Clancy Tom - Jack Ryan 6 - Stan Zagrożenia.pdf

(2061 KB) Pobierz
Microsoft Word - Clancy Tom - Przygody Jacka Ryana 06 - Stan Zagrożenia _Mandragora76_.rtf
TOM CLANCY
Stan Zagrożenia
w Wydawnictwie Amber
CZAS PATRIOTÓW
CZERWONY KRÓLIK
KARDYNAŁ Z KREMLA
POLOWANIE NA "CZERWONY PAŹDZIERNIK"
STAN ZAGROŻENIA
w przygotowaniu
BEZ SKRUPUŁÓW
TOM CLANCY
STAN ZAGROŻENIA
Przekład Zbigniew Kański
AMBER
Tytuł oryginału CLE AR AND PRESENT DANGER
Redaktorzy serii
MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna ZBIGNIEW WARZECHA
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta RENATA KUK, ELŻBIETA SZELEST
Ilustracja na okładce AGENCJA AKPA
Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIOK
Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu
http://www.amber.sm.pl http://www.wydawnictwoamber.pl
Copyright (c) 1989 by Jack Ryan Enterprises Ltd.
All rights reserved.
For the Polish edition Copyright (c) 2003 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-0404-6
* * *
Pamięci Johna Balia, przyjaciela, nauczyciela i profesjonalisty, który odleciał
ostatnim samolotem
* * *
Prawo bez przemocy jest bezsilne. Pascal
Rola policji polega na stosowaniu przemocy lub groźbie jej użycia
w obronie żywotnych interesów państwa wewnątrz jego granic
i w normalnych warunkach. Rola sił zbrojnych polega na stosowaniu
przemocy lub groźbie jej zastosowania poza granicami państwa
w normalnych warunkach, zaś wewnątrz jego granic wyłącznie
w okolicznościach nadzwyczajnych (...). To, w jakim zakresie państwo gotowe jest
użyć przemocy w obronie
swych żywotnych interesów (...), zależy od oceny
aktualnie sprawującego władzę rządu, jakie środki może
i powinien zastosować, by nie dopuścić do kryzysu funkcjonowania
państwa i rezygnacji z własnych obowiązków.
Generał sir John Hackett
Prolog
SYTUACJA
Pokój był jeszcze pusty. Gabinet Owalny mieści się w południowo-wschodnim
rogu zachodniego skrzydła Białego Domu. Prowadzą do niego trzy wejścia: jedno z
gabinetu osobistego sekretarza prezydenta, drugie z małej kuchni, przez którą
można przejść do gabinetu prezydenta, i wreszcie trzecie z korytarza
wychodzącego na Pokój Roosevelta. Jak na najwyższego urzędnika w państwie,
gabinet jest niezbyt duży i zwiedzający często napomykają, że wydaje się im
mniejszy, niż oczekiwali. Biurko prezydenta, ustawione na wprost okien o
grubych szybach z kuloodpornego poliwęglanu, zniekształcających widok na
trawnik przed Białym Domem, wykonane jest z drewna pochodzącego z HMS
"Resolute", brytyjskiego statku, który zatonął na wodach amerykańskich w XIX
wieku. Amerykanie wydobyli wrak i zwrócili go Zjednoczonemu Królestwu, a w
dowód wdzięczności królowa Wiktoria kazała wykonać biurko z jego dębowych
desek i przekazać Amerykanom jako wyraz oficjalnego podziękowania. Wykonane
w czasach, gdy ludzie byli niższego wzrostu niż dzisiaj, biurko podwyższono nieco
za prezydentury Reagana. Leżały na nim segregatory i raporty przykryte
wydrukiem harmonogramu spotkań, aparat interkomu, zwyczajny wieloliniowy
telefon klawiszowy oraz wyglądający normalnie, ale nader skomplikowany,
bezpieczny aparat do rozmów poufnych.
Krzesło prezydenta zostało wykonane na zamówienie i przystosowane do
rozmiarów i wymagań użytkownika, zaś wysokie oparcie zawierało kilka warstw
kevlaru - tworzywa lżejszego i mocniejszego od stali - stanowiącego dodatkowe
zabezpieczenie przed kulami, gdyby jakiś szaleniec
zdołał przestrzelić pancerne szyby okien. Kilkunastu agentów Secret Service
pełniło dyżur w tej części rezydencji prezydenta w godzinach urzędowania. Aby
się tu dostać, większość ludzi musiała przejść przez detektor metali - w zasadzie
wszyscy, bo ci najpewniejsi byli nieco za pewni - i każdy musiał się poddać
kontroli przeprowadzanej całkiem serio przez funkcjonariuszy Secret Service,
których bez trudu rozpoznawało się po wetkniętej w ucho słuchawce koloru skóry
oraz przewodzie wychodzącym spod marynarki i których uprzejmość była sprawą
drugorzędną wobec ich głównej misji - ochrony życia prezydenta. Pod marynarką
każdy agent nosił broń krótką o dużej mocy i każdy z zawodowego nawyku
widział we wszystkich i wszystkim potencjalne zagrożenie dla Farmera, bo taki
pseudonim aktualnie obowiązywał - nie miał on żadnego znaczenia, poza tym że
był łatwy do wymówienia i rozpoznania w łączności radiowej.
Wiceadmirał James Cutter z Marynarki Wojennej USA urzędował w gabinecie
położonym w przeciwległym, północno-zachodnim rogu zachodniego skrzydła i
tego dnia tkwił na posterunku już od szóstej piętnaście. Stanowisko specjalnego
doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego nadaje się tylko dla
rannych ptaszków. Za kwadrans ósma wypił drugą filiżankę kawy - podawano tu
wyborną - i włożył przygotowane raporty do skórzanej aktówki. Przeszedł przez
pusty gabinet swojego przebywającego na urlopie zastępcy, potem korytarzem na
prawo, obok również pustego gabinetu wiceprezydenta, który bawił właśnie w
Seulu, i skręcił na lewo, obok gabinetu szefa administracji Białego Domu. Cutter
należał do grona najbardziej wtajemniczonych osobistości Waszyngtonu -
nieobejmującego nawet wiceprezydenta - które bez specjalnego zezwolenia mogły
wejść do Gabinetu Owalnego według własnego uznania, choć zazwyczaj
zawiadamiał najpierw sekretariat, żeby uniknąć zamieszania. Szef administracji
nie patrzył przychylnym okiem na ten przywilej, z tym większą też satysfakcją
Cutter wykorzystywał swoje uprawnienie nieograniczonego dostępu do
prezydenta. Po drodze czterech funkcjonariuszy ochrony ukłoniło się admirałowi,
który odwzajemnił się takim samym skinieniem, jakim pozdrawiał każdego
pracownika fizycznego. Oficjalnym pseudonimem Cuttera był Drwal i choć Cutter
dobrze wiedział, że agenci nazywają go pomiędzy sobą zupełnie inaczej, nic sobie
z tego nie robił. W sekretariacie już tętniło życie; trzech sekretarzy i jeden agent
Secret Service siedzieli na swoich miejscach.
- Szef będzie punktualnie? - spytał.
- Farmer jest w drodze, panie admirale - odpowiedział agent specjalny Connor.
Miał czterdzieści lat, był szefem osobistej ochrony
prezydenta, nie obchodziło go, kim jest Cutter i miał gdzieś to, co Cutter
o nim myśli. Prezydenci i doradcy przychodzili i odchodzili, jedni lubiani, inni
znienawidzeni, ale zawodowcy ze służb specjalnych obsługiwali
i chronili wszystkich bez wyjątku. Fachowym okiem przebiegł po aktówce i
garniturze Cuttera. Dzisiaj nie było tam broni. To nie paranoja. Król Arabii
Saudyjskiej zginął z rąk członka rodziny, a byłego premiera Włoch własna córka
wydała terrorystom, którzy go w końcu zamordowali. Nie tylko na wariatów
musiał uważać. Każdy mógł zagrażać prezydentowi. Connor i tak miał szczęście,
że musiał dbać tylko o jego fizyczne bezpieczeństwo. Były też inne zagrożenia, ale
to już zmartwienie odmiennych, mniej zawodowych służb.
Wszyscy wstali, kiedy wszedł prezydent i za nim, jak zawsze, anioł stróż z
ochrony osobistej - gibka kobieta około trzydziestki o rozpuszczonych, ciemnych
włosach, co nie zmieniało faktu, że w strzelaniu z pistoletu nie miała sobie
równych w służbach rządowych. Daga - jej przydomek służbowy - przywitała
Pete'a uśmiechem. Zapowiadał się spokojny dzień. Prezydent nigdzie się nie
wybierał. Listę interesantów dokładnie sprawdzono - numery legitymacji
ubezpieczeniowych osób spoza personelu przepuszczono przez komputery z
rejestrem kryminalnym FBI - a samych gości podda się oczywiście najbardziej
drobiazgowej rewizji, jaką da się przeprowadzić bez obmacywania delikwentów.
Prezydent gestem ręki zaprosił admirała Cuttera do siebie. Dwóch agentów
jeszcze raz sprawdziło listę interesantów. Należało to do ich obowiązków, a szef
ochrony wcale nie miał pretensji, że typowo męską robotę zlecono kobiecie. Daga
zasłużyła na swoje stanowisko, pracując w terenie. Wszyscy zgodnie przyznawali,
że gdyby była mężczyzną, nosiłaby już dwie krokiewki sierżanta, a jeśli
przypadkiem jakiś niedoszły zabójca wziąłby ją za sekretarkę, należało tylko mu
współczuć. Co kilka minut, dopóki Cutter nie wyszedł, agenci na zmianę
spoglądali przez wizjer w białych drzwiach, by upewnić się, czy wszystko w
porządku. Prezydent piastował urząd już przeszło trzy lata i przywykł do ciągłej
obserwacji. Agentom nie przyszło nawet do głowy, że zwykły śmiertelnik czułby
się skrępowany w tej sytuacji. Płacili im za to, żeby wiedzieli wszystko co się da o
prezydencie, począwszy od tego, jak często chodzi do toalety, skończywszy na
osobach, z którymi sypiał. Nie na próżno agencję zwano Secret Service. Ich
poprzednicy skrzętnie ukrywali wszelakie grzeszki swojego szefa. Żona prezydenta
wcale nie miała prawa wiedzieć, co robi jej małżonek cały boży dzień -
przynajmniej niektórzy prezydenci wyraźnie to sobie zastrzegli - ale
funkcjonariusze ochrony mieli nie tylko prawo, ale i obowiązek.
Za zamkniętymi drzwiami prezydent usiadł wygodnie. Od strony kuchni
Filipińczyk, steward w mundurze marynarki, wniósł tacę z kawą i rogalikami i
zasalutował na baczność, zanim odszedł. Tym samym zakończył się wstępny
poranny rytuał i Cutter przystąpił do codziennego raportu wywiadowczego.
Materiał dostarczała mu CIA do domu w Fort Myer w stanie Wirginia przed
świtem, co pozwalało admirałowi odpowiednio go opracować. Odprawa nie trwała
długo. Była późna wiosna i na świecie panował względny spokój. Lokalne wojny w
Afryce i w paru innych miejscach nie miały większego znaczenia dla
amerykańskich interesów, na Bliskim Wschodzie jak zwykle idylla. Był więc czas
na inne sprawy.
- Jak tam operacja "Rewia na Wodzie"? - spytał prezydent, smarując masłem
rogalik.
- Wszystko gotowe, panie prezydencie. Ludzie Rittera zabrali się już do pracy -
odparł Cutter.
- Nie jestem do końca przekonany, czy nie będzie przecieków.
- Panie prezydencie, przedsięwzięliśmy nadzwyczajne środki ostrożności.
Owszem, jest pewne ryzyko - wszystkich ewentualności nie da się przewidzieć -
ale ograniczyliśmy do niezbędnego minimum liczbę wtajemniczonego personelu, a
ludzie ci zostali wybrani i sprawdzeni z największą dokładnością.
Ta wypowiedź doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego została skwitowana
pomrukiem uznania. Prezydent wpadł w zastawioną przez siebie samego pułapkę
- jak to się zdarza w przypadku bodaj każdego prezydenta. Prezydenckie obietnice
i oświadczenia... ludzie mieli wstrętny zwyczaj pamiętania o nich. A jeśli już sami
zapominali, to zawsze znalazł się dziennikarz albo rywal polityczny, który nie
omieszkał im przypomnieć. Tyle rzeczy się powiodło za tej kadencji. Ale wiele z
nich pozostało w tajemnicy i, ku utrapieniu Cuttera, tak miało pozostać. W
końcu na tym polegają sekrety. Tylko że kiedy w grę wchodzi polityka, żaden
sekret nie jest absolutnie święty, a zwłaszcza w roku wyborów. Cutter nie
powinien się tym przejmować. Był wszak zawodowym oficerem marynarki i
powinien zajmować całkowicie apolityczne stanowisko w sprawach dotyczących
bezpieczeństwa państwa, ale ten, kto wymyślił taki właśnie postulat, musiał być
mnichem. Najwyżsi urzędnicy władzy wykonawczej nie ślubowali przecież cnoty i
ubóstwa, a posłuszeństwo też już się tak bardzo nie liczyło.
- Obiecałem społeczeństwu amerykańskiemu, że coś z tym fantem zrobimy -
odparł gniewnie prezydent. - I gówno zdziałaliśmy.
- Panie prezydencie, nie można zwalczać zagrożeń bezpieczeństwa narodowego za
pomocą instytucji policyjnych. Albo nasze narodowe bezpieczeństwo jest
rzeczywiście zagrożone, albo nie.
Cutter powtarzał tę opinię z uporem maniaka od lat. Teraz wreszcie znalazł
wdzięcznego słuchacza. Następny pomruk:
- No, właśnie, czyż nie mówiłem dokładnie tego samego?
- Tak, panie prezydencie. Najwyższy czas pokazać im, jak grają nasi duzi chłopcy.
- Opinię taką Cutter wyznawał od samego początku, jeszcze na stanowisku
zastępcy Jeffa Pelta, a wraz z odejściem Pelta, ten właśnie pogląd w końcu
zwyciężył.
- Dobra, James. Ty masz piłkę. Atakuj. Tylko nie zapominaj, że ważne są wyniki.
- Będą, panie prezydencie. Już moja w tym głowa.
Trzeba draniom dać wreszcie nauczkę, pomyślał prezydent. Miał pewność, że
nauczka będzie dotkliwa. Tu się nie mylił. Obaj panowie siedzieli w pokoju, w
którym skupiała się i z którego emanowała najwyższa władza najpotężniejszego
narodu w historii cywilizacji. Ci, którzy wybrali człowieka zasiadającego w tym
pokoju, zrobili to przede wszystkim dla własnego bezpieczeństwa, ochrony przed
zakusami obcych mocarstw i łobuzami z własnego podwórka, przed wrogami
wszelkiej maści. Wrogowie jawili się w różnych postaciach, w tym i takich, które
niezupełnie mieściły się w przewidywaniach Ojców Założycieli. Ale jedna - którą, a
jakże, przewidzieli - zalęgła się w tym właśnie pokoju... jednak nie o niej myślał
teraz urzędujący prezydent.
Na karaibskim wybrzeżu słońce wstało o godzinę później i gdy w
klimatyzowanych pomieszczeniach Białego Domu panował przyjemny chłodek, tu
ciężkie i lepkie od wilgotności powietrze zwiastowało kolejny duszny dzień przy
utrzymującym się bezlitośnie wysokim ciśnieniu. Zalesione wzgórza na zachodzie
uciszały lokalne wiatry do poziomu słabiutkiego szeptu; właściciel "Empire
Builder" zakończył przygotowania do wyjścia w morze, gdzie powietrze było
chłodniejsze, a bryzy niczym nieograniczone.
Załoga się spóźniła. Nie podobali mu się, ale przecież nie brał z nimi ślubu. Byle
tylko zachowywali się przyzwoicie. W końcu wypływał z rodziną.
- Dzień dobry. Jestem Ramón. A to Jesus - powiedział ten wyższy.
Właściciela gnębiło to, że obaj żywo przypominali mu jakby naprędce ogarnięte
wersje... czego? A może po prostu chcieli zrobić dobre wrażenie?
- Dacie sobie radę? - spytał właściciel.
- Si. Znamy się na dużych statkach motorowych - uśmiechnął się, ukazując
proste, umyte zęby. Ten zawsze dba o swój wygląd, pomyślał właściciel. Chyba
niepotrzebnie się martwił. - A Jesiis, zobaczy pan, jaki z niego kucharz.
Czarujący gówniarz.
- Dobra, kajuty dla załogi są z przodu. Paliwo zatankowane, silnik już ciepły.
Wypłyńmy z tego pieca.
- Muy hien, Capitan.
Ramón i Jesus rozładowali ekwipunek z jeepa. Obracali kilka razy, zanim
wszystko rozłożyli na pokładzie, ale o dziewiątej MY "Empire Builder" rzucił cumy
i wyszedł w morze, mijając po drodze turystyczne łodzie, na których siedzieli
Yanqui z wędkami. Na otwartym morzu jacht wziął kurs na północ. Rejs miał
potrwać trzy dni.
Ramón był już przy sterze, co oznaczało, że siedział w szerokim, podniesionym
fotelu, podczas gdy autopilot "George" sterował automatycznie. Lekka robota.
Jacht klasy Rhodes wyposażony był w stabilizatory płetwowe. Jedyny powód
rozczarowania to kajuty dla załogi, którymi właściciel nie zawracał sobie głowy.
Typowe, pomyślał Ramón. Jacht wart ciężkie miliony dolarów, z radarem i
wszelkimi możliwymi udogodnieniami, a załoga, która go obsługiwała, nie miała
nawet marnego telewizora ani wideo, żeby się godziwie rozerwać po pracy...
Przesunął się do przodu i wykręcając szyję, spojrzał na forkasztel. Właściciel
chrapał w najlepsze, jakby wycieńczyło go przygotowanie jachtu do rejsu. A może
żona dała mu w kość? Leżała plecami do góry na ręczniku, obok męża. Miała
rozpiętą górę bikini, żeby się równo opalić. Ramón się uśmiechnął. Są w końcu
lepsze rozrywki dla mężczyzny niż telewizja. Ale nie za szybko. Im dłużej się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin