Bukowski Charles - Listonosz.rtf

(432 KB) Pobierz
CHARLES BUKOWSKI

CHARLES BUKOWSKI

LISTONOSZ

Przełożył Michał Ratyński

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

NOIR SUR BLANC

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: Post Office

 

© 1971 CHARLES BUKOWSKI

 

For the Polish Edition

© 1994 Noir sur Blanc, Szwajcaria

 

ISBN 83 - 901283 - 2 - 2

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

To jest powieść

Nie jest nikomu dedykowana.


Biuro Nadzorcze                                                                                     Los Angeles, Kalifornia

Do wiadomości                                                                                                    1 stycznia 1970

Zarząd Poczt Stanów Zjednoczonych                                                                                742

 

ZASADY MORALNE PRACOWNIKÓW POCZTY

- ETOS PRACY

 

Wszyscy zatrudnieni zobowiązani są do przestrzegania zasad moral­nych (patrz § 742 regulaminu pracy) określających postępowanie pra­cowników Poczty (patrz § 744 tego samego regulaminu pracy). W ciągu wielu lat ciężkiej pracy urzędów pocztowych ich pracownicy udowodnili swoją gotowość do wiernej służby Narodowi tworząc wyjątkową i bez­precedensową atmosferę wokół pełnej poświęcenia pracy. Każdy pra­cownik Poczty może być dumny z tego, że jego osobisty wkład pracy nawiązuje do wielowiekowej tradycji służb publicznych. Każdy z nas powinien pamiętać, że uczestnicząc w tym wielkim dziele powinien się także przyczyniać do stałego rozwoju i ekspansji potencjału Poczty.

Od wszystkich pracowników oczekuje się pełnej poświęcenia i oddania pracy na rzecz wszystkich obywateli naszego państwa, pracy niezłomnej i rzetelnej.

Personel służb pocztowych jest zobowiązany do przestrzegania najwyż­szych wartości etycznych i działania na podstawie ustawy o obyczajach i moralności, respektowania prawa Stanów Zjednoczonych, a także szczegółowych instrukcji prawnych regulujących zadania i obowiązki. Na wszystkich szczeblach organizacyjnych Poczty żąda się nieskazitelnej i wyjątkowej uczciwości w wypełnianiu ustawowo określonych obowiąz­ków. Przekazane Poczcie zadania muszą być wypełniane sumiennie i należycie. To właśnie ta Organizacja cieszy się przywilejem codziennego kontaktu z obywatelami naszego kraju, a w wielu przypadkach jest jedynym narzędziem stanowienia bliskich kontaktów między mieszkańca­mi a Rządem Federalnym. Dlatego każdy urzędnik tej publicznej służby musi zyskać sobie zaufanie i szacunek pracodawcy, a także klientów korzystających z usług służb pocztowych, pracując tym samym dla ciągłego polepszania reputacji wszystkich służb publicznych i Rządu Federalnego. Wszyscy urzędnicy wszystkich szczebli służb pocztowych są niniejszym zobowiązani do wnikliwego przestudiowania paragrafu 742 regulaminu pracy służb publicznych, który w przypisach reguluje podstawowe normy w zakresie osobistej odpowiedzialności za wykonywaną pracę, moralne i etyczne strony tego zagadnienia, a także ograniczenia w zakresie wszelkiej działalności politycznej każdego z pracowników Poczty.

Inspektor Odpowiedzialny

ROZDZIAŁ I

1

Wszystko zaczęło się od... ręki w nocniku, a krótko przed świętami Bożego Narodzenia.

Ten pijaczyna, mieszkający na stoku góry, trochę wyżej ode mnie, pracujący dorywczo dla nich, powiedział mi, że oni bardzo często mają kłopoty z pracownikami, i że zatrudniają prawie każdego. Więc poszedłem tam. I zanim mogłem się naprawdę zorientować, o co chodzi i jak to wszystko wygląda, ta skórzana torba obijała mi już biodra, a ja, prawie szczęśliwy, wyruszyłem w trasę. Ale robota - pomyślałem sobie. Przyjemniusieńko. Dali mi jedną, albo może dwie ulice, a jeśli już je obleciałeś, to kolega na pełnym etacie mógł, ale nie musiał, przydzielić ci coś dodatkowego, albo też wracałeś do Centrali, spokojnie i całkiem rozluźnionym krokiem, i oczekiwałeś nowych, bardzo odpowiedzialnych zadań.

Myślę, że było to drugiego dnia mojej pracy jako pomoc­niczego listonosza, w gorącym dla poczty okresie, jakim zawsze i wszędzie są święta Bożonarodzeniowe. Wtedy właśnie zobaczyłem tę tłustą damę wychodzącą z własnego ogródka. Mówiąc „tłusta” mam na myśli jej bardzo tłuste dupiszcze i worowate cyce, a także te wszystkie inne bardzo ważne miejsca na ciele każdej kobiety. Wydawała mi się lekko zwariowana i po zlustrowaniu tych jej wszystkich „tłuszczów” oddałem się zupełnie i beznamiętnie mojej pracy.

A ona szła. I to nie za mną. Obok mnie! I gadała, i gadała, i gadała. Okazało się, że jej mąż był oficerem, stacjonującym gdzieś na niezwykle odległej wyspie, więc ona czuła się bardzo samotna. Byłem w stanic to zrozumieć, tym bardziej, że mieszkała zupełnie sama w małym domku, na ulicy leżącej gdzieś na uboczu wszystkiego.

- W którym małym domku? - zapytałem.

Niezwykle pośpiesznie napisała mi adres na niewielkim strzępie papieru.

- Też czuję się bardzo samotnie - powiedziałem. - Wpa­dnę dziś wieczorem, to sobie pogadamy.

Tak zupełnie sam to nie byłem. Moja obecna dupencja gdzieś się tam szwendała, rzadko się widywaliśmy. Problem samotności powoli stawał się więc także i moim prob­lemem. A tym bardziej przecież, że to tłuste dupiszcze nadawało mi cały czas do ucha.

- Cudownie - powiedziała. - Więc do wieczora.

Zła to ona nie była. Nawet dobra. W łóżku. Ale jak to już zwykle bywa, po trzeciej czy czwartej nocy traci się zainte­resowanie. Nagle. Nie odwiedzałem jej już więcej.

O mój Boże! - myślałem sobie coraz częściej - pracując na poczcie musisz tylko roznieść swoją działkę i figlować z gospodyniami domowymi. Zajęcie w sam raz dla mnie. Tak! Tak! Nie!?

2

Przystąpiłem więc do egzaminów. I zdałem je. Badania u lekarza.

Niczego się nie doszukał. I po wszystkim.

Byłem pomocnikiem listonosza. Dorywczo.

Na początku było lekko i łatwo. Zostałem przeniesiony do urzędu w West - Avon. I było tam dokładnie tak samo, jak w okresie przed świętami Bożego Narodzenia. Brako­wało tylko tego tłustego dupiszcza. Ciągle jednak myś­lałem, że ktoś będzie chciał mi jakoś przysrać. Tak się jednak nie stało. Szef, kapo, był znośny, a ja łaziłem prawie bez celu, a to miałem ulicę, a potem nic. Nawet uniformu nie miałem, tylko czapkę, Chodziłem w trasę w moich zwykłych łachach. A ponieważ chleliśmy z moją dupencją Betty ogromniaście, to i na ubranie nigdy nie starczało forsy.

A potem przeniesienie do Oakford.

Kapo, czyli szef, to był taki byczy kark z nazwiskiem Jonstone. Nie dawali sobie rady. Od razu wiedziałem, dlaczego Jonstone z lubością paradował w ciemnoczer­wonych koszulach - więc musiało zajeżdżać krwią i roz­róbą! Było nas siedmiu pomocników listonoszy. Tom Moto, Nick Pelligrini, Herman Stratford, Rosey Anderson, Bobby Hansen, Harold Wiley i ja, Henry Chinaski. Za­czynaliśmy zawsze o piątej nad ranem, a ja byłem jedynym pijącym w tej całej kompanii. Chlałem zawsze do północy, a potem, od piątej rano siedzieliśmy wszyscy w urzędzie, czekając na jakąś robotę, a może raczej na telefon od kogoś z tych etatowych, co to właśnie zachorowali. Chorowali zawsze wtedy, kiedy padało albo żar walił z nieba, albo w następnym dniu po jakimś tam urzędowo - państwowym święcie. Wtedy zalewała nas podwójna porcja poczty.

Musieliśmy obsłużyć czterdzieści albo pięćdziesiąt tras, u może nawet i więcej. System rozdziału nadchodzącej do urzędu poczty ciągle się zmieniał, niczego nie można było się nauczyć, do niczego nawet przyzwyczaić. Wyszukiwało się z tych ton przesyłek listy i paczki do własnego rewiru; posortowane lądowały w torbie, która nie przestawała obijać miednicy. O ósmej odjeżdżał samochód odstawiający nas na nasze trasy.

Jonstone zawsze dbał, żeby odbywało się to bardzo punktualnie. Chłopaki musieli więc kończyć sortowanie na ulicy, nie mieli czasu, żeby coś przegryźć, zdychali z po­śpiechu i tej pierdolonej nerwicy. Dziś mieliśmy opróżniać skrzynki pocztowe. Ten byczy kark opóźnił nasz wyjazd w trasę o trzydzieści minut. „Chinaski, trasa 539!” - ryczał w tej swojej ciemnoczerwonej koszuli i machał rękoma, kręcąc się w krześle. Zaczęliśmy pół godziny później, ale skończyć musieliśmy w normalnym, regulaminowym terminie. Musiało zawsze być punktualnie.

Raz czy może dwa razy w tym tygodniu kazano nam zasuwać także w nocy, nawet i wtedy, kiedy już przed południem zdychaliśmy ze zmęczenia. I mimo że wszyscy dobrze wiedzieli, że samochód nie może lak szybko roz­wieźć nas po rewirach, a potem pozbierać wszystkich do kupy, byczy kark upierał się jednak zawsze przy tym niemożliwym do wykonania rozkładzie jazdy. Opuszczaliś­my więc niektóre skrzynki, które jednak opróżniane następ­nego dnia, wypełnione były po brzegi; pot lał się z nas, a my, cuchnąc nim i klnąc, upychaliśmy te pierdolone przesyłki do pocztowych worków.

Te nocne wyprawy zawsze kończyły się nagniotkami na palcach rąk i nóg i jazgotliwym trzeszczeniem kręgosłupa. Ten Jonstone już wiedział, co robi.

3

Pomocnicy listonoszy byli dla Jonstone'a takimi frajera­mi, co to mieli wykonywać jego niemożliwe do wykonania polecenia. Nigdy nie mogłem tego pojąć, kto mógł postawić takiego człowieka na tym stanowisku, człowieka, z którego wszystkimi otworami ciekła bezduszność, a nawet okru­cieństwo. Pełnoetatowym nic to nie robiło, człowiek ze związków był na to nieczuły. Długo się więc zastanawiałem. W wolnym dniu machnąłem trzydziestostronicowy raport na ten temat. Kopia dla byczego karku, a ja poszedłem z oryginałem do przedstawiciela Rządu Stanowego. Tam też jedna z tych licznych sił biurowych kazała mi czekać. Więc czekałem i czekałem, i czekałem. Czekałem godzinę, godzinę i pół, aż wreszcie zostałem wprowadzony do niskiego, szaro owłosionego przedstawiciela, z oczkami koloru popiołu papierosowego.

Nawet nie zaproponował mi krzesła. Zaczął się wy­dzierać. I nie skończył.

- Pan to taki jeden z tych upierdliwych przemądrzałych, co?

- Wolałbym, żeby mnie pan nie obrażał, Sir.

- Pierdolona mądrala, elegancki w gestach z wielkimi słowami na wardze?

Wywijał moim raportem w powietrzu. I darł się dalej.

- MR JONSTONE JEST DELIKATNYM I WY­KWINTNYM MĘŻCZYZNĄ.

- Niech się pan już nie wygłupia, bo wszystko wska­zuje na to, że jest tylko pospolitym sadystą - powie­działem.

- Jak długo pracuje pan na poczcie?

- Trzy tygodnie.

- MR JONSTONE PRACUJE JUŻ TRZYDZIEŚCI LAT W TYM RESORCIE.

- A co ma jedno z drugim wspólnego?

- Powiedziałem już: MR JONSTONE JEST DELIKATNYM I WYKWINTNYM MĘŻCZYZNĄ.

Myślałem już, że ten drący się przedstawiciel Rządu Stanowego chce mnie zamordować. Na pewno spał z Jonstonem.

- No już dobrze - powiedziałem. - Jonstone jest delikat­ny i wykwintny. Pan to musi lepiej wiedzieć. Zapomnijmy o wszystkim.

Wyszedłem. Następnego dnia wziąłem wolny dzień, ma się rozumieć, niepłatny.

4

Jak Jonstone zobaczył mnie dwa dni później o piątej nad ranem, zaszamotał się w swoim fotelu, a jego twarz nabrała koloru koszuli, albo odwrotnie. Nic nie powiedział. Na mnie nie zrobiło to żadnego wrażenia. Do drugiej nad ranem poddaliśmy z Betty, lekko, i nie tylko.

Oparłem się więc o ścianę urzędu i przymknąłem oczy. Koło siódmej zaszamotał się Jonstone znowu. Wszyscy dostali już pracę albo zostali odesłani do innych urzędów, nie mogących dać sobie rady z nawałem roboty.

- To już wszystko, Chinaski. Dla pana nic dzisiaj nie ma.

Popatrzył mi głęboko w oczy.

Kurwa chcesz se popatrzeć, to se patrz! Bo ja chciałem już leżeć w łóżku i spać.

- Okay, Stone powiedziałem. Pełnoetatowi tak go też przezywali, Stone, ale tylko między sobą. Ja byłem jedyny, który tak się do niego zwracał. Wyszedłem. Stary, mocno już zrujnowany samochód zaskoczył od pierwszego razu.

Szybko wylądowałem w łóżku, koło Betty.

- Hank! Jak to ładnie!

- Tak, grzechotko - i mocno wtuliłem się w jej rozgrzany jeszcze tyłeczek. Po czterdziestu pięciu sekundach za­snąłem.

5

Następnego dnia wszystko odbyło się dokładnie tak samo.

- To już wszystko, Chinaski. Dla pana znowu nic dzisiaj nie ma.

Siedem następnych dni też to samo. Siedziałem każdego ranka od piątej do siódmej i nic nie zarabiałem. Wykreś­lono mnie nawet z listy tych, którzy nocą opróżniali skrzynki pocztowe.

Bobby Hansen, jeden z najstarszych wiekiem i stażem pomocników, powiedział mi wtedy:

- Mnie też chciał wrobić. Chciał mnie zagłodzić!

- Mnie to wisi. Nie będę mu właził w dupę. Nawet jeśli miałbym to czynić w głodowych majakach. W każdej chwili mogę rzucić tę cholerną robotę.

- Nic nie musisz rzucać - zamelduj się tylko wieczorem w Prell. Powiedz szefowi, że tu nie możesz dostać roboty, a on na pewno przydzieli ci roznoszenie poczty ekspre­sowej.

- Tak? - zapytałem - i nie będzie to wbrew jakimś tam przepisom?

- Ja, co dwa tygodnie, regularnie i punktualnie do­stawałem swoje pieniądze! A ty też nic więcej nie chcesz?

- Dziękuję, Bobby!

6

Nie wiem już dokładnie, o której należało się tam zameldować. O szóstej czy o siódmej wieczorem. Ale coś koło tego.

Siedziało się z łapą pełną listów i przy pomocy planu miast układało się trasy. To nie było bardzo skomplikowa­ne. Ale pozwalało dowolnie rozplanować czas. Rozplano­wać czas znaczyło wykombinować dużo wolnego, a płat­nego przecież czasu. Wszyscy to robili. W te gierki ja też musiałem się wprawić. Wszyscy opuszczaliśmy urząd po­cztowy razem, i umawialiśmy się, kiedy wracamy. W ten sposób znajdowało się czas i na wypicie kawy, i na przeczytanie gazety, a i na to, że wreszcie mogłeś poczuć, że i ty jesteś człowiekiem.

A wtedy, kiedy chciałeś mieć wolny dzień, brałeś go sobie.

Proste to wszystko i jakże demokratyczne.

Bardzo często odwiedzałem taką jedną, dość przysadzistą i krępą, która codziennie otrzymywała jakiś ekspresowy list. Przyodziewała się, świadomie, suka, w takie lekkie i przewiewne sexy - coś i obnosiła się w tym od samego rana. Koło jedenastej wieczorem wbiegało się po dość stromych schodach do jej drzwi, dzwoniło i oddawało list. Łapała wtedy powietrze, gwałtownie, nawet bardzo gwał­townie, o tak mniej więcej:

„OOOOOOOOhhhhhhHHHHH” i stawała bardzo blis­ko, prawie ocierając się o klamerkę spodni, nie pozwalając odejść aż nie skończyła czytania listu, a potem znowu dość gwałtownie łapała powietrze do swoich płuc:

- OOOOOOOOoooooohhhhh... dobranoc... BARDZO dziękuję.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin