Wezwano mnie z dalekiego kraju.doc

(347 KB) Pobierz
Wychodzę z pokoju, bo chcę zobaczyć telewizyjny dziennik wieczorny

 

Wezwano mnie z dalekiego kraju

 

KS. MIECZYSŁAW MALIŃSKI

 

ZA POZWOLENIEM WŁADZY DUCHOWNEJ

 

Przepisano bez zmian z książki wydanej w 1987 przez Wydawnictwo PALLOTTINUM, stron 375.

Poniżej zamieszczony tekst przepisany jest do strony 65.

 

Spis treści:

 

I. PONIEDZIAŁEK, 16 PAŹDZIERNIKA 1978, GODZ. 17.15 - WYBÓR JANA PAWŁA II              1

1. ROK 1940 - ROBOTNIK              4

II. WTOREK, 17 PAŹDZIERNIKA 1978 - MESSAGIO JANA PAWŁA II              10

2. ROK 1941 - AKTOR              13

III. ŚRODA, 18 PAŹDZIERNIKA 1978 - AUDIENCJA DLA KOLEGIUM KARDYNALSKIEGO              17

3. ROK 1942 - KLERYK              22

IV. CZWARTEK, 19 PAŹDZIERNIKA 1978 - ECHA PRASOWE              25

4. ROK 1944 - SEMINARIUM OKUPACYJNE PODZIEMNE              28

I. PONIEDZIAŁEK, 16 PAŹDZIERNIKA 1978, GODZ. 17.15 -
WYBÓR JANA PAWŁA II

 

 

Wychodzę z pokoju, bo chcę zobaczyć telewizyjny dziennik wieczorny. Na korytarzu wpada na mnie siostra zakonna z bardzo niewyraźną miną:
- Radio podało, że papieżem został wybrany polski kardynał. Wyszyński czy jakoś podobnie.

 

I nagle wszystko wydaje mi się nierealne — i ta siostra z długą twarzą, i ten dom zakonny w Muenster, gdzie mieszkam już od czterech dni.

- Jeżeli polski kardynał, to chyba Wojtyła — mówię odruchowo.
- Jakoś tak chyba raczej.

 

Wszystko jakby się we mnie nagle zapada. Jeszcze jakąś cząsteczką świadomości zdobywam się na powątpiewanie, mówię sobie, że może to pomyłka. Może to po prostu fałszywa wiadomość, może się ta siostra przesłyszała.
Idziemy do pokoju telewizyjnego. Usiłuję udawać opanowanie, a nawet dowcipkuję, ale to jest tak, jakbym to nie ja mówił, jakbym tylko słyszał swój głos mówiący z oddali. Przypominam siostrze, że przecież od dawna udowadniałem, iż taka możliwość nie tylko istnieje, ale jest całkiem realna. A w gruncie rzeczy teraz, w tej chwili, widzę, przekonuję się, że te moje wyliczenia to jeszcze nie była wiara w to, co się ewentualnie może stać.

Nagle pojawiają się już wiedzący o tej nowinie koledzy. Już mi gratuluje zawsze tryskający energią Koreańczyk, który robi doktorat ze Starego Testamentu, już mnie obejmuje impulsywny Argentyńczyk, niecierpiący Włochów. Tylko Portugalczyk, zawsze opanowany, podchodzi do aparatu, żeby go włączyć, i spokojnie wyciąga z szafy wino. Nie ma Szwajcara, z którym wczoraj posprzeczaliśmy się na temat kardynałów polskich i szans wyboru Wojtyły na papieża. Tymczasem ja wciąż jestem wewnętrznie na wpół sparaliżowany, chociaż się śmieję i coś tam odpowiadam. Po prostu nie potrafię wyobrazić sobie tego faktu. Nie jestem w stanie nawet uwierzyć, że tak jest.   

 

Wreszcie dziennik ratuje mnie przed obowiązkiem dalszego mówienia: odpowiadania na pytania, którymi zasypują mnie moi koledzy. Spiker dziennika podaje wiadomość o wybraniu na papieża Polaka. Nie omieszkuje dodać:, „który przed miesiącem gościł z wizytą na terenie Republiki Federalnej Niemiec wraz z Prymasem Polski, kardynałem Wyszyńskim”. Traktuje ten wybór jako wydarzenie, którego nikt się nie spodziewał. Potem już za chwilę — jak oni potrafili ten materiał dostarczyć — podają reportaż telewizyjny z zakończenia konklawe. A więc plac św. Piotra wypełniony 200 tysiącami ludzi. A więc komin, na który skierowane są reflektory. Potem kardynał Felici na ganku oświadcza miastu i światu: Anuntio vobis gaudium magnum: habemus Papam Carlum — zamiast: Carolum, ale potem już całkiem wyraźnie, nawet za wyraźnie — Wojtyła. Cisza, która zapada na placu św. Piotra, przeraża mnie. Znam ten plac i reakcje tam zgromadzonych ludzi w takich sytuacjach. Odpowiedzią na ogłoszone nazwisko powinna być burza oklasków. Ta cisza, która zapanowała, wydaje mi się katastrofą. Tłum oczekujący na nowego papieża nie przyjął tej wiadomości. Reporter już objaśnia, że zgromadzeni na placu nie zrozumieli nazwiska, jakie wymienił kardynał Felici. Opowiada o gwałtownym dopytywaniu się ludzi, kim jest ten, którego wybrało konklawe. Niektórzy mówili, że to jakiś Murzyn. Dopiero po upływie kilkunastu sekund ten tłum, który został zmrożony obcym nazwiskiem, gdy zorientował się, że to chodzi o Polaka— wiadomości po tym placu rozchodziły się lotem błyskawicy — odtajał i zaczęła się podnosić fala radości. Następuje przerwa, w czasie, której na balkonie rozwieszony zostaje ogromny, kolorowy dywan. Potem poprzedzony małą procesją z krzyżem — na ten moment czekam z napięciem, wciąż nie dowierzając — ukazuje się na balkonie w otoczeniu kardynałów Papież. Jeszcze nie umiem tak go nazywać. Po prostu ukazuje się Karol. Ale prawie, że nie poznaję go. Nie wiem, czy są winne te nowe szaty na niego nałożone, a zwłaszcza ta szeroka stuła stercząca nad głową, czy może jest winne złe oświetlenie. Jakieś takie sztywne ruchy odpowiadające na obłędne owacje tłumów. Ale za moment już wiem, że to nie szaty ani oświetlenie. To on jest tak zmieniony nie do poznania. — Na pewno płakał — przechodzi mi przez myśl.

Wiwaty się uspokajają. Nie wiem, co on teraz zrobi. Poprzednik, Jan Paweł 1, po prostu odszedł bez słowa z balkonu. Ach, jak bardzo tego się boję. Jak bardzo chcę, żeby powiedział choć „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” po włosku, choćby jedno jakieś słowo. Żeby nie odszedł. I nagle widzę i słyszę; zaczyna mówić:
Sia lodato Gesu Cristo! Diletissimi frateUi e sorelle.
 

Wybucha niesłychany entuzjazm. Papież długo stoi patrząc na plac, a mnie się zdaje, jakby jego twarz powoli powracała do normalnego stanu. Zresztą nie bardzo rozumiem, skąd ten wybuch radości wywołany tymi trzema słowami. Aż wreszcie chyba znajduję odpowiedź: po prostu, gdy ludzie zgromadzeni na placu dowiedzieli się, że papieżem jest Polak, podejrzewali, że on nie umie mówić po włosku, i kiedy usłyszeli najczystszą włoszczyzną wypowiedziane donośnym głosem to pozdrowienie, wybuchnęli radością.

W końcu plac się uspokaja i Papież mówi:
— Jesteśmy jeszcze wszyscy pogrążeni w bólu po śmierci ukochanego ojca, Jana Pawła I.
 

Znowu oklaski, nawoływania. Nie wiem, może się mylę. Ale to nawet chyba nie tylko sama treść — oddanie hołdu swojemu poprzednikowi — wywołała tę kolejną burzę oklasków, lecz przekonanie się, że Papież naprawdę swobodnie mówi po włosku, że jego przemówienie nie ogranicza się do wyuczonego na prędce pozdrowienia, ale że on włada biegle tym językiem.


— I oto najczcigodniejsi Kardynałowie powołali nowego biskupa Rzymu.
 

Znowu fala oklasków. Zdaje mi się, że wreszcie słyszę jego głos. Początkowo nie mogłem się go dosłuchać. Obwiniałem nieodpowiednio nastawione mikrofony, pogłos placu, zafałszowania głośnika telewizora. Ale nie, na początku to nie był naprawdę jego głos. Słyszę, jak wraca do własnej melodii słownej, chociaż jeszcze brakuje mu pełnej naturalności.
 

— Wezwali go z kraju dalekiego, dalekiego, ale tak zawsze bliskiego we wspólnocie wiary i tradycji chrześcijańskiej.
 

Znowu oklaski. Jak to dobrze, że on mówi, jak to dobrze. Żeby jeszcze chwilę mówił, żeby jeszcze mówił.
— Bałem się przyjąć ten wybór, ale zrobiłem to w duchu pokory i posłuszeństwa naszemu Panu i w całkowitym zaufaniu do Jego Matki Najświętszej — Madonny.
 

I znowu wybuch entuzjazmu. Tak, temu się nie dziwię. To to magiczne słowo Madonna, które wiąże całą religijność włoską, spowodowało tę reakcję. Słowo, które rozmaite błędne kierunki ostatnich lat po Soborze odsuwały z religijności chrześcijańskiej i z religijności włoskiej, teraz wypowiedziane, w tej sytuacji i w tych okolicznościach, przywrócone do należnej mu godności, przyjęte zostało z taką wdzięcznością.
— Nie wiem, czy będę umiał dobrze wypowiedzieć się w waszym — nagle Papież zawahał się i poprawia — w naszym języku włoskim.
 

Znowu wybuch radości. Tłum uważny, wrażliwy na każdy akcent, na każde słowo, wyczuł natychmiast znaczenie tego potknięcia się Papieża.
— Gdybym się pomylił, poprawcie mnie.
 

Znowu odpowiedź placu, wyrażona już nie tylko oklaskami, ale mnożą się także okrzyki:
— Poprawimy!
 

Papież kontynuuje przemówienie:
— Dziś staję przed wami, by wyznać naszą wspólną wiarę, naszą nadzieję i naszą ufność w Matkę Chrystusa i Matkę Kościoła, a także rozpocząć od nowa tę drogę historii Kościoła z pomocą Boga — i z pomocą ludzi.
 

To już koniec przemówienia. Gdy jeszcze wciąż ludzie klaszczą, wznoszą okrzyki, prałaci przynoszą księgę, otwierają ją przed Papieżem. A on silnym, pięknym głosem śpiewa modlitwę i błogosławi miastu i światu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Trwają oklaski, wiwaty. Papież długo odpowiada ruchami rąk na te owacje. I odchodzi.
Kończy się relacja z Watykanu. Spiker przechodzi do innych wiadomości ze świata. Wracam do mojego pokoju. A więc to prawda. Już teraz wiem, że to prawda. Przecież widziałem na własne oczy, upewniam się, choć ten fakt wciąż dla mnie jest jeszcze poza sferą rzeczywistości. Jeszcze wciąż do mnie nie należy. Jeszcze nie jest w stanie zająć zwyczajnego miejsca pomiędzy innymi zwyczajnymi faktami.
 

Dzwoni telefon z Freiburga. To zaprzyjaźniony lektor z wydawnictwa Herder-verlag — gdzie niedawno wydałem dwie książki. Składa gratulacje. Jestem trochę zdziwiony, trochę mile zaskoczony tym telefonem. Nagle pada pytanie:
— Czy nie mógłby ksiądz napisać biografii nowo wybranego Papieża?
— Biografii? — zdumiałem się.
— Przecież ksiądz mówił, że go ksiądz zna już od jakiegoś czasu.
— Że go znam od jakiegoś czasu. Mój Boże. No tak. Można to i tak określić.

— Od dość dawna. Odkąd?
— Odkąd? Odkąd ja go znam? Od 1940 roku. Przecież to nie jest dobre słowo, jak to pan mówi, ja go „znam”, przecież my byliśmy przyjaciółmi. 
— Dlaczego ksiądz mówi „byliśmy przyjaciółmi”? Czy stało się coś między wami, że przyjaźń się skończyła?
— Oczywiście, że się stało: On jest papieżem. I w ten sposób po prostu go straciłem.
— Nie rozumiem, dlaczego ksiądz mówi, że ksiądz go stracił.
— Na dobrą sprawę, to ja już go wcześniej straciłem. Najpierw wtedy, gdy został biskupem sufraganem, potem wtedy, gdy został arcybiskupem i wreszcie wtedy, gdy zastał kardynałem, a więc etapami. A teraz już w sposób ostateczny.
— Tak czy owak, chcę prosić, żeby ksiądz napisał życiorys obecnego Papieża.
— Nigdy nie przypuszczałem, że mógłbym kiedykolwiek pisać jego życiorys. Poza tym odczuwam to jako nietakt, a przynajmniej niedelikatność. Co innego pisać powieść z wymyślonymi postaciami. Co innego nawet pisać opowieść o kimś, kto żył i umarł. Ale co innego pisać o kimś, kto żyje i kto co daj Boże — ma jeszcze dużo życia przed sobą. Przyznam się, że wcale mi się to nie podoba. Nic a nic.
— To nie musi być długie, tylko księdza własne wspomnienia.

Mówię:

— Pomyślę.

 

Nie upłynęło 30 minut, dzwoni telefon z Austrii, od dyrektora wydawnictwa Styria-Verlag, Trenkiera:
— Napisz biografię. Przecież go znałeś.
— Właśnie przed chwilą o tym rozmawiałem z Herder-verlag. Trochę im obiecałem.
— No to może przygotowałbyś wybór z jego listów pasterskich.
— Świetny pomysł. Dobrze. Postaram się w tym rozejrzeć.
 

Zostałem sam z tą propozycją napisania biografii. Tylko, co to znaczy biografia. Czy mnie w tej chwili na to stać. Jeżeli, to najwyżej moje wspomnienia: a więc to, co przeżyłem z nim razem: to, co widziałem na własne oczy, co słyszałem od niego na własne uszy. To nie jest wcale takie głupie. Na to, żeby Papieża zrozumieć, trzeba na pewno sięgnąć do jego przeszłości. Do tego, jak to było, kiedy kształtowała się jego osobowość najbardziej intensywnie. A więc przedstawić czas wojny.
 

Dzwoni dr Guenther Mees, z którym jestem zaprzyjaźniony od lat, redaktor naczelny Kirche und Leben. W tym tygodniku zamieszczam od paru lat moje mini-rozważania.
— Gratulacje. Wiesz, z jakiego powodu. Ale słuchaj, wstrzymałem druk numeru w oczekiwaniu na wynik konklawe. Napisz krótką — na razie — informację na temat nowego Papieża.
— Dobrze.
 

Przyjeżdża po mnie. Jedziemy do redakcji. Pomagam w wyborze zdjęć. Piszę. Ale notatka coraz bardziej rozbudowuje się w obszerny artykuł. Umawiamy się, że skończę na rano. Odwozi mnie do domu.
 

Dzwoni KNA (Katholische Nachrichten Agentur) z Bonn.
— Prosimy o duży artykuł o Papieżu na jutro.
— Dobrze.
 

Dzwonię do Krakowa. Jakoś wciąż nikogo nie zastaję albo telefony wciąż zajęte. Wreszcie kogoś osiągam. Mówię o tym.
— Czemu się dziwisz. Wszyscy wyszli na miasto albo do siebie telefonują. Wiesz, co się dzieje w mieście? Po kościołach napełnionych do ostatka Msze święte dziękczynne, a potem ludzie wylegli na ulice, na Planty, na Rynek, ze śpiewami, z gitarami, ze sztandarami, z transparentami.
— Nie do wiary.
— Faktycznie nie do wiary. Ludzie nieznajomi rzucają się sobie w objęcia, całują się, płaczą.
— Szaleństwo.
— Szaleństwo. To można porównać do momentu, kiedy się wojna skończyła.

 

Oczywiście, inne sprawy. Ale natężenie takie samo. Ale kończę, bo idę na Mszę świętą do św. Anny. Szkoda, że cię tu nie ma.
— Faktycznie szkoda.
 

Piszę. Ale idzie to bardzo powoli. Nie wiem, co wybrać z natłoku wspomnień. Trzeba by wszystko podać. A muszę się ograniczać. Godziny płyną. Przykro mi, że stukot maszyny może przeszkadzać śpiącym kolegom. Jest czwarta rano, gdy kończę. Napisałem tylko osiem stron, ale i tak za dużo jak na potrzeby KNA. Niech sobie skreślają. Kładę się, ale nie mogę zasnąć. Staje mi przed oczami przeszłość z taką wyrazistością, jakby to wszystko działo się wczoraj, a to już prawie czterdzieści lat temu. Jak to było? Mój Boże, jak to było.

 

1. ROK 1940 - ROBOTNIK
 

Wychodziłem właśnie z mojego parafialnego kościoła św. Stanisława Kostki na Dębnikach po Mszy świętej, rano wczas. Ileż wtedy mogłem mieć lat? Szesnaście. Siedemnaście. Przed wejściem stał szczupły, uśmiechnięty mężczyzna w ciemnym trenczu, z włosami blond zaczesanymi do góry, i patrzył na mnie. Wyraźnie czekał na mnie. Nie lubię i nie lubiłem niespodzianek. Przyglądnąłem mu się uważnie. Usiłowałem sobie przypomnieć, czy go kiedyś w życiu nie spotkałem przynajmniej przelotnie, — ale nie, nie znałem go, nie przypominałem sobie zupełnie tej twarzy. Postanowiłem go jakoś wyminąć. Nie udało się. Zagadnął mnie:
— Dzień dobry. Czy mogę z panem porozmawiać?
Najeżyłem się. Nie znosiłem tego typu zwrotów. Kojarzyło mi się to z policją.
— Proszę. A o co chodzi? — odpowiedziałem chłodno, wręcz nieprzyjaźnie.
Tysiące myśli: „kapuś”, szpicel, partyzant, gestapo.
— Obserwuję pana od dłuższego czasu. Jest pan prawie codziennie na rannej Mszy świętej.
Poczułem się jeszcze bardziej nieswojo, słysząc to stwierdzenie.
— Dlatego też chciałem panu zaproponować, czy by pan się nie zgodził być członkiem „Żywego Różańca”.
Napięcie opadło. Odetchnąłem, ale wciąż niechętnie odpowiedziałem, siląc się na uprzejmość:
— Dobrze. Czemu nie.
Chciałem się pozbyć tego człowieka, który wciąż był mi jakoś natrętny mimo swojej delikatności i uśmiechu.
— Czy pozwoli pan, że będę panu towarzyszył? Pan idzie chyba do domu, to ten sam kierunek, co i mój, jeśli się nie mylę. Przepraszam, zapomniałem się przedstawić. Nazywam się Jan Tyranowski, mieszkam na Różanej, pan chyba na Madalińskiego.
Znowu najeżony odmruknąłem:
— Maliński.
Pan chyba chodzi do szkoły.
 

Nie lubiłem o sobie mówić. Te pierwsze lata okupacji nauczyły mnie już wiele, chociaż byłem jeszcze chłopcem. Nauczyły mnie między innymi nie mówić o sobie. Ani też o innych. A jeżeli już, to wtedy żadnych nazwisk, żadnych adresów, żadnych szczegółów, żadnych danych.
— Tak, chodzę do szkoły.

—Do jakiej?
Nie, zaczęło mi się to wszystko wyraźnie nie podobać.
— Technicznej — odpowiedziałem z ociąganiem. — Fachschule fuer Maschinenbau.
— No to jesteśmy kolegami po fachu, bo ja też zajmuję się maszynami.
 

Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem. Nie wyglądał na takiego, który się zajmuje maszynami. Szczupły, drobny, o delikatnych rysach twarzy.
— Pan się dziwi? Ja mam maszynę do szycia. Nawet trzy. Jestem krawcem z zawodu.
Moje rozczarowanie sięgało zenitu. A on wciąż do mnie mówił cichym, miękkim głosem, prawie szeptem, i wciąż był w bardzo pogodnym nastroju, jakby nie wiedział, co się działo we mnie. Skręciliśmy w ulicę Różaną. Nie lubiłem jej. Chociaż stanowiła niejeden raz skrót drogi, unikałem jej. Wąska, z gęstą zabudową starych kamienic, stanowiła idealne miejsce na zorganizowanie łapanki — tak sobie kiedyś pomyślałem.
— To tutaj mieszkam — powiedział mój towarzysz. Staliśmy przed kamienicą pod numerem 11. — Może pan wstąpi do mnie na chwilę. Chętnie jeszcze zamieniłbym parę słów z panem, a na ulicy stać to zawsze niewygodnie.
 

Sam nie wiem, dlaczego się zgodziłem na tę propozycję. Może spowodowało to trafne stwierdzenie, że ulica jest zawsze niebezpieczna. Pan Tyranowski pchnął bramę, ciemna klatka schodowa, wspięliśmy się po wąskich schodach, drzwi do jego mieszkania. Wąski przedpokój. Wreszcie pokój. Wnętrze dość ciemne, zastawione gęsto starymi meblami.
— Proszę usiąść. Może ja przygotuję herbatę.
Rozglądałem się. Pierwsze wrażenie było jakoś mylące:, gdy wchodziłem, zdawało mi się, że w mieszkaniu jest po prostu bałagan. Ale nie, pokój był utrzymany wprost w idealnym porządku, chociaż zagracony meblami. Poza tym masa książek na półkach, jakieś stare portrety, obrazy. — Jak na krawca to mieszkanie dość nietypowe. On cały jest dość nietypowy — pomyślałem. Przyniósł herbatę.
— Mam, jak pan widzi, trochę książek. Chętnie będę je panu pożyczał.
Nie chciałem jego książek. Choć starannie utrzymane, były stare i już jakoś zużyte, a to je w moich oczach dyskwalifikowało.
— Czym się pan interesuje? — spytał mnie.
— Samochodami — odpowiedziałem trochę mu na złość.
— Ale chyba również zagadnieniami dotyczącymi kształtowania charakteru, temperamentu, wychowywania siebie, sposobami racjonalnej pracy.
 

Nie wiedział, jak trafił w dziesiątkę, a może wiedział.
—Tak — odpowiedziałem skwapliwie — i nie tylko ja, ale mam przyjaciela, z którym od dłuższego czasu na te tematy rozmawiamy i nie tylko rozmawiamy, ale staramy się coś w tym kierunku robić — rozgadałem się niespodziewanie dla siebie na dobre.
 

Ktoś zastukał do drzwi.
— Przepraszam, to chyba Karol. Od chwili już powinien tu być, ale widać coś mu przeszkodziło. Dobrze będzie, jeżeli się poznacie.
 

Weszli obaj za chwilę. Chłopiec starszy ode mnie o kilka lat, średniego wzrostu, barczysty, lekko jakby pochylony. Nie znałem go.
— To pan Karol A to pan Mieczysław przedstawiał nas gospodarz.
— Wojtyła jestem — powiedział wyraźnie przybyły chłopiec.
 

Mruknąłem nazwisko swoim zwyczajem i zwyczajem okupacyjnych czasów. Wtedy się mruczało swoje nazwisko albo mówiło się inne na wszelki wypadek. Podaliśmy sobie ręce.
— No, to spotkanie dwóch światów. — Pan Jan wciąż był w tak samo pogodnym nastroju. — Świat techniki i świat humanistyki. Pan Mieczysław chce budować maszyny, a pan Karol jest aktorem. Studiował polonistykę, a co będzie studiował, to jeszcze zobaczymy.
 

Powiedział to jakoś porozumiewawczo, co mnie znowu nie ucieszyło. Popatrzyłem podejrzliwie na chłopca. Na aktora to on nie wygląda, przynajmniej nie jest żadnym przystojniakiem. Owszem, dobra twarz, z wyraźnie zarysowaną silną dolną szczęką, z głęboko osadzonymi oczami, szerokim czołem, ciemnoszatynowe włosy rozrzucone w nieładzie, ubrany zwyczajnie, ale jakoś biednie, choć schludnie.
— Niestety, panie Mieczysławie, musimy się rozstać, jestem, bowiem z panem Karolem właśnie umówiony. Ale my się jeszcze chyba w krótkim czasie znowu spotkamy.
 

W dalszym ciągu nie podobał mi się ten jego styl narzucania swojej inicjatywy.
— Może w przyszłym tygodniu mówił dalej. Tu wyciągnął swój kalendarz i zaproponował jakiś dzień tygodnia i godzinę. — A wcześniej to się spotkamy na pewno w kościele po wieczornym nabożeństwie na zmianie tajemnic różańcowych, nieprawda?
Nic nie odpowiedziałem, postanawiając sobie, że to wcale nie jest takie „na pewno”, jak się jemu zdaje.
I tak się zaczęło.
 

W końcu poszedłem — jak to sobie powiedziałem „z czystej ciekawości” — na zmianę tajemnic różańcowych w najbliższą niedzielę po wieczornym nabożeństwie. Spotkałem w kościele pana Tyranowskiego i kilku chłopców, z których nikogo nie znałem oprócz Karola. Przewodniczył temu spotkaniu jeden z parafialnych księży salezjanów, ubrany w komżę i stulę. Przeprowadził to nabożeństwo dosyć szablonowo, choć nawet coś do nas przemawiał. Otrzymałem karteczkę koloru białego, na której był tekst dotyczący tajemnicy, którą miałem odmawiać. I to wszystko. Po wyjściu z kościoła odczekałem chwilę. Spostrzegłem, że Karol po krótkiej rozmowie również pozostał sam. Podszedłem.
— Gdzie mieszkasz? — spytałem.
— Na Tynieckiej 10.
— Na Tynieckiej? — Zdawało mi się, że dobrze znam Dębniki i wszystkich mieszkających w pobliżu mnie chłopców, ale jego sobie nie przypominałem. — A to dziwne, że dotąd nie poznaliśmy się. Przecież ja mieszkam na Madalińskiego, tuż w pobliżu.
— Bo myśmy się sprowadzili do Krakowa dopiero na rok przed wojną.
Ach tak. To, dlatego. A skąd sprowadziliście się?
Z Wadowic. Tam zrobiłem maturę. Ale ponieważ chciałem studiować polonistykę, przyjechaliśmy z ojcem do Krakowa w 1938.
—To mama twoja nie żyje?
— Nie żyje. Zmarła w 1929 roku.
— I rodzeństwa też nie masz?
— Nie mani nikogo.
— A co robi twój ojciec?
— Emeryt. Emerytowany wojskowy.
Pożegnaliśmy się przy furtce jego domu.
 

Po kilku dniach spotkałem go przypadkiem na ulicy. Ledwie go poznałem. Szedł w ciemnogranatowym ubraniu roboczym, w drewniakach na nogach. Chyba go zauważyłem po jego charakterystycznie pochylonej sylwetce. Intrygował mnie fakt, że on jest aktorem.
— Czy to prawda, że jesteś aktorem?
Przesada. Choć to prawda, że jeszcze w gimnazjum w Wadowicach brałem udział w zajęciach teatru szkolnego. Teraz usiłujemy robić to trochę inaczej. My to nazywamy teatrem rapsodycznym.
Nie znałem tego słowa.
— Co to znaczy „rapsodyczny”?
— To długa sprawa. Ale w skrócie mogę powiedzieć, że chcemy kontynuować stare polskie tradycje ludzi, którzy potrafili pięknie mówić poezję albo prozę poetycką.
— To tak jak dawniej mówiło się: bajarze albo gawędziarze?
— Nie całkiem. Nam chodzi najpierw o to, by umieć wymówić po pierwsze każdą głoskę, a potem każde słowo z możliwie jak największą precyzją, nic nie fałszując, nie połykając, nie skracając, ale z drugi strony wymawiając każdą głoskę słowa lekko, naturalnie.
Coś mi się zdawało, że jest w tych wymogach jakaś przesada, zbytnie czepianie się nieistotnych rzeczy.
— I to wszystko? — spytałem rozczarowany.
— Potem staramy się wymówić całe zdanie, przestrzegając wszystkich znaków pisarskich, przecinków, kropek, wykrzykników, a na koniec mówić tekst tak, ażeby był w pełni zrozumiały: żeby oddać te wartości, które tekst zawiera.
Wciąż jeszcze nie widziałem problemu, nie widziałem trudności, nie bardzo wiedziałem w gruncie rzeczy, o co tu chodzi.
— I tylko tyle? To jest cały ten teatr, jak ty to nazywasz, rapsodyczny? Nie ma żadnej akcji?
— Tak. Najchętniej to, co mówimy, mówimy na tle ciemnych kotar.
— Nie ma żadnych kulis, żadnych strojów?
— W zasadzie nie. Najwyżej dodajemy jakieś małe akcenty w ubiorze, jakieś symboliczne przedmioty, które mają wzbogacić mówione teksty.

 

Czułem się trochę wyższy nad tego rodzaju teatr. Przed wojną też grałem w teatrze amatorskim, ale w takim prawdziwym. Niemniej powiedziałem uprzejmie: -
— Chciałbym to kiedyś zobaczyć, co wy robicie. A gdzie występujecie?
— Oczywiście w domach prywatnych.
— A więc to teatr podziemia. Tak?
— Owszem, tak.
— A kto was prowadzi?
— Mieczysław Kotlarczyk, mistrz słowa. — Zabrzmiało mi to patetycznie. Karol to spostrzegł i dodał: — Mój stary przyjaciel. Pochodzi zresztą też z Wadowic. Tam go poznałem.
 

Potem kiedyś, idąc z Karolem ulicą, spotkaliśmy go. Raczej niskiego wzrostu, czarne włosy, czarny wyraźny zarost, ale to, co najbardziej mnie zdumiało, to jego głos — przeciwieństwo tego, czego oczekiwałem, czego mogłem się spodziewać: matowy, zdarty głos, prawie głośny szept. Powiedziałem Karolowi o tym moim rozczarowaniu.
— Ale co on potrafi zrobić, mimo tego swojego słabego głosu, jak on pięknie mówi, a poza tym jaki cudowny pedagog, jak on potrafi wciągnąć w wielką literaturę. — Karol był pełen podziwu, wręcz zachwytu, dla swojego nauczyciela.
— A jakie utwory gracie?
— Teraz siedzimy po uszy w Norwidzie. Znasz Norwida?
— Trochę. Ale raczej z widzenia — odpowiedziałem zawstydzony.
— To poczytaj. Warto. Moim zdaniem największy nasz poeta. Pożyczę ci. Na początek weź choćby Promethidiona. Ale tak bez pośpiechu. Chcesz posłuchać kawałek?
— Bardzo proszę.
Zaczął mówić. Przysłuchiwałem się z rosnącym podziwem. Rzeczywiście mówił świetnie. Nie wiedziałem, że tak można mówić. Skończył jakąś partię.
— Podoba ci się?
—Tak.
— Wobec tego przyniosę ci. Gdzie mieszkasz? Bo mnie dość trudno zastać.
Powiedziałem adres. W domu uprzedziłem wszystkich, że przyjdzie nowy kolega, żeby się nie zdziwili. Przyszedł kiedyś wieczorem. Byłem w domu. Spieszył się, ale w końcu został na kolacji. Skromna, jak w ten czas głodu. Siostry podały jajecznicę. Bardzo mu smakowała. Długo rozmawia...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin