzyknął Emmett z garażu. - Chodź już, bo naprawdę się spóźnimy!

- Już idę. - odpowiedziałam, wywijając oczami. Czekało mnie dziesięć dni białego szaleństwa. Potem będę musiała wrócić do codzienności, będę musiała się z nią zmierzyć. Teraz miałam wolne i nie zamierzałam się przejmować Edwardem.

- A na wasz ślub zaproszę Bellę. Czy ci się to podoba, czy nie. - powiedział Edward, wyglądając z pokoju. A ja tym razem nie wytrzymałam i rzuciłam się na niego.

Zazwyczaj byłam nieobliczalna, ale w chwilach wściekłości zamieniałam się w prawdziwy wulkan. O dziwo, Edward nie zdążył przede mną umknąć (może był w zbyt dużym szoku), więc przewróciłam go na podłogę. Miałam ochotę urwać mu ten głupi, pyszałkowaty łeb. Co on sobie w ogóle myśli?!

Nie zdążyłam urwać mu głowy (chociaż próbowałam), bo w ostatniej chwili Emmett ściągnął mnie z Edwarda i wziął na ręce. Usiłowałam mu się wyrwać, ale na próżno - trzymał mnie zbyt mocno. Edwarda natychmiast się podniósł i z powrotem przybrał swój kpiarski uśmieszek.

- Wiesz co, Em, powinieneś napisać książkę "Pół wieku z wariatką". Może by to nawet sfilmowali. - powiedział, patrząc na mnie z politowaniem. - Chociaż, może lepiej nie. Głupich powinno się zostawić w spokoju. A tą zakupoholiczkę trudno nazwać elitą narodu.

Tym razem to Emmett nie wytrzymał. Złapał Edwarda za poły marynarki i rzucił nim o ścianę z taką siłą, że dom zatrząsł się w posadach.

- Natychmiast przestańcie! - ryknął Carlisle. Wszyscy zamarliśmy. Nasz "ojciec" niemal nigdy nie podnosił głosu, więc kiedy już mu się to zdarzało, bezwiednie robiliśmy to, co nam kazał. - Co was troje ugryzło?

- Edward obraził moją żonę. Miałem mu to puścić płazem? - warknął Emmett.

- Przypominam ci, że przed chwilą twoja żona rzuciła się na mnie i usiłowała urwać mi głowę. Powinienem zostać ułaskawiony. Zresztą, stwierdziłem tylko fakt - Rosalie JEST wariatką. Powiedziałem tylko, że na ich ślub przyjdę z Bellą.

Tym razem Alice złapała mnie w pasie, tak na wszelki wypadek.

- Nie wpuszczę jej za próg. Chcesz tego?! - wrzasnęłam.

- Rose, jedziemy. - stwierdził Emmett, przejmując mnie od Alice i prowadząc do garażu. - Obydwoje musicie ochłonąć. Miłego tygodnia! - powiedział do naszej rodzinki.


Aspen, Bogu dzięki, przywitało nas pochmurną pogodą. Wszyscy wysiadający z samolotu narzekali na brak słońca, ale my byliśmy szczęśliwi. Wprawdzie zostaliśmy o zachmurzeniu poinformowani przez Naczelną Pogodynkę rodu Cullenów, ale trzeba się cieszyć z małych rzeczy.

Z lotniska pojechaliśmy prosto do naszego zimowego domku, rozpakowaliśmy bagaże, ekspresowo oddaliśmy się uciechom cielesnym, przebraliśmy się w bardziej odpowiednie ubrania, wzięliśmy sprzęt i pomknęliśmy na stok. Niczego więcej nie było mi trzeba, tylko tych kilku kilometrów trasy i Emmetta trzymającego mnie za rękę.

- Już lepiej? - spytał Em, gdy odpinaliśmy narty. Chętnie zostalibyśmy dłużej, nie czuliśmy w końcu zmęczenia, ale jacyś niedobrzy ludzie postanowili zamknąć wyciąg na noc.

- O wiele. Obawiam się jednak, że kiedy wrócimy do Forks, to mi wróci zły humor. - powiedziałam, wzruszając ramionami i rozczesując palcami włosy. Jakiś kilkunastolatek na mój widok zatrzymał się i patrzył na mnie z otwartymi ustami.

Em uśmiechnął się do niego i pomachał ręką.

- Hej, stary, ona jest moja. - powiedział z uśmiechem i objął moje jedno udo, bo dalej nie chciało mu się sięgać. Chłopak tylko wybałuszył oczy i odszedł, mamrocząc coś o złym traktowaniu tej bogini.

Roześmialiśmy się oboje.

- To jak, bogini moja, jedziemy na zakupy? - spytał, patrząc na mnie tak pożądliwym wzrokiem, że obawiałam się, że za chwilę mnie rozbierze.

- Na zakupy? - zdziwiłam się. - Ty nienawidzisz sklepów. - przypomniałam
mu.

- Ale to nie przystoi, żeby moja narzeczona chodziła w cudzym, pożyczonym pierścionku. Źle się z tym czuję, muszę się zrehabilitować. No, chodź, wydamy kupę kasy na jakiś uroczy, błyszczący kamyczek, który sprawi, że twoje rączki będą jeszcze więcej warte, niż są. - pocałował wnętrze mojej dłoni.

- Romantyk. - skwitowałam, biorąc swoje narty.

- O nie, to nie przystoi, żeby dama dźwigała. - nadal nie porzucił swojego żartobliwego tonu, i dobrze, bo bardzo go takim lubiłam. Zdjął mi narty z ramienia i zarzucił sobie oba komplety, swój i mój, na kark.

- Kochanie, to miło z twojej strony, że się o mnie troszczysz, ale to zupełnie zbyteczne. Jestem w stanie podnieść swój samochód, dwie deski nie są wielkim obciążeniem.

- Kobiecie nigdy nie dogodzisz. - mruknął ledwie słyszalnie, gdy byliśmy już przy samochodzie.

Zawiózł mnie prosto do Tiffany'ego. Uśmiechnęłam się. Wiedział, co lubię najbardziej.

- Dobry wieczór. - powiedział do blondwłosej sprzedawczyni, która z przerażeniem w oczach obserwowała wtargnięcie do sklepu prawie dwumetrowego dwudziestolatka w narciarskich spodniach i goglach na czole z rozchichotaną osiemnastolatką przy boku.

- Dobry wieczór. W czym mogę państwu służyć? - spytała, wciąż oszołomiona.

- Poszukujemy pierścionka zaręczynowego dla tej pani. - powiedział Emmett, wskazując na mnie. - Interesują nas głównie brylanty, żeby się ładnie świeciło.

- Jaki zakres cenowy? - spytała, zapewne biorąc pod uwagę nasz wiek.

- Cena nie gra roli. - uściślił mój kotek. Uwielbiałam to stwierdzenie.

Kobieta zniknęła na zapleczu, a po chwili wróciła z całą płytką pierścionków. Położyła je na blacie. Pochyliliśmy się nad nimi oboje.

- Czy któryś się przypadł państwu do gustu? - spytała po chwili.

- Rose?

- Ten. - wskazałam lewą dłonią na przecudny pierścionek, który naokoło obrączki miał na zmianę brylancik i różowy szafir. Był perfekcyjny. Kobieta podała mi go do przymierzenia i uważnie przyjrzała się pierścionkowi pożyczonemu od Alice, który zdjęłam, by zastąpić go moim nowym cudeńkiem.

- Nie szkoda pana pieniędzy na kolejny? - spytała, przyglądając się ogromnemu brylantowi. - Ten diament ma około trzech karatów. Te na obrączce, którą pani mierzy są o wiele mniejsze.

- Widzi pani, ten jest pożyczony. A tak w ogóle, to kobiecie się nigdy nie dogodzi. Chce mniejsze, to trzeba to zaakceptować. To jak, Rose, ten ci się podoba?

Obróciłam się do niego, wspięłam na palce i pocałowałam w policzek.

- Ten. - zarządziłam. - Mogę go już nie zdejmować? - spytałam.

- Oczywiście. - kobieta uśmiechnęła się do mnie. - Tylko odetnę metkę, żeby zczytać cenę.

Podałam usłużnie dłoń. Blondynka odcięła metkę i wbiła cenę do komputera.

- Siedem tysięcy siedemset osiemdziesiąt dolarów. Płaci pan kartą czy gotówką? - spytała.

- Kartą. - odparł Em, wyciągnął z tylnej kieszeni spodni cały plik kart kredytowych i podał jedną sprzedawczyni.

Po chwili znowu byliśmy w samochodzie.

- No, to teraz spokojnie możemy zająć się sobą. - stwierdził Emmett i zaczął rozpinać mi bluzkę nie przerywając jazdy.

- To później. W telewizji jest fajny film.

- Film? Moja przyszła żona woli film ode mnie? Chyba pojadę do Volturi, żeby mnie zabili. Sex appeal mi się skończył, czy jak?

- Daj spokój, nic ci się nie skończyło. Mamy całą noc i cały jutrzejszy dzień, bo Alice mówi, że jutro będzie straszne słońce.

- No dobra, niech ci będzie. Co to za film.

- "40-letni prawiczek" - powiedziałam. Emmett zarechotał.

- O, to brzmi znajomo. O Edwardzie można by nakręcić film "100-letni prawiczek".
Parsknęłam śmiechem.

- No cóż, Edward twierdzi, że sex bez miłości nie ma sensu. Bo to wtedy nie jest wystarczająco głębokie. - przypomniałam mu.

- To, czy to jest wystarczająco głębokie, zależy tylko od niego. - stwierdził, wzruszając ramionami.

- Lepiej nie mów tego przy Edziu, bo stwierdzi, że jesteś zboczony.

- Zboczony? Ja? A niby dlaczego? Bo lubię czasem przespać się z własną żoną? Czy dlatego, że nie poszczę od stu lat? Ej, Rose, a może on jest nie ten teges?

To stwierdzenie wywołało u mnie salwę niepohamowanego chichotu.

- Ej, Rosie, nie śmiej się. Wystarczy popatrzeć na to jego pedalskie autko. Kto by chciał z własnej woli jeździć czymś takim? Mnie wzdraga na sam widok tej gablotuni. Tego nawet gablotą nie można nazwać. Poza tym, popatrz, jak on się ubiera. Wszystko musi do siebie pasować.

- Jasper też tak ma.

- E tam, to Alice tak ma, nie Jasper. A Jasper wie, że z Ally nie wygra, więc nie oponuje. Ale z Edwardem coś jest nie halo.

- A Bella?

- A bo to jeden pedzio się ożenił?

Westchnęłam.

- Em, zatrzymaj się. - zarządziłam. Był zdziwiony, ale spełnił moją prośbę. Rozejrzałam się dookoła, wszędzie było ciemno, jechaliśmy przez jakieś wertepy, jak to Emmett miał w zwyczaju. - Wyjechaliśmy z Forks, żeby odpocząć od Edwarda. Więc skończ ten temat.


- Ale, Rose, czy on... - nie pozwoliłam mu skończyć, zamykając mu usta soczystym pocałunkiem. W mgnieniu oka znalazłam się na fotelu kierowcy, siedząc Emmettowi na kolanach i rozpinając mu koszulę. Uśmiechnął się tylko i zerwał z siebie ubranie.

- Edward nie wie, co traci... - stwierdził Em, gdy po sprawie całowałam go w szyję. Trudno się było z nim nie zgodzić.

Spędziliśmy z Emmettem cudowne kilka dni w górach. Graliśmy w karty, oglądaliśmy filmy, czytaliśmy książki, kochaliśmy się, tarzaliśmy się w śniegu w przydomowym ogródku, urządzaliśmy bitwy na śnieżki (Em przypadkiem, za jednym razem, wybił przednią i tylną szybę w naszym tutejszym samochodzie), w słoneczne dni (a tych nie brakowało) bawiliśmy się jak dzieci, a w nocy ruszaliśmy na specjalnie dla nas otwarty stok. Było nam tak cudownie, razem, w tej śnieżnej krainie, że ostatniego dnia pobytu pakowaliśmy bagaże z kwaśnymi minami.

- Nie miej takiej smutnej minki, Rose. - Emmett pogłaskał mnie czule po policzku. - Zabiorę cię w podróż poślubną dookoła świata, zaliczymy wszystkie najlepsze stoki na świecie. Co ty na to? - objął mnie w pasie i przytulił do siebie. Czułam się przy nim taka malutka i, mimo swojej wampirzej siły, zupełnie bezbronna. Boże, co ta miłość robi z ''ludźmi''...

- Brzmi zachęcająco. Pomyślimy o tym w domu, okej? Na razie nawet nie wiemy, kiedy będzie nasz ślub.

- O to Alice już się pewnie zatroszczyła. - uśmiechnął się do mnie. - Jedziemy?

- A mamy wyjście?

Zmarszczył słodko nos i pokręcił głową.

- Nie za bardzo.

- W takim razie chodźmy.


- Nareszcie jesteście! - wykrzyknęła Alice, stojąca na środku hali przylotów.

- Cześć. Stęskniłaś się? - zdziwił się Emmett, obejmując ją na powitanie. Wydawała się przy nim jeszcze mniejsza, niż była w rzeczywistości.

- Niezbyt. Ale mamy tyle spraw do omówienia. O, co ja widzę! - wykrzyknęła, na widok mojego pierścionka. - Widzę, braciszku, że się wykosztowałeś. Nowa kolekcja Tiffany'ego, mam rację?

- Jak zwykle. - przyznał. - Jedziemy do domu? Jestem strasznie głodny.

Spojrzałam mu w oczy. Faktycznie, były już niemal czarne. Te kilka godzin w samolocie musiało być dla niego męką. Ja też chętnie zaspokoiłabym już pragnienie.

- Jasne. - odparła Alice. - Mam samochód pod samym wejściem. Znaczy, twój samochód. - uśmiechnęła się do Ema.

- Się rozumie samo przez się. - stwierdził, pakując nasze walizki i sprzęt sportowy do bagażnika. Alice usiadła za kierownicą, ja na fotelu obok niej, a Emmett za nami. Ally ruszyła, a ja oparłam głowę o zagłówek. W powietrzu unosił się zapach cytrusowego odświeżacza
powietrza i... czegoś jeszcze. Słodki, sztucznie spreparowany zapach truskawek. Przyłożyłam nos do zagłówka. Tak, to on był źródłem tej okropnej woni. Em i Alice szybko zauważyli moje dziwne zachowanie.

- Ej, skarbie, coś nie tak? Tapicerka nie pasuje ci do apaszki, czy jak? - spytał i sięgnął dłonią, by pogłaskać mnie po włosach, ale odtrąciłam jego rękę.

Alice mocniej ścisnęła kierownicę i nadnaturalnie uważnie wpatrywała się w drogę.

- Alice, proszę, wyjaśnij mi to. Z jakiej, ku***, racji, Edward wziął ten samochód?! Nagle, jakimś dziwnym sposobem, jego Volvo i Aston Martin się zepsuły? I Mercedes Carlisle'a? Czy może stwierdził, że tak będzie zabawniej?! No, Alice, wytłumacz mi to, bo nie rozumiem! -
wydarłam się.

Emmett zbaraniał.

- Rosey, kotku, to mój samochód, to ja się powinienem złościć. Nie gniewam się na Edwarda, nie ma powodu, to tylko samochód.

- Ma dwa swoje! A tak poza tym, to nie z tobą rozmawiam! - ryknęłam.

Był zdziwiony moim zachowaniem, więc wreszcie się zamknął.

- Rosalie, uspokój się. - powiedziała Alice. Jej melodyjny głos drżał nieco, w sposób niezauważalny dla ludzkiego ucha. - Edward zabrał Bellę do lasu, widocznie samochód Ema wydał mu się najbezpieczniejszy - powiedziała, już nieco spokojniej. Nie zamierzam go bronić, głupio zrobił. - dodała szybko.

- On jeszcze nie wie, jak BARDZO głupio zrobił. - wysyczałam, siadając wygodniej w fotelu. - Emmett, masz w samochodzie kij do baseballu? - spytałam ze złośliwym uśmiechem.

- Mam. Rose, po co ci on?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin