Ernst Wiechert - Dzieci Jerominów 1.doc

(2154 KB) Pobierz
13-2

Ernst Wiechert

 

DZIECI JEROMINÓW

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kronika mazurska i rozbudowana saga rodzinna, osadzona we wschodniopruskiej ojczyźnie pisarza. Ernst Wiechert opowiada w niej historię rodziny Jeromin i wsi Sowiróg, przede wszystkim jednak o losie człowieka o rzadkim nazwisku Jons Ehrenreich Jeromin, który wyrusza ze wsi, aby »poruszyć świat«, i który w końcu powraca do swej wsi jako lekarz biednych.

 

Dojrzała, dogłębna książka, przepełniona wiedzą, cierpieniem i samotnością człowieka, w której do głosu dochodzi głębokie przywiązanie autora do swej wschodniopruskiej ojczyzny z krajobrazem bezmiernych lasów, bagnisk i jezior. Bogata i wzbogacająca książka, w której dominuje miłość do człowieka i szacunek dla przyrody.

 

Krytycy chrześcijańscy dostrzegli w niej Boga zasiadającego na ławie oskarżonych, krytycy świeccy mówili o przytłaczającej melancholii i budzącym grozę mroku ludzkiego losu. W recenzjach można było spotkać się z opinią, iż Wiechert odstąpił od wiary, drwi sobie z Biblii, bądź nie zna rozwiązania właściwego dla naszej epoki“.

 

Jedno jest pewne – książka ta nie jest ucieczką od rzeczywistości, niczego nie upiększa i niszczy wszelkie iluzje. W bogactwie wydarzeń z udziałem realnych postaci konfrontowani jesteśmy z całą surową rzeczywistością tamtych czasów. Wiechert również nie idealizuje mieszkańców wsi Sowiróg. Sowi Zakątek nie jest wyspą świętych lub oazą szczęśliwości. Są to ludzie świadomi swoich korzeni, przychodzący do wsi Sowiróg z naszego świata i epoki, poruszający się w naszym czasie, jak Jons i jego rodzeństwo.

 

Obraz człowieka, jaki szkicuje przed nami pisarz, odzwierciedla się w postaci bohatera powieści, który nie ucieleśnia człowieczeństwa samego w sobie jako formy doskonałej, ale w głębokiej pokorze również w swej największej dojrzałości wykracza poza siebie, wskazując na wieczną moc żywego Boga. Moc ta jednak nie oddziałuje w nieoznaczonej nieskończoności, lecz zawiera się – stanowiąc pomoc i wsparcie, pociechę i zobowiązanie – w słowie Pisma Świętego.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

A wkoło Boga majestat straszny (Hiob 37)

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

Kobiety z Sowirogu wracały do swojej wsi. Zaniosły były na targ w powiatowym mieście trochę tego, co zbywało w gospodarstwie: nieco masła, śmietany, parę funtów ryb z jeziora, a wesołek Gogun, zwany Żurawcem, powiózł na drabiniastym wozie wymoszczonym słomą ich prosięta.

 

Chciały z nim wracać, gdyż droga była daleka, dwie mile, ale wesołek już koło południa był pijany. — Złociutkie — powiedział i ucałował je kolejno. — Jeszcze godzinka, złociutkie. Jedna, jedyna króciutka godzinka! — I chociaż żona stłukła go po plecach kamieniem, który owinęła swą czerwoną chustą, by mu zaćmę z głowy wypędzić, stanął nagle na rynku, wobec wszystkich oczu, na rękach, w powietrzu wysoko zwarł podkute obcasy i do tego zaśpiewał dźwięcznym głosem ulubioną piosenkę: Cyganeczko, Cyganeczko, Cyganeczko moja...[1] Wówczas odwróciły się, znały bowiem słowa tej piosenki i poszły raz jeszcze ulicą o dużych wystawowych oknach. Patrzyły zmęczonymi oczami na bogactwa, które leżały tam nieosiągalne dla nich i tylko Gina oczekująca pierwszego dziecka, młoda żona Bojara — robotnika leśnego — wbiegła raptem z gniewnym słowem po kamiennych schodkach i po chwili wróciła z grzechotką, kruchym, kosztownym przedmiotem, jasnym niby kość słoniowa, z czerwonym i błękitnym kwieciem, które jak cudowny wianek opasywało jego krągłość. Trzymała zabawkę przekornie w górze tak, że kwiaty lśniły w słońcu jak żywe, jej dziecinna buzia drgała jednak niby od płaczu, lecz gdy matka Kroll powiedziała swoim starczym głosem coś o koronie, którą niedługo wkładać się będzie na głowy dzieci chałupników, roześmiała się złośliwie i rzekła: — Lepsze roztrwonione niż przepite.

 

Gdy po dwóch godzinach znowu przybyły na rynek, Gogun siedział na dyszlu od wozu niby na wąskim siodle, bat w prawicy, butelka w lewym ręku. — Jeszcze pół godzinki, złociutkie — prosił. Lecz Marta Jeromin, która wśród nich, w swej czarnej sukni i białej chustce na głowie wyglądała jak mniszka, odwróciła się szorstko i poszła w dół ulicą wiodącą obok koszar w pola. Nie pozostało więc nic innego niźli ruszyć za nią, tak jak zawsze szły, choć jej nie kochały, gdyż pozostawała cudzoziemką z litewskich moczarów, gdzie krzywoprzysięgano i stawiano barwne krzyże na cmentarzach.

 

Przed koszarami musiały jeszcze raz zaczekać, wracał bowiem z ćwiczeń batalion i właśnie skręcał w rozwartą bramę. Tony kapeli pułkowej wypełniały wąską ulicę dźwiękami i dudnieniem jak ogłuszającą falą srebra i złota, która rozbijała się o domy i zwierała nad głowami czekających. Krok gwoździami podkutych butów tłukł po bruku, lufy karabinów migotały nad zakurzonym błękitem mundurów, a kobiety stały i wpatrywały się nieruchomo zmieszanym spojrzeniem w owego węża połyskliwości, który wspaniały i groźny kierował się przed nimi ku bramie, twarz twarzy podobna, szereg szeregowi, jak gdyby były te twarze pozbawionymi życia jasnymi plamami, szeregi zaś cienkimi kręgami pod błękitnawą powłoką, jakby wszystko to nie było już ludzkie i znane, jakby było złowrogą mocą chroniącą się do jakiejś tajemniczej pieczary.

 

Naprzeciw nich, odgrodzony tylko lśniącym oddziałem, zatrzymał się major i ponad wierzchołkami kasków spozierał na czekające kobiety.

 

Znał z okolicznych leśnych wsi te pokorne, pochylone postacie, które tylu synów urodziły dla mundurów cesarza i zdziwiło go, że przed nimi stoi śniada, podobna do mniszki kobieta, wysoka i smukła, z surowym nieprzychylnym obliczem, z którego szare oczy spozierały wskroś niego, ba, ponad nim, jakby stanął niby płot na ich drodze.

 

I nim za batalionem skręcił koniem w bramę, prześlizgnął się wzrokiem po owej śniadej, ciemniejącej nad obsuniętą białą chustą twarzy, która nie skierowała nań wzroku, lecz patrzyła prosto na pustą już ulicę, zwrócona ku celowi, co cichy i bezbarwny leżał zapewne w dali mrocznych lasów.

 

— Piękny pan — wyrzekł poza nią jakiś wzruszony głos. — Prawie taki jak cesarz.

 

— Niemal tak piękny, jak twój Gonsior z krzywymi nogami — rozległ się kpiarski odzew.

 

Potem poszły wreszcie ulicą wiodącą z miasta, wśród domów coraz niższych i rzadszych, koło rakarni, nad którą wisiała chmura złych woni, koło wiatraka na wzgórza, koło jeziora, aż otoczyły je pola zielone i rozległe.

 

Zsunęły chusty z głów i głęboko oddychały. Ładne było miasto, miejsce blasku i bogactw, cudowności i obietnic. Po jego brukowanych ulicach maszerowali żołnierze, na rynku wyniośle i uroczyście stał pomnik z żelaznym orłem, za lustrzanymi szybami leżały wszystkie skarby świata. Ale stopy bolały, nieprzywykłe do butów, pieniądze uszły z węzełka chusteczki, a mężczyźni popili się, gdy tylko znikli z oczu.

 

Więc lekko się szło w pyle drogi, która ciepło wciskała się między palce, dobra była woń młodych brzozowych liści, piękne i znajome pokrzykiwanie czajek krążących nad gniazdami. I choć nigdy się nie wiedziało, co kogo oczekuje w domu, czy nie zbłąkała się koza, czy nie przypalił się garnek, czy mąż nie hałasuje w karczmie lub czy maleństwo nie połknęło guzika, przecież dom będzie stał, pochylony dach i ślepe okna. Jezioro będzie lśnić, grusza kwitnąć na kamienistej miedzy, żurawie klangorzyć na bagnistych łąkach. Pozbawione blasku było to życie, szło się przez dni z obolałym grzbietem, na progu gościła troska. Lecz przecież życie to okalał płot, strzegł je pies, dzieci wyrastały z najtrudniejszych lat, krew z krwi własnej, one to zatroszczą się o trumnę i o drewniany krzyż na wąskiej mogiłce pod starymi krzakami lilaków i czarnych bzów, w których jesienną porą hałasowały drozdy.

 

Zeszły z szosy i stara polna droga zaczęła wspinać się wraz z nimi na zbocza, ku rozległym lasom. Niby ładowne okręty ciągnęły nad nimi białe wiosenne chmury, a cień ich kładł się chłodem na rozpalone czoła. Kwitł mlecz, ziemia woniała wilgotnie i ciepło.

 

Miały przed sobą cztery godziny drogi, więc kilka razy odpoczywały na którejś z polanek, na skarpie przydrożnej, gdzie po bosych stopach prześlizgiwały się jaszczurki. Odłamywały kęsy bułek niesionych w koszach, starannie zbierały okruchy i piły zimną kawę zbożową z niebieskiej blaszanki. Obmawiały miasto i wieś, las i jezioro. Obmawiały karczmarza Czwallinnę, że zapewne gładził dziecko swej służącej, obmawiały sołtysa, czy nie ukrył trzech worków talarów. Obmawiały leśniczego i żandarma, nadzorcę rybackiego i pastora i wcale nie na ostatku wszechmocnego pana von Balka, do którego należały jezioro i leśne pastwiska, torfiarnie i trzcina, ba, do którego niemal wszyscy oni należeli ze swoimi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin