Kamienna góra - legendy.doc

(94 KB) Pobierz
Kamienna góra-legendy

Kamienna góra-legendy

 

O złotej bramie
L. Sarnecka

We wsi Opawa mieszkał ongiś obarczony liczną rodziną rolnik. Uboga gleba dawała niskie plony, toteż bieda była częstym gościem w jego domu. Zwłaszcza na przednówku głód nieraz zaglądał pod strzechę. Tylko dla owcy, jedynego zwierzęcia, jakie rolnik posiadał, nigdy nie brakło soczystego siana. Nadeszła następna, ciężka wiosna. Gdy dzieci płakały w chacie z głodu, wyszedł chłop przed dom, rozmyślając jak biedzie zaradzić. Nagle spostrzegł, że owca wygrzebuje spod śniegu trawę, patrzy na niego, jakby pocieszyć go chciała. Potem zaczęła oddalać się od domostwa, oglądając się ciągle na gospodarza. Podążył więc za nią. Po jakimś czasie dotarli do Lasockiego Grzbietu i tu owca zatrzymała się nad źródłem bijącym z ziemi. Zdumiał się chłop bardzo, gdy na jego dnie ujrzał złoty piasek. Ucieszył się, że jego dzieci nie zaznają już nędzy. Żwawo zabrał się do płukania cennego kruszcu. Pracował wytrwale, a góra złota rosła i rosła. Zapomniał o domu, dzieciach i owcy. Myślał, by jak najwięcej skarbu z piasku wypłukać, złotą bramę do szczęścia zbudować. Pracował wiele dni bez ustanku. W tym czasie dzieci pozostawione w domu z głodu pomarły. Przepadła tez gdzieś owca. Ukarał Duch Gór chciwego ojca - złoto w skały pozamieniał. Odtąd ludzie nazywają je Złotą Brama, a szczyt - Owczarką, strumień zaś, w którym złotą już nie uświadczysz, zwie się Opawą.

O odzyskaniu Stróży
A. Wiącek

Książę Bolko II nosił się z zamiarem odebrania Stróży z rąk czeskich i parokrotnie podchodził potajemnie pod ten gród lasami z oddziałem swych wojów. Chciał przez zaskoczenie wedrzeć się do grodu i znów do swego księstwa go włączyć, lecz nie udało mu się. Ani razu Czesi zaskoczyć się nie dali, bo ich załoga bez wytchnienia czuwała dniem i nocą na murach, strzegąc grodu i jego wiecznie zamkniętych bram. Dzielny był książę Bolko i rozumny. Pojął, że Czesi zaskoczyć się nie pozwolą i bez szturmu na mury obronne nie odzyska grodu. Również uświadomił sobie ilu dobrych wojów i rycerzy musiałby stracić, gdyby zechciał mury Stróży atakować i na ich koronę po drabinach się wdzierać. - Bez ofiar w ludziach tylko podstępem ten gród zdobyć można, lub zdradą - powiedział do księcia jeden z jego przyboczników. - Tylko podstępem? - powtórzył jego słowa książę i zastanowił się, a potem dodał - Masz rację. Wprowadzimy do grodu konia trojańskiego i gród będzie mój. - Jakiego konia Wasza Wysokość? - zdumieli się wszyscy obecni. Nie odpowiedział na to pytanie książę Bolko, ale zaraz zapytał otaczających go rycerzy, skąd można dostać kilkanaście kupieckich wozów. Tym pytaniem zaskoczył również swoich przyboczników, ale nie wyjaśnił niczego i gdy otrzymał odpowiedź, że można takie wozy w dzień lub dwa przyciągnąć z Bolkowa, Jawora lub Strzegomia, natychmiast sprowadzić je nakazał. O nic nie pytano go, bo wiedziano, że zmyślnym jest wojownikiem i w dzień później już przyprowadzono kilkanaście kutych, ciężkich wozów, krytych płóciennymi budami dla osłony przed słońcem i deszczem. Książe wyznaczył wtedy jeden z najlepszych swych oddziałów i nakazał na tych wozach się rozmieścić, a potem wszystkich tam leżących ludzi przykryć kazał workami skórzanymi, w jakich kupcy towary swe wozili. O świtaniu wyruszyły te wozy z lasów na jantarowy szlak, by po wschodzie słońca przed zmianą nocnych straży na murach, pod dolną bramę w Stróży dojechać. Książe z pozostałymi oddziałami, nakazując zachowanie całkowitej ciszy, podsunął się aż na skraj lasów pod grodem, by być jak najbliżej jego murów obronnych w chwili, gdy wysłane wozy znajdą się pod bramą Stróży. Wymyślony przez księcia podstęp udał się, bo gdy tylko stojący na murach Czesi spostrzegli zbliżające się kupieckie wozy, zabłysły im oczy na myśl, że wiozą one kosztowny ładunek, który mogą sobie przywłaszczyć. By zawładnąć towarem szybko nakazali otworzyć dolną bramę grodu i kilku zbrojnych Czechów wyjechało konno na przedmurze, by nakazać kupcom szybko wjeżdżać. Nie pomógł opór, sprzeciw woźniców. Ładowne wozy zaczęły wtaczać się w otwartą bramę i gdy pierwszy z nich był już w pobliżu majdanu targowego, a ostatnie znajdowały się jeszcze na brukowanym przedbramku dolnej bramy, zaczęli wyskakiwać z ich wnętrza rycerze księcia Bolka. Natychmiast z krzykiem zaatakowali zdezorientowanych i przerażonych ich widokiem Czechów. Rycerze ci ubili kilku czeskich wojaków, a resztę rozbroili i powiązali. Potem zaatakowali pogrążony w porannym spokoju zamek, (...). W tym samym czasie Bolko wyprowadził już pozostałe swe oddziały z lassu i konno gnał przez potok Czadr w stronę Stróży. Przewrócili więc woźnice swoje wozy na pobocze drogi, by dostęp do grodu uczynić łatwiejszym dla nadjeżdżających rycerzy i spoglądali tylko jak ci wpadają w rozwarte wierzeje bramy grodu i jak potem w stukocie końskich kopyt o uliczny bruk wyłapują ratujących się ucieczką Czechów. W taki to sprytny sposób książę Bolko Mały stał się znów panem Stróży i znów ten gród wszedł w skład jego księstwa.

Legenda o Diabelskim Głazie w Gorzeszowie
K. Kwaśniewski

W XIII w. przybyli na Śląsk benedyktyńscy mnisi z Opatowic i osiedlili się w okolicach Kamiennej Góry. Nie podobało się to bardzo diabłu, który - jak opowiadano - zaczął im płatać figle i tak dalece obrzydził im życie, że sprzedali wszystkie swoje majętności i powrócili do Opatowic. Ale już niedługo po wyjeździe benedyktynów zjawili się tu inni mnisi, cystersi. Ziemie w tych stronach nadał im - ku wielkiej złości diabła - książę świdnicki Bolko I. Cystersi ani myśleli o szybkim wyniesieniu się z tego kraju, przeciwnie, chcieli się tu usadowić na zawsze i rozpoczęli w Krzeszowie budowę wielkiego klasztoru. Diabła ogarnęła wściekłość. Patrząc na wznoszące się coraz wyżej mury, postanowił użyć całej swej mocy, aby za jednym zamachem pozbyć się znienawidzonych intruzów. W nocy, gdy moc jego jest największa, poleciał na nietoperzych skrzydłach do odległego górskiego kamieniołomu, wyrwał stamtąd głaz tak ogromny, jak tylko jego diabelska siła unieść mu pozwoliła i poleciał z nim do Krzeszowa, aby zdążyć przed pierwszym pianiem koguta, bo do tej tylko chwili miał siłę tak niezwykłą. Ale nie udały się diabelskie zamiary. Był jeszcze nad Gorzeszowem, gdy po wsiach zaczęły piać pierwsze koguty. Głaz wypadł z osłabłych nagle szatańskich łap i runął o trzysta kroków od ówczesnej gorzeszowskiej karczmy. Odtąd musiał diabeł dać już spokój klasztorowi w Krzeszowie, a kamień pokazywali sobie ludzie, zwąc go Diabelskim Głazem. Niektórzy jednak opowiadali, że leżał on na tym miejscu jeszcze przed przybyciem mnichów i że na nim składali swoje ofiary pogańscy kapłani.

Legenda o założeniu klasztoru
B. Ziętara

W siedem czy osiem lat po śmierci księcia Bolka Łysego (Rogatki), jego syn Bolko Surowy powracał późną jesienią z czeskiej Pragi przez Lubawkę do Świdnicy i w zamku kapelana Straży w Stróży (Kamiennej Górze) się zatrzymał, by dać jeden dzień odpoczynku zmęczonym przebytą drogą koniom i towarzyszącym mu ludziom. Ale nie wyjechał z kasztelańskiego zamku tak, jak planował, (...), odbił się od gromady łowców i pobłądził wśród gęstego boru. Także czapkę, torbę myśliwską, rękawice i róg zgubił, łuk złamał i konia ochwacił. Z oszczepem tylko, wiodąc kulejącego rumaka, powrotnej drogi do Stróży szukał (...). Kroczył więc książę wolno przed siebie zdając dobrze sobie sprawę z tego, że gdyby usiadł, to zmęczony zaraz uśnie i na kość zamarznie. Czuł, że opadają go siły. (...). W wyobraźni zobaczył swoje zwłoki na śniegu i nieżyjącego konia pogryzionego przez wilki. Obleciał go wielki strach i otarł zimny pot z czoła. "Ratuj mnie Matko Boża" zawołał, "ratuj mnie". (...). Za uratowanie obiecał zbudować kościół. Potem rozejrzał się wokół siebie i za pobliskim drzewem dostrzegł kobiecą postać ubraną w białą szatę. Śmierć przyszła po mnie, pomyślał sobie książę i poczuł dziwne drżenie ciała. "Najświętsza Panienko, ratuj mnie", zawołał głośno: "Kościół Ci wybuduję". Co nastąpiło dalej książę nie umiał powiedzieć. Po odzyskaniu przytomności na zamku w Stróży dowiedział się, że przywiózł go tam Żyd - przewoźnik. Książę wynagrodził owego Żyda za uratowanie mu życia i po kilkudniowym odpoczynku wyjechał do Świdnicy. Po czasie zapomniał o przygodzie w borach nad Zadrną i o złożonej obietnicy. Po upływie kilkudziesięciu lat od owego zdarzenia, książę wyjechał któregoś dnia w gorące lato, aby w tych lasach zapolować na grubego zwierza. W upalne popołudnie zapragnął odpoczynku i kubka zimnej wody. Począł więc w pobliżu szukać źródła, a kiedy go znalazł, zmęczony położył się w cieniu drzew na trawie i zasnął. Przyśnił mu się wtedy anioł o prześlicznym obliczu, który tak do niego przemawiał: "Ślubowałeś Najświętszej Panience zbudować kościół i pobożnych mnichów przy nim osadzić, gdy w gęstym borze o ratunek błagałeś. Ślubowania tego nie spełniłeś, a czasu do życia niewiele ci zostało". Po chwili milczenia anioł mówił dalej: "Szukałeś teraz wody i nie znalazłeś jej, wstań więc teraz, zdejmij swój pierścień i rzuć go, tam gdzie upadnie znajdziesz wody pod dostatkiem". Po przebudzeniu zastanawiał się książę nad niezwykłym snem, a potem zdjął pierścień z piastowskim orłem i rzucił go daleko przed siebie. Następnie udał się w tamtym kierunku i pośród krzaków odkrył małe źródełko. Kiedy sięgnął ręką, to rozpoznał w nim swój złoty pierścień. "W tym miejscu zbuduję kościół i klasztor - postanowił książę - tak jak to obiecałem Najświętszej Panience przed latami". Po tym zdarzeniu wrócił książę do swego zamku Książ, zawezwał skrybę (pisarza) i pismo do biskupa we Wrocławiu podyktował, w którym prosił o pozwolenia sprowadzenia mnichów, których na swych ziemiach chciał osadzić. W piśmie tym książę napisał też o swoim ślubowaniu przed laty, którego nie spełnił i o dziwnym śnie w borach nad rzeką Zadrną. Biskup w odpowiedzi napisał: "Najlepiej byłoby, aby Wasza Wysokość postawiła klasztor w miejscu, gdzie owe ślubowania NMP złożyła, a jeżeli po tylu latach będą trudności w ustaleniu tego miejsca, to rozkaż książę wybudować klasztor nad źródłem, które palec Boży wskazał ci podczas snu. Wskaż więc to miejsce mnichom, których wam poślę i obdarz ich nadaniami tak obficie, by nigdy głodu ani chłodu nie zaznali i aby waszą szczodrobliwość wspominali po wsze czasy". W tym jeszcze roku, w wigilię św. Wawrzyńca, 12 mnichów cystersów z klasztoru w Henrykowie, pod wodza opata Teodoryka, wraz z księciem nad rzekę Zadrnę przybyło. Zaprowadził książę mnichów nad źródełko, w którym odnalazł swój złoty pierścień i oznajmił im: "Tu zbuduję wam klasztor, tu u kresu moich borów. Tu nad czeską granicą siać będziecie ziarno wiary. Tu też rozkaże zbudować kościół poświęcony Najświętszej Panience, w którym mnie pochowacie, gdy Pan Bóg powoła moją duszę do siebie". Jeszcze tego samego roku jesienią nad źródełkiem, które zakonnicy nazywali Książęcym Źródłem, stanęły pierwsze drewniane budowle klasztoru i kościoła. (...).

O pustelniku Krzeszu
A. Wiącek

Bolko I polował kiedyś w Kruczych Górach, a że pogoda wiosenna była kapryśna i słoneczny poranek przemieniła w dzień mglisty i słotny, niemłody już książę przemókł i powrocie do zamku napomknął otaczającym go ludziom. Wtedy Wincenty Straża za Stróży podsunął Bolkowi myśl, by do pustelnika nad Zadrną żyjącego pojechać (...). - To macie tu takowego? - zaciekawił się książę na wiadomość o pustelniku. - Ano. Bardzo świętobliwy to człowiek i bardzo stary. Ponoć sto pięćdziesiąt lat liczy już sobie, bo pamięta jeszcze pradziadów waszych. - No to jedźmy do niego. Prowadźcie Wincenty! (...). Chata była stara, pochylona i trzciną porośnięta, mchem kryta, a nad jej dachem widoczna była mała wieżyczka z poczerniałym od starości, drewnianym krzyżem na szczycie. Przy uchylonych drzwiach stał starzec z siwą brodą i wianuszkiem białych włosów wokół łysej głowy. Stary pustelnik skierował wzrok na zsiadającego już z konia księcia i skłonił przed nim głowę. - Witajcie Wasza Wysokość! (...) W kilka chwil później siedział już książę przy ogniu płonącym pośród kamieni na glinianym klepisku izby pustelnika, a jego odzież suszyła się na kołkach wbitych w drewniane ściany chaty. - Jak zowią owego pustelnika? - zapytał książę starego kasztelana Strażę i lekko trącił go dłonią. - Zwie się Krzesz, a ten bór nad Zadrną wokół jego chaty nazwali ludzie od jego imienia Krzeszoborem, czyli borem Krzesza, bo tylko on tu gospodarzy. - Musi on być chyba szczęśliwy, ze z dala od ludzi, sam na sam z Bogiem jeno żyje? - Ano z Bogiem i ze zwierzyną jeno rozmawia, bo człowieka rzadko tu uświadczy. Chyba od starości pomieszało mu się w głowie, bo jelenie i zające braćmi swymi nazywa, a sarny siostrami. Niegdyś podobno księgi w klasztorze przepisywał i psalmy nawet układał, a i świętych malował. - Co powiadacie? Świętych malował? Toć tego byle kto nie potrafi! - zdumiał się książę, ale przerwał rozmowę, bo właśnie powrócił pustelnik do izby, niosąc w garści jakieś zioła suszone. - A my o was rozmawiamy, ojcze Krzeszu. Kasztelan Straża powiedział mi, że ponoć świętych malować potraficie. - Nie maluję ja ci żadnych świętych, Wasza Wysokość. Raz jeno w życiu trzymałem kiść malarską w dłoni, ale to już dawno było. Jeszcze dziad Wasz żył. Dwa anioły przyfrunęły do mej chaty i świętą Maryję, Matkę Chrystusową namalować mi nakazały. - Prawdziwe anioły? - ze zdumieniem zapytał go książę. - Dwa anioły w ludzkich postaciach. - Długo to malowanie trwało? - Nie wiem... Wasza Wysokość. Potrzeby snu i głodu w tym czasie nie odczuwałem, a i z chaty nie wychodziłem, więc pór dnia nie widziałem... - A gdzie teraz ten wasz malunek, ojcze Krzeszu? - znów zadał pytanie książę. - Gdzie jest? - powtórzył pustelnik. - Dobudowałem do mej chaty wtedy małą kaplicę i jest teraz tam w ołtarzu. Nie wypadało go tu w izbie trzymać przecież. W kilka chwil później klęczał książę w kaplicy pustelnika, która mieściła się po przeciwnej stronie sieni. (...). Gdy znów podniósł wzrok na malowidło na ołtarzu, pojął, że Madonna z obrazu przemawia do niego, chociaż nie poruszała wargami, ani nie było słychać jej głosu. Książe poczuł coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie odczuł. Ciało jego nagle zaczęło zapadać się w dół, w głąb ziemi, gdzie panowała nieprzenikniona ciemność i chłód przejmujący. (...) Nieco później siedział już książę samotnie w izbie z opuszczoną głową i rozmyślał, czy to co słyszał i odczuł w kaplicy było rzeczywistością, czy też sennym widziadłem. (...) - Ojcze Krzeszu. Pożegnać was przyszedłem i za gościnę podziękować - powiedział książę. - Ludźmi rządzicie, więc jedźcie do nich - usłyszał w odpowiedzi. - Chcę przed odjazdem powiedzieć wam, ojcze Krzeszu, że dziś jeszcze widzieć się będę z opatem cystersów z Henrykowa i poproszę, by mi kilku braci zakonnych podesłał. Wybuduję im klasztor w pobliżu waszej chaty i kościół, a wy oddacie do niego obraz Matki Bożej z Jezusem, by lepsza miał w nim oprawę niż wasza uboga kaplica. Skinął przytakująco głową starzec w zakonnym , wypłowiałam habicie. - Ja stary jestem i chyba niedługo odejdę z tej ziemi na zawsze, by u stóp jego tronu czekać na powstanie z martwych i życie wieku przyszłego, niech wiec ona pozostanie aż do końca świata w tym kościele, który zbudujecie ku jej boskiej chwale.

Opowieść o opacie Mikołaju
A. Wiącek

Krzeszowski opat Mikołaj miał niemało kłopotów. Nie tylko musiał pilnować niedołężnego w zarządzaniu klasztorem starego przeora Willfryda, ale i kwestarzom do sakiewek musiał zaglądać, a nawet piwnicznego i szafarza zmuszony był pilnować, by do swoich rodzin z Chełmska Śląskiego i pobliskiego Kochanowa niczego nie wywozili. Jednak największym jego kłopotem była stale nurtująca myśl, czy gromady powierzonych mu dusz konfratrów należycie strzeże i czy wiedzie je właściwą drogą ku Królestwu Bożemu. (...) Którejś nocy, (...), opatowi Mikołajowi przyśnił się szatan. Ten sam, który Marcina Lutra, mnicha z zakonu augustianów, namówił do rzucenia klasztoru i przybicia na drzwiach katedry w Wittenberdze słynnych tez heretyckich oraz do głoszenia własnej wiary luterańskiej i do zakładania protestanckich kościołów w Niemczech. Rozpoznał go bez specjalnego trudu, bo odzież i twarz miał pochlapaną inkaustem z naczynia, którym rzucił w niego ów heretyk Luter. (...) Wyskoczył z łoża na kamienną, zimną posadzkę i uklęknąwszy modlił się przez dłuższą chwilę, a potem bicz w dłoń ujął i okryte tylko koszulą ciało swe biczować zaczął. Smagał plecy tak długo, aż poczuł, że przecięta biczem skóra na prawej łopatce zaczęła mu krwawić. Upadł wtedy bez siły na płyty posadzki i zemdlał. Ocknął się dopiero gdy konwers Tomasz spryskał mu twarz zimną wodą. Nie mógł pojąć opat jakim cudem znalazł się w swym łożu. (...) Nagle posłyszał w ciszy klasztornego korytarza czyjeś kroki, zbliżające się w stronę jego celi. Opanowała go w pierwszej chwili myśl, że są to kroki owego szatana, który był tu nocą i poczuł przechodzący wzdłuż kręgosłupa mróz. Wyszedł więc na korytarz i nim tamten zdążył pozdrowić go imieniem Chrystusa, zapytał: - Co was sprowadza, ojcze Willfrydzie? Czy przyszliście namawiać mnie do spożycia porannego posiłku? - Wiadomość mam... Złą wiadomość. Przybył brat Hildus z Cieplic... - A cóż się tam wydarzyło? Czyżby stary graf życia dokonał? - Luterany budują swój zbór - cicho wyznał przeor. - Heretycką świątynię... W pobliżu ciepłych źródeł ją stawiają. - A graf? Co na to graf Schaffgotsch? - Stary graf na Chojniku dochodzi swych dni. Młody teraz rządzi. On też już przystał do heretyków... Na tę wiadomość złapał się opat Mikołaj za głowę i do celi zawrócił, zatrzaskując drzwi przed przeorem. (...) Umyślił sobie natychmiast udać się do zamku na Chojniku, upaść do stóp młodego grafa Schaffgotscha, którego osobiście chrzcił kiedyś woda święcona i olejami świętymi, na kości pradziadów zaklinać go i błagać o powrót na łono Kościoła katolickiego. Nie dojechał jednak do Cieplic. Zmienił plany, gdy w Kamiennej Górze dowiedział się, że jego siostra-bliźniaczka, Truda, też już poszerzyła szeregi protestantów. Nakazał się natychmiast swemu woźnicy zawieźć do Wrocławia. (...) Późnym wieczorem tego dnia wiozące go konie dobrnęły do Świdnicy i zatrzymały się przed Domem Opatów Krzeszowskich na wypoczynek, robiąc zamieszania niespodziewanym przybyciem. Wysiadł na podwórcu i do chłodnej komnaty udał się na wypoczynek, polecając natychmiast rozniecić ogień na kominie i światło oraz wieczerzę sobie podać. A gdy wszystkie jego zadania zostały spełnione i próżne naczynia stały na stole, znów rozmyślać rozpoczął nad jutrzejszym spotkaniem z biskupem. Wtedy poczuł, że jest w komnacie jeszcze jakaś istota, której wzrok czuł na swych plecach. Rozejrzał się powoli wokół siebie i na stojącej w kącie półce z książkami dostrzegł dużego, czarnego kocura z dziwnie lśniącymi w blasku świecy oczyma. (...) Przezwyciężył jednak strach i postanowił przepędzić precz to nieczyste stworzenie, żywiące się myszami i szczurami. (...) Zwierzę umknęło zwinnie przed lecącym przedmiotem, zamiauczało donośnie i zeskoczyło z półki na podłogę. Wtedy dopiero w blasku płonącej świecy dostrzegł opat na jego głowie małe, wystające ponad sierść różki. (...) Zawahał się opat chwilę, nie wiedząc co ma uczynić i rozejrzał się wokoło, jakby szukając ratunku. (...) Włos zjeżył mu się na głowie i powodowany strachem wyskoczył na ciemny korytarz. Pośliznął się jednak przy pierwszym stąpnięciu i tracąc równowagę potoczył się ku krawędzi studni pokrytej grubą warstwą lodu z rozchlapanej wody. - Apage! Apage! satanas! (szatan) - powtórzył cicho i uczynił ponowną próbę uniesienia się ze śniegu. Z trudem udało mu się , lecz w chwili gdy miał uczynić pierwszy krok, pośliznął się ponownie i to tak nieszczęśliwie, że przechylił się nad otworem studni i stoczył prosto w jej ciemną, lodowatą wodę ... Następnego dnia wieczorem przywiózł woźnica zwłoki opata Mikołaja do klasztoru w Krzeszowie i zdumionemu ich widokiem przeorowi Willfrydowi odpowiedział dwoma słowami na pytanie o powód jego śmierci: - Popełnił samobójstwo...

Co się stało ze złotymi przedmiotami z Kochanowa?
A. Wiącek

Ze wzniesionym w Kochanowie w XIII wieku jednopiętrowym, murowanym budynkiem, oznaczonym numerem 95, nazywanym przez miejscowych ludzi "starą plebanią", związana jest bardzo ciekawa opowieść. Został on postawiony przez miejscowego pastora Hildebrandta, którego wraz z wiernymi wygnał z Kochanowa w 1667 r. opat krzeszowskiego klasztoru cystersów Bernard Rosa. Uczynił to, ponieważ wieś Kochanów była własnością klasztoru i opat nie chciał posiadać na swym terenie jakichkolwiek innowierców, a szczególnie ewangelików, nazywanych wówczas luteranami. Pastor przed opuszczeniem wsi zakopał w piwnicy budynku złote przedmioty, zabrane z kościoła pod wezwaniem św. Mateusza. Za życia Bernarda Rosy odnaleziono tylko złoty krzyż procesyjny, ozdobiony szcześćdziesięcioma dwoma kamieniami szlachetnymi. Krzyż do 1945 r. znajdował się w Muzeum Diecezjalnym we Wrocławiu. W 1945 r., podczas walk o Wrocław krzyż zaginął.

Opowieść o niezwykłym żołnierzu
J. Sykulski

W armii pruskiej walczącej w bitwie pod Kamienną Górą w 1760 r. służył żołnierz, z pochodzenia Francuz, który był podobno silniejszy od polskiego króla Augusta II Mocnego (1697-1733). Nazywał się Andrzej Favrat, a właściwie Francois Andre de Favrat Jacquier de Bernay. Odznaczał się tak wielką siłą, że porównywano go z Augustem II słynącym z niezwykle silnej ręki. Favrat łamał lub skręcał w spirale najgrubsze nawet podkowy. Z talerzy cynowych robił rulony. Będąc raz w Warszawie samodzielnie wytoczył ze zbrojowni armatę, a następnie bez niczyjej pomocy spowrotem ją tam wprowadził. Któregoś dnia chciało go pojmać dwóch strażników rzymskich. Stało się jednak odwrotnie. To Favrat ich chwycił i tak mocno zderzył głowami, że obaj nieprzytomni padli na ziemię. Innym razem złamał złodziejowi wskazujący palec, gdy próbował mu włożyć rękę do kieszeni. Przebywając na Śląsku wyciągnął karetę z błota, której nie mogło ruszyć 6 koni. W czasie pojedynku w Hiszpanii, oficerowi huzarów przeciął głowę aż do ramienia, a uciekającego konia chwycił w biegu za szyję tak mocno, że złamał mu kość. Kiedy w Jeleniej Górze fortyfikowano Wzgórze Kościuszki, nikt nie odważył się wyciągnąć z ziemi słupów stojącej tam szubienicy. Favrat uczynił to bez problemu. Jeszcze jako 72-letni starzec odznaczał się siłą. Gdy już był chory i leżał w łóżku, jedną ręką podniósł krzesło z siedzącym lekarzem! Prowadził awanturnicze życie. Uczestniczył w 74 pojedynkach, 12 oblężeniach twierdz i w 10 bitwach. Najpierw służył w wojsku księcia saskiego Maurycego. Potem wyjechał do Hiszpanii, skąd musiał uciekać po wspomnianym wyżej pojedynku. Następnie zaciągnął się do wojska cesarzowej Marii Teresy, po czym przeszedł do obozu jej przeciwnika i służył w armii Fryderyka II. Odbył podróże do Egiptu, Turcji, Włoch, aby znaleźć się znów w wojsku pruskim na Śląsku, koło Kamiennej Góry i Lubawki. Zmarł w Kłodzku 5 września 1804 r.

Legenda o złotych jamach koło Leszczyńca

(...) Pod wsią Leszczyniec, po lewej stronie drogi ku Szarocinowi, na górskiej łączce od wielu lat pokazują sobie ludzie wiele głębokich jam. Jamy te znajdują się już w tym miejscu od niepamiętnych czasów i głuche tylko wieści krążą o ich pochodzeniu. Podobno w tym miejscu były niegdyś kopalnie złota i wokół każdej z tych jam kręcili się ludzie jak mrówki, wybierając i wypłukując odrobiny drogocennego kruszcu. Ale pewnego razu jakaś poczciwa kobiecina jednej z okolicznych wsi użyła którejś z jam zupełnie inaczej, niż dotąd jej używano. Nie tylko, że nie wyniosła stamtąd żadnego skarbu, ale przeciwnie, jeszcze przyniosła tu swój skromniutki, choć bardzo cenny dla niej skarb: ukryła we wnętrzu jamy trochę prosa. Wiele lat upłynęło od tej chwili. I czy to obraziły się na postępek biedaczki może duchy, władcy złota spoczywającego w jamach, czy to inne były tego powody, nie wiadomo; ale od tego czasu już nikt ani kruszyny złota w żadnej z jam nie znalazł. Między ludem krążyły tylko głuche wieści, że kiedyś jeszcze złotonośne jamy będą dostarczać znów ludziom bogactwa, ale stanie się to nie prędzej, aż upłynie tyle lat, ile ziarenek prosa schowała ongiś w jednej z jam owa biedna kobieta.

Kto znajdzie kryjówkę kłusownika?
A. Wiącek

W starym, nieczynnym już dziś, a istniejącym od XVIII wieku, kamiennym piecu do przepalania kamienia wapiennego na wapno budowlane (w Leszczyńcu), spłonął w 1877 r. kłusownik Berthold Krüger, mieszkaniec pobliskiego Szarocina. Człowiek ten podczas nocnej pracy oddalił się na około godzinę od pieca i ograbił oraz ranił właściciela pałacu w Janowicach Wielkich, gdy ten polował samotnie na jelenie w rejonie Rudawskiej Przełęczy. Zabrał mu wówczas nie tylko bogato zdobioną srebrem i kością słoniową turecką strzelbę, ale również buty, złoty zegarek kieszonkowy z kurantem , pierścienie, pieniądze oraz złoty medalion rodowy, noszony przez niego na szyi. Idący lasem ludzie znaleźli rannego, a około trzech godzin później oddział pruskiej żandarmerii otoczył teren wokół pieca wapienniczego, aby przez zaskoczenie ująć nie spodziewającego się niczego kłusownika. Ten jednak dostrzegł zbliżających się żandarmów i ostrzeliwał się ze skradzionej broni myśliwskiej, po czym skoczył do wnętrza pieca i płonął żywcem. Przy jego zwłokach nie znaleziono nic prócz noża, którym zadał rany ograbionemu przez siebie człowiekowi, oraz resztek metalu z broni, którą trzymał w dłoniach podczas skoku do pieca. Natychmiast przeprowadzone poszukiwania nie dały żadnych rezultatów. Złote przedmioty i pieniądze do dziś czekają na swego odkrywcę.

Legenda o założeniu Lubawki

W zamierzchłych czasach, gdy większą część ziemi kamiennogórskiej pokrywała nieprzebyta puszcza, przez którą przedzierały się tylko rzeki, nieliczne osady urozmaicały zalesione tereny wielkiej przełęczy między Górami Wałbrzyskimi a Karkonoszami. Jedną ze znaczących była Kamienna Góra, z grodem strzegącym kraj przed najazdem nieprzyjaciela. Zarządzał nim kasztelan Piotr. Miał on jedynego syna, którego przy sobie nie mógł w żaden sposób utrzymać. Piękny to był młodzieniec, postawny, wysoki, z kędzierzawymi włosami, pełen junackiej ochoty. Z drużyną włóczył się całymi dniami po nieprzebytych kniejach i głębokich jarach. Tropił dziki, jelenie, strzelał z łuku do wodnego ptactwa. W wędrówkach przemierzał wzdłuż i wszerz obszar rządzony przez ojca. Odwiedzał też nieliczne osady, lecz nigdzie miejsca dłużej nie mógł zagrzać. Zapuszczał się nawet w Góry Olbrzymie, by na niedźwiedzia zapolować. Kasztelan nieraz za te samowolne harce ganił jedynaka, ale miłował go bardzo i w duchu przyznawał, że przywykł już do tych eskapad syna. Przemko udaną surowość ojca wykorzystywał i z grodu przy lada okazji z wierną drużyną się wymykał. Podczas takiej jednej wyprawy goniąc za odyńcem wyprysnęli z boru na odsłoniętą przestrzeń. Ujrzeli wówczas wcale zgrabną dolinę, uformowaną między wzgórzami, z których spływały lasy, wbijając się ciemnymi klinami w zieloną jasność łąk i uprawnych pól, widniejących w dali. Odyniec umknął. Przystanęli więc, zaskoczeni pięknem doliny. Po chwili dopiero spostrzegli biegnącą przez jej środek dróżkę, skręcającą w lewo i ginącą wśród drzew, rosnących u stóp skalistego wzgórza, na którego szczycie widniały obszerne zabudowania. Wtedy Przemko przypomniał sobie, że ojciec pytał go kiedyś czy w tych swoich wędrówkach natrafił na zagrodę starego kmiecia Kruka, który na urwistym brzegu Kruczej Skały osiadł przed laty, wraz z synami i jedną, niepospolitej urody córką. Fama głosiła, że Kruk niechętnie ją gościom pokazuje. "Tedy tu się skrył stary lis - pomyślał Przemko - a ja sądziłem, że do Czech wywędrował..." - To tam żywie Kruk odludek - mruknął jeden z drużyny. - Tedy jedźmy tam! - wykrzyknęli inni. - Nie! - zadecydował Przemko. - Pora późna, rozbijemy obóz przy potoku. Istotnie, późno już było, gdyż słońce chyliło się powoli ku zachodowi. Rano, gdy słońce tylko wzeszło, Przemko nie budząc towarzyszy ruszył powoli wzdłuż potoku, chłonąc rześkie, poranne powietrze. Jakoś dziwnie wesoło było mu na duszy. Nagle przystanął jak wryty. Ujrzał bowiem siedzącą nad strumieniem dziewczynę niezwykłej urody. Fala ciepła, radości i światła płynęła od jej postaci. Mocniej zabiło serce Przemka. Po chwili przemógł się jednak i powoli ruszył w jej kierunku. Dziewczyna schylona nad wodą dojrzała młodzieńca i już gotowa była uciekać, lecz coś wstrzymało ją od tego zamiaru, więc tylko z błyskiem ciekawości w oczach spoglądała na nieznanego, lecz urodziwego przybysza. Przemkowi zrobiło się cieplej na sercu od tego dziewczęcego spojrzenia i czuł jak coraz większe uczucie go ogarniało. Pohamował się jednak i cicho, by dziewczęcia nie spłoszyć, zapytał: - Czyjaś ty dziewczyno? - Jam córka Kruka z Kruczej Skały ... Ton jej słów i towarzyszące jemu spojrzenie wyraźnie przełamywały granice braku zainteresowania. Przemko sam czuł, że ugodziła go strzała Amora. Dotąd jego serce było opancerzone na tego rodzaju groty. Chciał żyć i żył jedynie dla swych umiłowanych wędrówek i polowań. Teraz uległ dziewczęcej urodzie i wdziękowi. - Tedy prowadź mnie do rodzica. Dziewczyna pokręciła przecząco głową i nieśmiało odrzekła: - Teraz nie ma go w domu, gdyż z braćmi pole orze, a mnie zakazał obcych w czasie jego nieobecności do domu wpuszczać. A wy kto jesteście, panie? - Jam syn kasztelana Piotra z Kamiennej Góry. Zwą mnie Przemko. Dziewczyna zaczerwieniła się i pochylając nisko głowę odrzekła: - Wybaczcie panie, ale nakazu ojca nawet dla was łamać nie mogę - i jakby usprawiedliwiając się dodała: - Ładne macie imię... - Tedy powiedz, gdzie mogę ojca znaleźć? - Tam pod borem jest nasze pole... - Zaraz tam ruszę - nagle zreflektował się, że nie zna imienia dziewczyny i spytał: - A jak cię zwą? - Lubawia... - bąknęła zawstydzona. - Do zobaczenia więc Lubawio! Szybko wrócił do rozbudzonej już drużyny i wsiadłszy na konia raźno ruszył we wskazanym kierunku, do miejsca gdzie stary kruk ziemię orał. Kruk z należytymi honorami gościł Przemka w swoim domu, tając jednak niepokój o losy córki. Widział bowiem jak Przemko wodzi za Lubawią oczyma, która schylona nad glinianymi garnkami często niby nieśmiało i niechcąco spoglądała na przystojnego chłopca. Słuszne były jego obawy, gdyż któregoś dnia młodzieniec powiedział: - Dajcie mi waszą Lubawię, gdyż miłuję ją nad życie... Słowa te mocno strapiły Kruka. - Dla syna mego pana niegodna moja odmowa, ale dziewczyna młoda... i nie wiadomo, jaka waszego ojca będzie wola. Jeśli moja Lubawia wam naznaczona, to będzie wasza, ale teraz trzeba jeszcze poczekać. - Jak to? - strwożył się Przemko. - To ona może już komu innemu obiecana? - Nie, ale dziewczyna was nie zna, a ja przyrzekłem, że nie będę wybierał jej męża, a i ona nie pójdzie z domu bez wzajemnego lubienia. - Co mam uczynić, żeby mnie chciała? - Pokazać, że wam tylko ona jedna jest miła. Wrócił więc Przemko do kamiennogórskiego grodu, lecz ciągle myślał o Lubawi, gdyż czuł, że stawała się ona jemu coraz bardziej miła, a w miłości tak się zapamiętał, że o polowaniach nawet zapomniał. Zmienił się i bardzo spoważniał, tak że junacy a drużyny nie poznawali swego pana. Odtąd stale odwiedzał zagrodę Kruka, by choć przez chwilę porozmawiać z Lubawią. Nastał jednak czas wojennych zamieszek, gdyż sąsiedzi zza miedzy naszli ziemię śląską. Wtedy przed wyprawą wojenną uprosił Lubawię, by mu przyrzekła, że będzie na niego czekać. Dziewczyna żegnając się z nim ze łzami w oczach, cichutko szepnęła, że zgadza się na jego prośbę. Gdy po kilku tygodniach walki się zakończyły, musiał się zająć jeszcze rannym w bitwie ojcem. Siedząc przy jego łożu ciągle gdzieś w przestrzeń wpatrzony był i ciężko wzdychał. Gdy kasztelan nieco wydobrzał, zapytał syna o powód tego wzdychania. Ten mu opowiedział o Kruku i jego córce, a na zakończenie dodał: - Tam na wzgórzu, w domu Kruka pozostała moja dusza. Tam moje miłowanie nad potokiem rozkwitło. Kasztelan uśmiechnął się i twarda, surowa jego twarz pojaśniała nieco. Na moment pogrążył się w myślach. Sam nie mógł kiedyś wybrać dziewczyny, którą miłował. W życiu nie powinna powtarzać się jedna i ta sama sytuacja. - Dobrze żeś Kruka córkę wybrał. Znam tego kmiecia i wiem, że bez mego przyzwolenia wydać ci córki się nie odważy... Przeto masz moje błogosławieństwo. - Ojcze! - Przemko skoczył ku ojcu by ucałować jego rękę. Kasztelan przygarnął go do siebie i szepnął cicho: - Obym tylko wesela mógł dożyć... Poprawa zdrowia kasztelana nie była długa. Wkrótce jeszcze większa niemoc go zmogła i przy synu swoim zmarł. Długo opłakiwał Przemko śmierć rodzica, lecz gdy tylko pierwsza żałość minęła, żebrał starszych i obwieścił im, że postanowił zrezygnować z kasztelani i osiąść w pobliżu Kruczej Skały. - Wiemy, wiemy, o czym ty gadasz! - krzyczeli rozsierdzeni starsi. - Chcesz ciągnąc tam, gdzie jest twoja Lubawia... - Nigdzie nie znajdę milszej dziewczyny - odrzekł stanowczo. - Tam pojadę, gdzie mnie serce prowadzi. - To prawda - szepnęli starsi - ale kasztelania ważniejsza... Wkrótce w wielkiej sali rycerskiej odbyła się narada. Po długich, kłótliwych dyskusjach, znaleziono złoty środek: uchwalono budowę przy Kruczej Skale nowej osady. Jednakże nie przyjęto rezygnacji Przemka z kasztelani. Za parę tygodni w dolinie poczęły powstawać nowe, pachnące żywicą domostwa. Największe zbudowano dla Przemka. Wtedy młody kasztelan posłał po Lubawię, braci jej i ojca. Kiedy przybyli i zaczęli nową osadę oglądać, wprowadził ich do siebie o rękę Lubawi poprosił. - Pozwolisz, ojcze - zwrócił się do Kruka - żeby Lubawia pozostała w tym domu? Wszyscy wiedzieli po co ich Przemko zaprasza, ale jak zwyczaj kazał Kruk zwlekał z odpowiedzią, ciekawie rozglądając się po wnętrzu, aż wreszcie spojrzał na córkę. - No i jak, córko moja? Chcesz pozostać tutaj? - Tak, ojcze - wyszeptała Lubawia. - No to pozostań w szczęściu w tym domu, jeśli jest taka twoja wola. Przemko z Lubawią szczęśliwie rządził przez długie lata, a osadę, imieniem żony nazwaną Lubawia, nowymi ludźmi zapełniał. Wzdłuż rzek i lasów wydeptane ścieżki z czasem zamieniły się w drogi wygodne, którymi przybywali wędrowni kupcy i mistrzowie wszelakiego rzemiosła. A gdy zamek tu zbudowano nikt Przemkowej osady nie omijał. Do dziś pozostała też nazwa potoku, przy którym poznał swą żonę - Miłość.

O powstaniu miejscowych nazw

Dawnymi czasy syn bogatego burmistrza z Lubawki zakochał się z wzajemnością w pięknej córce biednego rzemieślnika. Rodzice obojga przeciwni byli ich związkowi. Wszelkie prośby młodych nie odnosiły skutku. Szczególnie burmistrz nie dał się ubłagać, gdyż już wybrał dla syna żonę bogatą, a i z dobrej rodziny pochodzącą. Zrozpaczony młodzieniec postanowił odebrać sobie życie, rzucając się z wysokiej skały w przepaść. Tak się złożyło, że wielkie stado kruków na jej dnie dziobało jakąś padlinę. Młodzieniec spadł na nie, jak na miękką poduszkę. Spłoszone ptaki zatrzepotały skrzydłami i uniosły go do pięknej doliny, gdzie jego narzeczona opłakiwała swą nieszczęsną dolę. Na pięknym dywanie z mchu obok krynicy przytomniał młodzieniec i ujrzał swoją ukochaną dziewczynę. Szczęśliwie ślubowali sobie, że nie doprowadzą do rozłąki. Spotykali się jeszcze długo w tym miejscu. Wtajemniczyli w swoje zamiary wielce szanowanego w tych okolicach pustelnika, który wzruszony ich wielką miłością obiecał wstawić się u rodziców i wyjednać zgodę na ślub. Udało się pustelnikowi przełamać opór burmistrza. Młodzi pobrali się i żyli długo a szczęśliwie. Odtąd miejsce, w którym się odnaleźli i spotykali nazywa się Doliną Miłości, źródełko - Źródłem Miłości, strumień - Miłość, a skała, z której skakał młodzieniec, Kruczą Skałą. Legenda głosi, że każdy, kto napije się wody z tego potoku, będzie miał zawsze powodzenie w miłości.

Kamiennogórscy templariusze
R. Klijanowicz i A. Wiącek

W kronikach kamiennogórskich zachowała się legenda związana z templariuszami. Wiadomo, ze zakon rycerski powołany do obrony grobu Chrystusa w Jerozolimie, powrócił do Europy i odegrał w jej dziejach niemała rolę. Klasztory templariuszy były rozsiane na przestrzeni całego kontynentu, posiadały ogromne bogactwa i de fecto nie podlegały jurysdykcji papieża. Wiele zamków na Dolnym Śląsku jest z nimi identyfikowanych, ale żadna wzmianka źródłowa tego nie potwierdza. Między kamiennogórskimi historykami toczy się spór o miejsce posadowienia ich siedziby. Jan Lubieniecki, autor monografii Kamiennej Góry, ocenia, że klasztor znajdował się na terenie zalewiskowym Bobru, w miejscu, gdzie dzisiaj są pozostałości po zamku renesansowym Grodźctwo . Inni przychylają się do opinii, że siedziba zakonu mieściła się w obrębie starego miasta. W tym miejscu wznosi się dawna kamienica kupiecka, obecnie Muzeum Tkactwa Dolnośląskigo. Tę opinię potwierdza dokładna analiza legendy „ O zabiciu templariusza”, ale przede wszystkim ciekawa struktura podwalin w/w kamienicy. Otóż, wzniesiono ją za zrębach starszego budynku, zniszczonego w czasie wojny 30-letniej, do pierwszego pietra sięga mur grubości dwóch metrów, piwnice pod muzeum są tak małe, że na pewno nie odzwierciedlają prawdziwych przestrzeni podziemia. Pojawia się pytanie – skąd taki ogromny, murowany budynek w niewielkiej osadzie na przełomie XII/XIII w. Kasaty zakonu, w bardzo brutalny sposób, dokonał król francuski Filip w 1312 r. Kierowała nim chęć zagarnięcia ich mienia. Do dzisiaj pozostaje tajemnicą dlaczego templariusze się nie bronili. Legenda kamiennogórska zapewne powstała dla poparcia decyzji króla, mówi bowiem o rycerzach niepochlebnie. Dzisiejszym odkrywcom pozostaje penetracja podziemi kamiennogórskiego muzeum, wszak templariusze zapewne nie zdążyli wywieźć swoich skarbów, a i ostatni niemiecki kustosz Kunick podobno część zbiorów Heimatmuseum ukrył w specjalnych skrytkach pod posadzką hollu muzeum.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin