dziecko.doc

(898 KB) Pobierz

TOREY L. HAYDEN

 

 

 

Dziecko

 

 

SCAN-dal


Dla Sheili R., oczywiście

Często pytają mnie o wiersz,

który wisi na ścianie w moim pokoju.

A mnie zależy tylko na tym,

aby ludzie poznali dziecko,

które go napisało. Mam nadzieję,

że mi się to udało.


Prolog

 

Przez znaczną część mojego dorosłego życia pracowałam z dzieć­mi, które cierpią na zaburzenia emocjonalne. Jesienią, na pierwszym roku college'u, zgłosiłam się na ochotnika do pracy z dziećmi w wie­ku przedszkolnym, które miały różne zaburzenia rozwojowe oraz sprawiały spore trudności wychowawcze. Od tamtego czasu intere­sują mnie złożone aspekty choroby psychicznej u dzieci. Zdobyłam trzy stopnie naukowe, przez kilkanaście lat pracowałam jako asy­stentka nauczyciela, potem jako nauczycielka, instruktorka na uniwersytecie oraz pracownik naukowy na wydziale psychiatrii; mieszkałam w pięciu stanach, pracowałam w prywatnych przedszkolach, szkołach publicznych, zamkniętych oddziałach psychiatrycznych i innych instytucjach państwowych, a przez cały czas usiłowałam znaleźć odpowiedzi na kluczowe pytania, dzięki którym potrafiłabym dotrzeć do tych dzieci, zrozumieć je. Gdzieś w głębi duszy dawno już, co prawda, wiedziałam, że takie odpowiedzi nie istnieją, a w przypadku niektórych dzieci nawet miłość nie wystarczy. Jed­nakże wiara w człowieka wykracza poza granice zdrowego rozsądku i wymyka się naszej kruchej wiedzy.

Ludzie często pytają mnie o moją pracę. Chyba najczęściej powtarzają: Czy to nie jest frustrujące? Czy to nie jest frustrujące, pyta studentka college'u, spotykać się dzień w dzień z przemocą, biedą, problemami alkoholizmu i narkomanii, seksualnej i fizycznej przemocy, opuszczenia i apatii? Czy nie jest frustrujące, pyta nauczy­ciel, pracować tak ciężko i tak mało otrzymywać w zamian? Czy nie jest frustrująca świadomość, pytają wszyscy, że twoim największym sukcesem może być co najwyżej zbliżenie się do normalności, świadomość, że te małe dzieci są skazane na życie, które według naszych standardów nie przynosi nikomu żadnych korzyści, nie jest nor­malne?

Nie. To nie jest frustrujące. To są po prostu dzieci, które, owszem, sprawiają czasem kłopoty, tak jak wszystkie inne, lecz jednocześnie potrafią być niezmiernie współczujące i wrażliwe. Czasami trzeba szaleństwa, żeby wypowiedzieć całą prawdę.

Ale te dzieci to coś więcej. Są odważne. Dowiadujemy się w wie­czornych wiadomościach o nowych podbojach na odległych frontach i nie mamy pojęcia, że prawdziwe dramaty rozgrywają się obok nas. A szkoda, ponieważ tam właśnie można zobaczyć odwagę, jakiej nie ujrzymy nigdzie indziej. Niektóre spośród tych dzieci żyją trapione nieustannie tak wielkimi koszmarami, że każdy ich ruch niesie ze sobą coś nieoczekiwanego, strasznego. Życie wielu z nich wypełnia przemoc i perwersja, jakich nie da się wyrazić słowami. Niektóre nie zaznały nawet szacunku, na jaki zasługują zwierzęta. Inne żyją pozbawione nadziei. A jednak przetrwały. I w większości wypadków zaakceptowały swoje życie, ponieważ był to jedyny sposób na prze­trwanie.

Książka ta opowiada tylko o jednym dziecku. Nie pisałam jej, aby wzbudzić czyjąś litość albo pochwalić jedną nauczycielkę. Nie miałam też zamiaru pogrążać tych, którzy dotąd żyli spokojnie w niewiedzy. Książka miała być odpowiedzią na pytania dotyczące problemów pojawiających się podczas pracy z dziećmi chorymi umysłowo. Jest ona hymnem na cześć ludzkiej duszy, ponieważ ta mała dziewczynka jest uosobieniem wszystkich dzieci, z którymi pracowałam. Jest podobna do nas wszystkich. Przetrwała.


1

 

Powinnam była wiedzieć.

Artykuł był krótki, zaledwie kilka akapitów pod komiksami na stronie szóstej. Napisano w nim o sześcioletniej dziewczynce, która znęcała się nad dzieckiem z sąsiedztwa. W zimny listopadowy wie­czór wyprowadziła ze sobą trzyletniego chłopca, następnie przywią­zała go do drzewa w pobliskich zaroślach i podpaliła. Chłopiec przebywał teraz w miejscowym szpitalu, a jego stan był krytyczny. Dziewczynkę zatrzymano.

Artykuł przeczytałam pobieżnie, podobnie jak całą gazetę, kwi­tując go zdawkowym do-czego-to-dochodzi-na-tym-świecie. Póź­niej, jeszcze tego samego dnia, przypomniałam sobie o nim w czasie zmywania. Zastanawiałam się, co policja zrobiła z dziewczynką. Czy można było aresztować sześciolatka? Doznałam iście kafkowskiej wizji, w której ujrzałam małe dziecko kołaczące się po naszym miejskim, starym i zimnym więzieniu. Rozważałam ten problem ogólnie, bez związku z żadnym konkretnym przypadkiem, a przecież powinnam była wiedzieć.

Powinnam była się domyślić, że żaden nauczyciel nie zechce przyjąć dziecka z taką przeszłością. Żaden rodzic nie zgodzi się, aby ktoś taki chodził do klasy z jego pociechą. Nikt nie pozwoli, żeby zostawić takie dziecko samemu sobie. Powinnam była się domyślić, że ona wyląduje u mnie.

W naszej szkole klasę, którą prowadziłam, nazywano pieszczot­liwie „śmietnikiem”. Był to ostatni rok, zanim podjęto wysiłki, by dzieci specjalnej troski zaczęły uczęszczać do normalnych klas, a także ostatni rok, w którym wszystkie odbiegające od normy dzieci pakowano do klas specjalnych. Tak więc mieliśmy klasy dla dzieci opóźnionych, klasy dla dzieci z zaburzeniami emocjonalnymi, klasy dla dzieci upośledzonych fizycznie, klasy dla dzieci z zaburzeniami zachowania, klasy dla dzieci z trudnościami w uczeniu się i wreszcie była moja klasa. Miałam w niej ośmioro dzieci, które nie mieściły się w żadnej kategorii. Stanowiłam dla nich ostatni przystanek przed jakąś instytucją. W mojej klasie zbierano ludzkie odpadki.

Rok wcześniej, wiosną, pracowałam jako pedagog szkolny i poma­gałam dzieciom z zaburzeniami emocjonalnymi i kłopotami w ucze­niu się, które uczęszczały do zwykłych klas. Wcześniej w tym samym miejscu pracowałam na różnych stanowiskach, dlatego nie zdziwiło mnie, kiedy Ed Somers, dyrektor Wydziału Szkolnictwa Specjalnego, zwrócił się do mnie w maju z pytaniem, czy nie chcia­łabym zająć się od jesieni „śmietnikiem”. Wiedział, że mam do­świadczenie w pracy z dziećmi z poważnymi zaburzeniami i że lubię maluchy. A także, że lubię wyzwania. Zachichotał nieśmiało, kiedy to powiedział, ponieważ zdawał sobie sprawę, że jego pochlebstwa są dość wymuszone, lecz był wystarczająco zdesperowany, by się do nich uciec.

Zgodziłam się, choć nie bez wahania. W głębi serca bardzo pragnęłam mieć znowu własną klasę z własnymi dziećmi. Chciałam także uwolnić się od rygorystycznego - być może nieświadomie - dyrektora. Wprawdzie był poczciwym człowiekiem, lecz mieliśmy inny punkt widzenia na wiele spraw. Nie podobał mu się mój zbyt codzienny strój, moja nieokiełznana klasa, jak również to, że dzieci zwracały się do mnie po imieniu. Wszystkie te drobiazgi, jak to zwykle bywa, urastały do wielkich problemów. Wiedziałam, że jeśli wyświadczę Edowi przysługę, nikt nie będzie się czepiał moich dżinsów i mojej poufałości z dziećmi. Tak więc przyjęłam jego propozycję przeświadczona, że zdołam pokonać wszelkie trudności, jakie niesie ze sobą.

Moja wiara w siebie znacznie osłabła między chwilą podpisania umowy a końcem pierwszego dnia w szkole. Pierwszy cios otrzyma­łam w momencie, gdy dowiedziałam się, że będę pracowała w tej samej szkole, w której pracowałam poprzednio. Teraz jej dyrektor miał na głowie nie tylko mnie, lecz także ósemkę bardzo szczegól­nych dzieci. Natychmiast umieszczono nas w dobudowanym do budynku szkolnego pawilonie, w którym mieściła się jeszcze tylko sala gimnastyczna. Byliśmy całkowicie odizolowani od reszty. Moja sala lekcyjna wystarczyłaby, gdyby dzieci były starsze i bardziej samodzielne. Jednakże dla ośmiorga małych dzieci i dwojga doro­słych oraz dziesięciu ławek, trzech stołów, czterech biblioteczek i niezliczonej liczby krzeseł, które wydawały się rozmnażać w nocy, klasa okazała się beznadziejnie ciasna. Dlatego wyrzuciłam biurko nauczycielskie, dwie biblioteczki, szafkę, wszystkie krzesła oprócz dziewięciu małych i wreszcie wszystkie ławki. Co więcej, klasa była długa i wąska, z jednym oknem w końcu. Pierwotnie urządzono tam pokój konsultacyjny i salę testów, dlatego ściany obito boazerią, a podłogę wyłożono wykładziną. Gotowa byłam oddać cały ten przepych za klasę, w której nie trzeba by było palić światła przez cały dzień albo w której na podłodze leżałoby linoleum, o wiele bardziej odporne na plamy.

Przepisy mówiły, że w klasie z pełną liczbą uczniów z poważny­mi zaburzeniami nauczyciel ma prawo do pomocy asystenta pracu­jącego w pełnym wymiarze godzin. Miałam nadzieję, że przydzielą mi jedną z dwóch kompetentnych kobiet, z którymi współpracowa­łam w poprzednim roku, lecz tak się nie stało. Do pomocy otrzyma­łam nowo przyjętego asystenta. W naszej niewielkiej społeczności, w której mieliśmy szpital stanowy, więzienie stanowe oraz ogrom­ny obóz dla emigrantów, lista opieki społecznej była imponująca. W związku z tym zajęcia nie wymagające kwalifikacji pozostawały zwykle zarezerwowane dla bezrobotnych z listy usług społecznych. Osobiście uważałam,, że stanowisko mojego asystenta wymaga kwa­lifikacji, lecz opieka społeczna była innego zdania. Tak więc już w pierwszym dniu mojej pracy stanął przede mną wysoki Ameryka­nin meksykańskiego pochodzenia, który mówił głównie po hiszpań­sku. Anton miał dwadzieścia dziewięć lat i nigdy nie ukończył szkoły średniej. Nie, przyznał, nigdy wcześniej nie pracował z dziećmi. Nie, nigdy specjalnie tego nie pragnął. Bo, widzisz, wyjaśnił mi, trzeba brać taką pracę, jaką dają, żeby nie stracić zasiłków. Umieścił swoje długie ciało na przedszkolnym krzesełku i zauważył, że jeśli ta praca wypali, to po raz pierwszy zostanie na zimę na północy; dotąd zawsze wyjeżdżał do Kalifornii razem z innymi pracownikami sezonowymi. A zatem było nas już dwoje. Później, po rozpoczęciu roku szkolnego.

Otrzymałam do pomocy czternastoletnią uczennicę szkoły średniej, która poświęciła dwie ze swoich godzin pozalekcyjnych na pracę z moimi dziećmi. Mając takie wsparcie, wyruszyłam na spotkanie z nowymi uczniami.

Nie miałam jakichś niezwykłych oczekiwań wobec mojej ósem­ki. Pracowałam w zawodzie wystarczająco długo, aby pozbyć się naiwności. Ponadto doświadczenie nauczyło mnie, by nie okazywać zdziwienia lub zaskoczenia, nawet jeśli je odczuwałam. Tak było bezpieczniej.

Tamtego sierpniowego poranka pierwszy przyszedł Peter, krzep­ki czarnoskóry ośmiolatek z gęstą czupryną afro; jego silne ciało całkowicie przeczyło pogłębiającym się dolegliwościom neurologicz­nym, które stały się przyczyną poważnych ataków i agresywnego zachowania. Peter wpadł do klasy, krzycząc przeraźliwie i przekli­nając. Zrozumiałam, że nienawidzi szkoły, nienawidzi tej klasy i mnie i nie ma zamiaru zostać w tym gównianym pomieszczeniu, a ja nie mogę go do tego zmusić.

Następnie zjawiła się Tyler, która zaskoczyła mnie tym, że oka­zała się dziewczynką. Weszła do klasy, kryjąc się za matką, ze spuszczoną głową i burzą ciemnych loków. Tyler także miała osiem lat i już dwukrotnie usiłowała się zabić. Za drugim razem płyn do czyszczenia zlewów, którego się napiła, zniszczył część jej przełyku. Teraz w gardle nosiła rurkę, a na szyi miała liczne blizny poopera­cyjne, które wymownie świadczyły o jej możliwościach.

Max i Freddie przybyli poprzedzani wrzaskami. Max, silny, jasnowłosy sześciolatek, nosił znamię autyzmu. Płacząc i skrzecząc, miotał się po sali i wymachiwał rękoma. Jego matka tłumaczyła, że syn często zachowuje się w sposób trudny do przewidzenia. Popa­trzyła na mnie zmęczonym wzrokiem i dostrzegłam w jej oczach ulgę, że może pozbyć się go chociaż na kilka godzin. Freddie miał siedem lat i ważył ponad czterdzieści kilogramów. Wałki tłuszczu wypychały po bokach jego ubranie i wylewały się między guzikami koszuli. Gdy tylko pozwolono mu opaść na podłogę, natychmiast umilkł, a właściwie zamienił się w bezwładną kupkę. W jednym z jego dokumentów wpisano autyzm, w innym - znaczne opóź­nienie, a w jeszcze innym brak było jakiegokolwiek rozpoznania.

Siedmioletnią Sarah znałam już od trzech lat. Pracowałam z nią, jeszcze kredy chodziła do przedszkola. Doświadczywszy wcześniej fizycznej przemocy i seksualnego napastowania, Sarah była dziec­kiem gniewnym i zbuntowanym. Przez cały poprzedni rok uczęsz­czała do specjalnej klasy pierwszej w innej szkole, gdzie prawie się nie odzywała. Nie rozmawiała z nikim poza swoją matką i sio­strą. Przywitałyśmy się uśmiechem, zadowolone z widoku znajomej twarzy.

Elegancka kobieta w średnim wieku wniosła do klasy piękną dziewczynkę podobną do lalki. Dziewczynka wydawała się żywcem wyjęta z magazynu mody dla dzieci: wykrochmalona sukienka i sta­rannie uczesane blond włosy. Była to Susannah Joy, miała sześć lat i po raz pierwszy przyszła do szkoły. Lekarze powiedzieli jej rodzi­com, że córka nigdy nie będzie normalna. Stwierdzono u niej dzie­cięcą schizofrenię. Cierpiała na słuchowe i wzrokowe halucynacje i przez większą część dnia siedziała zapłakana, kołysząc się w przód i w tył. Rzadko się odzywała, a jeszcze rzadziej z sensem. W spoj­rzeniu jej matki wyczytałam nieme błaganie, abym użyła mojej magii i zamieniła jej dziecko z bajki w zdrową dziewczynkę. Na widok tego spojrzenia poczułam ukłucie w sercu, ponieważ dostrzegłam w nim także odrzucenie. Dobrze znałam ból i cierpienie, jakie czekały tych, do których wreszcie dotarło, że nikt z nas nie posiada magicznej mocy, jakiej szukali rodzice Susannah Joy.

Ostatni przyszli William i Guillermo. Obaj mieli po dziewięć lat. William był chudym i wysokim chłopcem o ziemistej cerze, który panicznie bał się wody, ciemności, samochodów, odkurzaczy i kurzu pod swoim łóżkiem. W obronie przed tym wszystkim uciekał się do skomplikowanego rytuału dotykania siebie samego albo mruczał pod nosem zaklęcia. Guillermo zaś był jednym spośród niezliczonej rzeszy meksykańskich emigrantów, którzy przybywali do Stanów każdego roku, by pracować w polu. Największym problemem Guillerma pozostawał nie jego gniew, nad którym można było zapano­wać, lecz fakt, że był niewidomy. Bardzo mnie to zaskoczyło, lecz wyjaśniono mi, że z powodu swojego agresywnego zachowania Guillermo nie nadaje się do klasy dla dzieci niewidomych czy niedowidzących. No cóż, pomyślałam, w takim razie jest remis, ponieważ ja nie czułam się kompetentna, by opiekować się niewido­mym dzieckiem.

Tak więc zebrało się nas dziesięcioro, a właściwie jedenaścioro, razem z Whitney, uczennicą szkoły średniej. Kiedy po raz pierwszy przyjrzałam się tej zbieraninie wychowanków i opiekunów, poczu­łam, że ogarnia mnie rozpacz. Czy kiedykolwiek uda nam się stwo­rzyć klasę? Czy uda nam się opanować matematykę i wszystkie inne cuda, jakie powinniśmy poznać przez najbliższe dziewięć miesięcy? Troje dzieci nie umiało jeszcze korzystać samodzielnie z toalety, dwojgu innym wciąż zdarzały się wypadki. Troje nie potrafiło roz­mawiać, jedno nie chciało. Dwoje nie przestawało mówić. Jedno było niewidome. Moja klasa stanowiła wyzwanie, jakiego się nie spodziewałam.

Ale poradziliśmy sobie. Anton nauczył się zmieniać pieluchy. Whitney nauczyła się sprzątać mocz z dywanu. Ja nauczyłam się brajla. Pan Collins nauczył się nie zaglądać do naszego pawilonu. Ed Somers nauczył się chować. I tak staliśmy się klasą.

Do Bożego Narodzenia stanowiliśmy już zżytą grupę, a ja nie mogłam się doczekać każdego następnego dnia. Sarah znowu zaczęła odzywać się regularnie, Max uczył się liter, Tyler uśmiechała się od czasu do czasu, Peter coraz rzadziej wpadał w gwałtowną złość, William potrafił przejść obok wszystkich wyłączników światła w ko­rytarzu, który prowadził do jadalni, nie wypowiadając ani jednego zaklęcia, Guillermo uczył się, choć niechętnie. A Susannah Joy i Freddie? No cóż, pracowaliśmy nad nimi.

Artykuł w gazecie przeczytałam w końcu listopada i zapomnia­łam o nim. A nie powinnam. Powinnam była wiedzieć, że prędzej czy później będzie nas jedenaścioro.

Ed Somers zjawił się w moim pokoju na drugi dzień po przerwie bożonarodzeniowej. Przyszedł wcześnie, a na jego obliczu czaił się ten skruszony wyraz twarzy, który -jak już zdążyłam się przekonać - oznaczał dla mnie kłopoty. Widziałam go już, kiedy mi oznajmił, że nie dostanę dodatkowej pomocy dla Guillerma, albo kiedy przy­niósł mi kolejne beznadziejne orzeczenie lekarza, którego znaleźli rodzice Susannah. Ed chciał, żeby było inaczej, a ja wierzyłam, że ma dobre intencje, dlatego nie potrafiłam gniewać się na niego.

- Dostaniesz jeszcze jedno dziecko do klasy - oznajmił, a jego twarz odzwierciedlała wahanie, jak mi to powiedzieć.

Przez długą chwilę tylko na niego patrzyłam, ponieważ nie byłam pewna, czy dobrze go zrozumiałam. Zaskoczył mnie. Miałam już w klasie tylu podopiecznych, na ilu zezwalało prawo.

- Ed, ja już mam ośmioro dzieci.

- Wiem, Torey, ale to jest wyjątkowa sprawa. Nie mamy co z nią zrobić. Twoja klasa jest jej jedyną szansą.

- Ale ja już mam ośmioro dzieci - powtórzyłam z uporem. - Nie mogę mieć więcej.

Ed posłał mi bolesne spojrzenie. Był wysokim, potężnym męż­czyzną, w typie sportowca, obdarzonym jednak lekką otyłością wieku średniego. Zdążył już stracić większość włosów, a te, które mu zostały, zaczesywał starannie na lśniącej łysinie. Przede wszyst­kim jednak był bardzo łagodną osobą i zawsze dziwiłam się, jak to się stało, że zaszedł tak wysoko w szkolnictwie, gdzie nikomu nie ułatwiano żygia. Może właśnie na tym polegała jego tajemnica, ponieważ zawsze miękłam, widząc jego skruszoną minę, kiedy prze­kazywał mi złe wieści.

- Dlaczego to dziecko jest takie wyjątkowe? - spytałam za­ciekawiona.

- Chodzi o tę dziewczynkę, która w listopadzie podpaliła chłop­ca. Zabrali ją ze szkoły i mają umieścić w szpitalu stanowym, ale na razie nie ma wolnego miejsca na oddziale dziecięcym. Dziew­czynka siedzi od miesiąca w domu i pakuje się w coraz większe kłopoty. Ci z opieki społecznej dopytują się, dlaczego nic z nią nie robimy.

- Nie mogą przyznać jej nauczania indywidualnego? - spyta­łam. Wcześniej kilkoro moich dzieci korzystało z tej formy pomocy; nauczyciel przychodził do nich do domu, jeśli z jakichś powodów nie mogły uczęszczać do szkoły. Uczono w ten sposób mocno upośledzone dzieci, dopóki nie znaleziono dla nich właściwego miejsca.

Ed zmarszczył czoło i wbił wzrok w podłogę.

- Nikt nie chce z nią pracować.

- Przecież ona ma sześć lat - odparłam. - Boją się sześcio­letniego dziecka?

Wzruszył ramionami, a jego milczenie mówiło mi więcej niż jakiekolwiek słowa wyjaśnienia.

- Ale ja już mam komplet.

- Możemy zabrać ci jedno dziecko, Torey. Musimy tutaj umieś­cić tamtą dziewczynkę. Tylko na jakiś czas, dopóki nie zwolni się miejsce w szpitalu. Musimy ją tutaj umieścić. Nigdzie indziej się nie nadaje. Można ją zostawić tylko u ciebie.

- Chcesz powiedzieć, że tylko ja jestem na tyle głupia, żeby ją przyjąć.

- Możesz wyznaczyć jedno dziecko do zabrania.

- Kiedy mogę się jej spodziewać?

- Ósmego.

W tym momencie przyszły dzieci i musiałam się przygotować do pierwszych zajęć po przerwie świątecznej. Ed wyczuł, że chcę już zabrać się do pracy, więc skinął tylko głową i wyszedł. Wiedział, że jeśli da mi trochę czasu, ulegnę. Wiedział też, że mimo całej mojej zuchwałości jestem typem popychadła.

Przekazałam Anionowi nowiny i popatrzyłam na dzieci. Przez cały dzień zadawałam sobie pytanie, które z nich powinno odejść. Guillermo wydawał się oczywistym kandydatem, głównie z tego powodu, że czułam się najmniej kompetentna, by go uczyć. A Fred­die albo Susannah Joy? Żadne z nich nie poczyniło widocznych postępów. Każdy mógł posadzić ich w kącie i zmienić im majtki. A może Tyler? W znacznym stopniu wyzbyła się swoich skłonności samobójczych, a jej rysunki nie były już tak ponure. Pedagog szkolny z pewnością by sobie z nią poradził. Przyglądałam się im kolejno i zastanawiałam, dokąd by poszli i jak by sobie radzili. Jaka byłaby bez nich nasza grupa. Wiedziałam, że żadne z tych dzieci nie prze­trwałoby w bardziej rygorystycznej klasie. Żadne z nich nie było jeszcze gotowe. Ja także nie byłam gotowa, by zrezygnować z pracy z nimi, by je wypuścić dalej.

- Ed? - Ściskałam mocno słuchawkę, ponieważ wyślizgiwała mi się ze spoconej dłoni. - Nie chcę oddawać żadnego z dzieci. Klasa zdążyła się już zżyć. Nie potrafię wybrać żadnego.

- Torey, mówiłem ci, że musisz ją przyjąć. Wierz mi, że robię to z niechęcią, ale twoja klasa jest jedynym miejscem, gdzie można ją umieścić.

Przez chwilę patrzyłam zamyślona na tablicę ogłoszeń nad tele­fonem, gdzie anonsowano wydarzenia, w których moje dzieci nigdy nie wezmą udziału. Czułam się wykorzystywana.

- Czy mogę mieć dziewięcioro dzieci w klasie?

- A przyjmiesz tyle?

- To wbrew przepisom. Dostanę pomoc?

- Zobaczymy.

- Czy to znaczy, że się zgadzasz?

- Mam nadzieję, że tak - odparł Ed. - Zobaczymy. Czy będzie ci potrzebna jeszcze jedna ławka?

- Potrzebuję jeszcze jednego nauczyciela. Albo innej sali.

- A wystarczy ci dodatkowa ławka?

- Nie. Ja w ogóle nie mam ławek. Nie zmieściło się osiem, więc wyrzuciłam wszystkie. Siedzimy na podłodze albo na krzesłach. Nie, nie potrzebuję jeszcze jednej ławki. Po prostu przyślij mi to dziecko.


2

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin