David Baldacci - Manipulacja.doc

(1380 KB) Pobierz

David Baldacci

 

 

Manipulacja

 

 

 

Po co marnować czas na odkrywanie prawdy, skoro można tak łatwo ją wykreować?

 

Cytowana osoba poprosiła o anonimowość,

ponieważ nie była upoważniona

do wypowiadania się na temat prawdy.

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

- Dick, potrzebna mi wojna.

- Jak zwykle dobrze pan trafił, panie Creel.

- To nie ma być typowy konflikt.

- Pan nigdy nie ma typowych życzeń.

- Musisz to jakoś opakować. Oni muszą uwierzyć, Dick.

- Zrobię tak, że uwierzą we wszystko.

 

Rozdział 1

 

Dokładnie o godzinie zero czasu uniwersalnego, innymi słowy o północy, na najpopularniejszym portalu internetowym pojawił się obraz torturowanego człowieka. Pierwsze cztery słowa, które wypowiedział, zapamięta na zawsze każdy, kto je słyszał.

- Jestem trupem. Zostałem zamordowany.

Mówił po rosyjsku, ale wystarczyło kliknąć, żeby u dołu obrazu pojawiły się napisy w dowolnym języku świata. Tajna policja Federacji Rosyjskiej biła jego i jego rodzinę, aż przyznał się do zdrady. Jemu udało się uciec i nakręcić to amatorskie wideo. Ten, kto trzymał kamerę, musiał być porządnie wystraszony albo pijany, a może jedno i drugie. Obraz był ziarnisty, a kamera drżała.

Człowiek na filmie powiedział, że jeśli to wideo ukaże się w Internecie, to znaczy, że zbiry działające na zlecenie rządu dopadły go, a on jest już trupem. Jaką popełnił zbrodnię? Chciał tylko wolności.

- Takich jak ja są dziesiątki tysięcy - obwieścił światu. - Ich kości spoczywają w zmarzniętej tundrze Syberii i głębinach jeziora Bałchasz w Kazachstanie. Wkrótce zostaną ujawnione dowody. Kiedy mnie zabraknie, pojawią się inni, którzy podejmą walkę.

Ostrzegł także, że kiedy uwaga świata skupiona jest na Osamie bin Ladenie, powraca dawny demon zła, a jego moc jest miliony razy większa i znacznie bardziej śmiertelna niż wszystkie połączone siły muzułmańskich renegatów.

- Nadszedł czas, żeby świat poznał CAŁĄ PRAWDĘ! - wykrzyknął do kamery, a potem wybuchnął płaczem. - Mam na imię Konstantin. Miałem na imię Konstantin - poprawił się. - Dla mnie i mojej rodziny jest już za późno. Jesteśmy martwi. Moja żona i trojka dzieci nie żyją. Nie zapomnijcie o mnie i o tym, dlaczego umarłem. Nie pozwólcie, żeby moja rodzina zginęła nadaremno.

Obraz i dźwięk na ekranie zniknął, w zamian pojawił się grzyb atomowy, a u dołu ekranu nałożony został złowieszczy tekst: Najpierw Rosjanie, potem reszta świata. Czy możemy pozwolić sobie na bierność?

Jakość była kiepska, efekty amatorskie, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Konstantin i jego biedna rodzina ponieśli najwyższą ofiarę, żeby reszta świata miała szansę żyć.

Pierwsza osoba, która zobaczyła nagranie, programista komputerowy z Houston, była zszokowana. Przesłał plik e-mailem do dwudziestu swoich przyjaciół z listy adresowej. Następna osoba, która zobaczyła film kilka sekund później, mieszkała we Francji i cierpiała na bezsenność. Szlochając, rozesłała plik do pięćdziesięciorga przyjaciół. Trzeci internauta pochodził z Republiki Południowej Afryki i był tak wstrząśnięty tym, co zobaczył, że zadzwonił do BBC, a potem przesłał link do ośmiuset najbliższych znajomych. Nastolatka z Norwegii obejrzała nagranie ze zgrozą i przesłała je do wszystkich osób, jakie znała. Kolejny tysiąc ludzi, którzy zobaczyli Konstantina, mieszkał w dziewiętnastu różnych krajach. Każdy z nich wysłał e-mail do trzydzieściorga swoich znajomych, a każde z tych trzydzieściorga do następnego tuzina. To, co zaczęło się jako kropla wody w oceanie Internetu, szybko przybrało rozmiary tsunami.

Wideo rozprzestrzeniało się po świecie z zawrotną prędkością, wywołując wszędzie olbrzymie zamieszanie. Z bloga na blog, z chatu na chat, z e-maila na e-mail ludzie przekazywali sobie dramatyczne wołanie Konstantina. Wkrótce cały glob poczuł się zagrożony przez szalonych, żądnych krwi Rosjan. Minęły trzy dni od dramatycznego apelu Konstantina, a cały świat miał jego imię na ustach. Nawet ci, którzy nie mieli pojęcia, kto jest prezydentem Stanów Zjednoczonych czy papieżem, wiedzieli wszystko o martwym Rosjaninie.

Z Internetu wiadomość przeniosła się do prasy znajdującej się poza głównym nurtem. Wkrótce gorączka opanowała także takie tytuły jak New York Times czy Wall Street Journal. Następnie przyszła kolej na telewizję: od Kanał 1 w Niemczech po BBC, od ABC News i CNN po kontrolowaną przez władze telewizję w Chinach. Stąd był już tylko krok, by wiadomość stała się częścią zbiorowej świadomości, by zagościła w duszach i sumieniach wszystkich ludzi. Wezwanie Pamiętajcie o Konstantinie było słyszalne na wszystkich siedmiu kontynentach.

Rosyjski rząd stanowczo wszystkiemu zaprzeczał. Prezydent Gorszkow wystąpił nawet w międzynarodowych stacjach telewizyjnych i zdementował pogłoski, oświadczając, że jest to absolutne kłamstwo. Przedstawił nawet oczywiste dowody, że taka osoba jak Konstantin nigdy nie istniała. Mimo to niewiele osób mu uwierzyło. Gorszkow był niegdyś oficerem KGB. Rosyjski rząd od góry do dołu pełen był faszystowskich demonów. Dziennikarze całego świata od lat informowali o tym opinię publiczną. Tyle że dotychczas nikt się tym nie przejmował - z prostego powodu - bo nie dotyczyło to bezpośrednio ich życia. Teraz mieli martwego Konstantina i grzyb atomowy i nagle okazało się, że ma to ogromne znaczenie.

Oczywiście nie brakowało sceptyków, którzy mieli poważne wątpliwości, kogo i co Konstantin i jego film właściwie reprezentują. Gotowi byli dokładnie zbadać historię zmarłego mężczyzny. Cała reszta uznała, że widziała i słyszała dość, żeby wyrobić sobie jednoznaczny pogląd.

Ani Rosja, ani reszta świata nie dowiedziała się, że Konstantin był świeżo upieczonym aktorem z Łotwy, a jego obrażenia i wycieńczony wygląd były efektem perfekcyjnej charakteryzacji i odpowiedniego oświetlenia. Po nakręceniu sceny zmył makijaż, pozbył się przebrania i zjadł porządny lunch w rosyjskiej herbaciarni przy Pięćdziesiątej Siódmej w Nowym Jorku, wydając część z pięćdziesięciu tysięcy dolarów, które zarobił na tych zdjęciach. Ponieważ władał także hiszpańskim i miał śniadą cerę oraz wyraziste rysy twarzy, jego największym marzeniem było otrzymanie głównej roli w hiszpańskojęzycznej operze mydlanej.

Tymczasem świat nigdy nie miał już być taki jak przedtem.

 

Rozdział 2

 

Nicolas Creel niespiesznie dopił gin Bombay Sapphire z tonikiem i włożył marynarkę. Wybierał się na spacer. Tyle że na spacer chodzili zwyczajni ludzie. Szefowie olbrzymich korporacji podróżowali wysoko nad głowami motłochu. Kiedy podczas krótkiego lotu wzdłuż rzeki Hudson do Jersey wyglądał przez okno śmigłowca, drapacze chmur pod nim przypominały mu, jak daleko zaszedł.

Creel urodził się w zachodnim Teksasie, na jałowych bezkresnych równinach, bez których wielu urodzonych tam ludzi nie wyobrażało sobie życia. W Teksasie spędził dokładnie rok swojego życia, a potem wraz z ojcem, sierżantem amerykańskiej armii, przeniósł się na Filipiny. Zwiedził jeszcze po kolei siedem innych państw, które prowadziły przeróżne wojny, aż wreszcie trafił do Korei, gdzie ojciec zginął w wyniku, jak to później przedstawiła armia, bałaganu logistycznego. Owdowiała matka wyszła powtórnie za mąż, a Creel kilka lat później wylądował w college'u, który ukończył z tytułem inżyniera. Uzbierał w końcu fundusze na studia magisterskie, ale po sześciu miesiącach zrezygnował, wybierając życie w realnym świecie.

Jego ojciec żołnierz nauczył go jednego: Pentagon kupuje więcej sprzętu niż ktokolwiek inny i płaci za niego wygórowaną cenę. Co więcej, wystarczyło rzucić wyższą cenę, a oni się zgadzali. W końcu to nie były ich pieniądze. A cóż się łatwiej wydaje, jeśli nie cudze pieniądze? To rzeczywiście musiał być dobry interes, bo wkrótce Creel sam przekonał się, jak łatwo sprzedać armii sedesy za kwotę dwunastu tysięcy dolarów i młotki za dziewięć tysięcy i zalegalizować tę transakcję w Kongresie.

Przez następne kilkadziesiąt lat Creel budował to, co w tej chwili było największym na świecie koncernem zbrojeniowym, Ares Corporation. Według Forbesa znajdował się na czternastym miejscu na liście najbogatszych ludzi świata, z majątkiem szacowanym na dwadzieścia miliardów dolarów.

Jego zmarła matka była z pochodzenia Greczynką, miała ognisty temperament i nieposkromioną ambicję, które odziedziczyła wraz z ciemnymi łagodnymi oczami po przodkach. Po śmierci ojca Creela wyszła za mąż za człowieka stojącego wyżej na drabinie socjoekonomicznej. Ojczym wysłał go do szkoły z internatem, zresztą nie najlepszej. Dzieciaki bogatych tatusiów miały wszystko, czego zapragnęły, a on musiał znosić ich szyderstwa i oszczędzać każdego centa. Ale dzięki tym doświadczeniom stał się twardszy i bardziej odporny.

Swojej firmie nadał imię greckiego boga na cześć matki, którą kochał nad życie. Był bardzo dumny z tego, co wytwarzała jego firma. Jego studwudziestometrowej długości jacht nosił nazwę Shiloh, od najkrwawszej jednodniowej bitwy wojny secesyjnej.

Creel, chociaż urodził się na amerykańskiej ziemi, nigdy nie uważał się za zwykłego Amerykanina. Ares Corp. miała swoją siedzibę w Stanach, ale Creel był obywatelem świata i już wiele lat wcześniej zrzekł się amerykańskiego obywatelstwa. To tylko ułatwiało mu interesy, bo żaden kraj nie miał monopolu na wojnę. I chociaż spędzał w Stanach Zjednoczonych tyle czasu, ile chciał, armia prawników i księgowych pracowała nad tym, żeby znaleźć w gąszczu amerykańskich przepisów podatkowych jakąś lukę.

Już dawno temu Creel zrozumiał, że najlepiej zadba o własny interes, powiększając swój majątek. Każdy duży kontrakt na dostawę broni z firmy Ares dotyczył wszystkich pięćdziesięciu stanów. Kosztowne kampanie reklamowe bardzo wyraźnie podkreślały ten fakt.

Tysiąc dostawców w całej Ameryce sprawi, że poczujesz się bezpieczny - obwieszczał głos lektora. Brzmiało to bardzo patriotycznie. A wszystko to w jednym tylko celu. Gdyby jakiś biurokrata usiłował ukrócić działalność firmy, wszystkich pięciuset trzydziestu pięciu członków Kongresu poderwałoby się natychmiast z miejsc i zatłukło go za próbę odebrania pracy ich ludziom. Creel z powodzeniem zastosował tę samą procedurę w kilku innych krajach. Podobnie jak na wojnę, Amerykanie nie mieli też monopolu na przebiegłych polityków.

Wojskowe odrzutowce zbudowane w zakładach Ares latały po niebie nad największymi imprezami sportowymi świata, w tym World Series, Super Bowl czy World Cup. Jak można było nie dostać gęsiej skórki, kiedy nad głową przelatywała eskadra maszyn, z których każda kosztowała sto pięćdziesiąt milionów dolarów i mogła bez trudu w jednym ataku zabić każdego mężczyznę, kobietę czy dziecko. Ten przerażający majestat miał w sobie coś poetyckiego.

Roczny budżet firmy na marketing i lobbing wynosił trzy miliardy dolarów. Przy tak olbrzymich nakładach nie było kraju chcącego kupić broń, który nie słyszałby wyraźnego przekazu: Jesteśmy potężni. Jesteśmy z tobą. Dzięki nam będziesz bezpieczny. Uczynimy cię wolnym. Obrazy były równie zniewalające: przyjęcia przy grillu i parady, powiewające flagi, dzieci salutujące do przejeżdżających czołw i przelatujących nad głowami samolotów, ponure miny żołnierzy przedzierających się przez terytorium nieprzyjaciela. Żaden kraj nie potrafił się oprzeć takiemu przekazowi. No, może tylko Francja, ale wyjątek potwierdza regułę.

Sposób, w jaki pisano scenariusze reklam, sprawiał wrażenie, że potężna Ares Corp. rozdaje broń z pobudek patriotycznych i nie trzyma się ściśle budżetu. Podobnie było z przekonywaniem ministerstw obrony do zakupu kosztownych zabawek, które nigdy nie miały zostać użyte, żeby nie wspomnieć o takich drobiazgach jak kamizelki kuloodporne czy gogle noktowizyjne. Ta strategia sprawdzała się przez całe dziesięciolecia.

Ale czasy się zmieniały. Wyglądało na to, że ludzie są zmęczeni wojną. Frekwencja na urządzanych co roku przez Ares Corp. targach od pięciu lat z rzędu malała. Obecnie budżet marketingowy przekraczał przychody netto całej firmy. Oznaczało to tylko jedno: nie kupowano tego, co Creel chciał sprzedać.

Dlatego teraz siedział w eleganckim pomieszczeniu budynku należącego do firmy. Dobrze zbudowany mężczyzna naprzeciwko był ubrany w dżinsy i wojskowe buty, wyglądał jak niedźwiedź grizzly bez futra. Twarz miał opaloną i pobrużdżoną, na policzku wgłębienie po kuli albo bliznę po ospie. Był szeroki w ramionach i miał wielkie, groźnie wyglądające dłonie.

Creel nie miał zwyczaju witania się uściskiem dłoni.

- Zaczęło się - powiedział Creel.

- Widziałem towarzysza Konstantina. - Mężczyzna nie mógł powstrzymać się przed lekkim uśmieszkiem, kiedy wypowiadał te słowa. - Powinien za to dostać Oscara.

- Program 60 minut przygotowuje na ten weekend specjalne wydanie na jego temat. Piszą o nim wszystkie gazety. A ten idiota Gorszkow tylko nam ułatwił robotę.

- A co z incydentem?

- Ty masz go wywołać - odparł Creel.

- Przecież ciągle coś się dzieje.

- Nie interesuje mnie wojna, która kończy się po stu dniach albo zamienia w porachunki gangów na ulicach. To nie wystarczy nawet na opłacenie rachunku za elektryczność, Caesar.

- Proszę przedstawić mi plan, a ja go wprowadzę w życie, panie Creel. Jak zawsze.

- Bądź w gotowości.

- Pan płaci - odparł Caesar.

- Pewnie, że tak.

W drodze powrotnej do siedziby Ares Corp. Creel patrzył z góry na betonową trawę miasta i jego stalowe świątynie. To nie jest zachodni Teksas, Nick. Nie chodziło oczywiście tylko o pieniądze. Ani o przetrwanie firmy. Creel miał dość pieniędzy, a czy coś zrobi, czy nie, Ares Corp. i tak przetrwa. Nie, chodziło o to, żeby świat wrócił na właściwe tory. Dawno temu pozawierano złe sojusze. Creel był już zmęczony patrzeniem, jak słabi i dzicy dyktują swoje warunki silnym i cywilizowanym. To szaleństwo trwało zbyt długo. Zamierzał więc wszystko uporządkować. Ktośgłby zarzucić mu, że bawi się w Boga. Cóż, w pewnym sensie tak. Ale nawet dobry Bó...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin