Waldorff J - Slowo o Kisielu.rtf

(186 KB) Pobierz
Jerzy Waldorff

Jerzy Waldorff

 

 

 

SŁOWO O KISIELU

1995


Stefan Kisielewski zmarł 27 września 1991 r. w Warszawie, w kilka miesięcy po swej żonie Lidii. I chwała Bogu, że nie doczekał gwałtownego rozkładu naszego organizmu państwowego, jaki zaczął się tuż po uroczystym pogrzebie Kisiela, trwa dotąd i nie wiadomo, czym się skończy. Współczesny Kantowi filozof niemiecki Ernest Moritz Arndt, pisząc o Polakach, dziwił się: Dlaczego Bóg stworzył narody, które wiecznie są niepełnoletnie?

Ja się nie dziwię, nie wstydzę, że do narodu polskiego należę, a tylko współczuję mu, przepatrując wstecz jego losy - państwa o najgorszym w Europie położeniu geopolitycznym, otoczonego kręgiem wrogów potężnych i podstępnych w chytrym a zgodnym współdziałaniu na naszą zgubę. Zacząć wypadnie od korekty przyjętej w historii daty zlikwidowania polskiej suwerenności, wymazania na bardzo długo Polski z mapy Europy.

Przyjmuje się w tym względzie rok 1795, wywiezienia ostatniego króla naszego w kibitce, pod obstawą jegrów carycy Katarzyny, na zesłanie do Grodna, gdzie na więźniu politycznym wymuszono podpisanie abdykacji. Tyle w teorii, w praktyce zaś Państwo Polskie utraciło niepodległość roku 1696 - śmierci ostatniego swego władcy suwerennego Jana III Sobieskiego, co zbiegło się (różnica niewielu lat) z dojściem do samodzierżawia Piotra I, cara Rosji nazwanego Wielkim, i klęską armii szwedzkiej Karola XI pod Połtawą w roku 1709. Wynikiem ubocznym tej przegranej było wygnanie z Polski ostatniego legalnie obranego króla, Stanisława Leszczyńskiego, po czym - na rozkaz cara - krajem w sposób kontrolowany jęli rządzić sascy Wettyni - August II Mocny, po nim August III i to był prawdziwy finis Poloniae, a nie teatralny okrzyk wydany jakoby przez Kościuszkę z rannej piersi, po klęsce maciejowickiej.

 

Nadszedł wiek XIX, wiek kształtowania się różnymi trudnymi skokami i sposobami demokracji tudzież parlamentaryzmu w zachodniej Europie. O wiele wcześniej te sprawy ujęły w swoje dłonie spokojnie bogacące się kupiectwo i czuwające nad utrwalaniem mądrych tradycji ziemiaństwo w Anglii. Tak formowane życie nie zostawało bez wpływu nawet na tamtejszą muzykę. Wielka Brytania wybitnych kompozytorów miała wprawdzie tylko dwóch: Purcella (XVII w.) i nam rówieśnego Beniamina Brittena, z konieczności adoptując niejako wielkich Niemców - Haendla i Jana Christiana Bacha (stąd zwanego londyńskim, choć rodził się w Lipsku z Jana Sebastiana).

Ubóstwo talentów twórczych zastępowano przecież muzykowaniem, zwłaszcza kameralnym, tak modnym i godnym szacunku, że w XVII wieku pewien londyński handlarz węglem zdobył sobie renomę na tyle wybitnego kameralisty, że wysocy arystokraci ubiegali się o zaszczyt grania w zespole kwartetowym prowadzonym przez węglarza.

Co tymczasem działo się w Warszawie, w której stan wojenny ogłoszony w 1862 roku trwał - z rozmaitym nasileniem - aż do roku 1915! Po mieszkaniach prywatnych zbierano się nie gwoli muzyki, lecz konspiracji. Zamiast muzyki - raczej poezja: zakazane wiersze patriotyczne, przede wszystkim Mickiewicza, ale także pomniejszych rymotwórców narodowych. Działanie na przekór wszelkiej władzy tak głęboko weszło w krew i obyczaje narodu, że kiedy - doprawdy cudem boskim! - odzyskaliśmy niepodległość i uwielbiany początkowo przez społeczeństwo Naczelnik, Józef Piłsudski, chciał wprowadzić w ojczyźnie demokrację opartą na władzy Parlamentu, zbieranina posłów i senatorów wzięła się natychmiast do działań tak niebezpiecznie rozsadzających kraj anarchią, że Marszałek w maju 1926 r. musiał sięgnąć po dyktaturę.

Wtedy ogromnie się na to sierdzono, aliści z perspektywy czasu widać, że gdyby nie owa dyktatura, cieszylibyśmy się niepodległością pewno kilka lat, a nie blisko dwadzieścia. Dzięki tym dwudziestu wolnym latom międzywojnia rozdarty zaborami naród polski umiał zjednoczyć się w całość tak twardą i świadomą swego miejsca w Europie, że mimo wszystkich morderczych wysiłków hitleryzmu, stalinizmu sowieckiego, a później jeszcze własnego - kolejne blisko półwiecze niewoli potrafiliśmy wytrzymać nie załamani, pod jednoczącym hasłem Solidarności.

Niestety! Duchy osiemnastowiecznych warchołów jęły wkrótce - jedne za drugimi - wstawać z przeklętych mogił, aby znów wpędzić kraj w nieuleczalną (oby to było złe proroctwo!) anarchię.

Likwidację komunizmu i cenzury, osłabienie armii i policji zaczęły wykorzystywać różne spod najciemniejszych gwiazd oszołomy, żeby mącić w polskich mózgach i namawiać masy do czynów kwalifikujących się jako zdrada stanu. Aliści tym razem nie stało indywidualności równie potężnej jak Marszałek, żeby warchołów rozegnać i ująć władzę w mocne ręce.

Znalazł się więc i taki, co mógł bezkarnie stawić sobie za cel opluwanie czołowych obywateli Państwa, m.in. pisząc o Stefanie Kisielewskim, że był marnym literatem, kiepskim felietonistą i mało co wartym kompozytorem. Z drugiej jednak strony, kiedy syn mego zmarłego przyjaciela - Jerzy Kisielewski zwrócił się do mnie z prośbą o napisanie wstępu do nowego wydania książki ojca Gwiazdozbiór muzyczny, zorientowałem się ze wzruszeniem, że mam w ręku jej egzemplarz zaiste niezwykły, bo przysłany Kisielowi z więzienia w Białołęce, gdzie jeszcze w sierpniu 1982 siedzieli internowani w związku ze stanem wojennym.

Na stronie tytułowej trzy różne pieczęcie Solidarności z nadrukiem Białołęka, na odwrocie zaś krótki tekst: Kisielowi, który jak zwykle podtrzymuje nas na duchu, który wbrew swemu wrodzonemu pesymizmowi jest optymistą - Internowani w Białołęce, 28 sierpnia, w zmniejszonym składzie, bo po wywózce - i tu złożono 15 podpisów.

Jakiż więc był naprawdę Stefan Kisielewski? Ile znaczył od roku 1945 aż do swojej śmierci?...

Jego książka o kilkunastu kompozytorach miała dotąd cztery wydania, między 1956 i 1982 r. To szykowano jako piąte, choć wcale nie stanowiła szczytowego osiągnięcia pióra Kisiela. Ot... Napisany z potrzebnym balastem wiedzy, jeden z kilku jego podręczników muzycznych, przeznaczonych dla raczej wyrobionego czytelnika. Zresztą nie we wszystkim mógłbym autorowi przyklasnąć. Sądzę - na ten przykład że grubo przecenił wartości muzyczne bliskiego sercom naszym Moniuszki, nie docenił za to potęgi oceanu muzyki Ryszarda Wagnera (jakkolwiek w pisanych własną ręką tekstach do niej Wagner był niewątpliwie okazem pozbawionego umiaru grafomana).

Miła przecie lektura, rekomendacji nie wymaga. Stawiałem więc sobie cel ważniejszy. Opisanie Kisiela z najbliższej odległości, boć zmarł ledwo parę lat temu, więc do dziś mam w oczach każdą zmarszczkę na jego twarzy Dyla Sowizdrzała, w lekko drwiący sposób uśmiechniętego nieprzerwanie; widzę jego bladą cerę, bladoniebieskie oczy pod rudawymi włosami nad wysokim czołem. Nie tyle chodził, ile żwawo podrygiwał na płaskich stopach, które z czasem opancerzył specjalnie zamówionymi ortopedycznymi butami. Był szczupły, z wiekiem lekko przygarbiony, a kiedyśmy się spotykali dosyć rzadko, chociaż dzieliła nas odległość jednej tylko ulicy, nie witał się ze mną, lecz od razu zaczynał mówić tak, jak gdyby od połowy zdania, które przerwał przed chwilą. O żadną tam elegancję nie dbał ani trochę! Wszystko na nim było jakoś poprzekręcane, choć schludne, o co dbała Lidia. Idąc, ręce trzymał w kieszeniach albo może tylko miał je zwisające. W każdym razie nie pamiętam, żeby nimi machał do taktu kroków. Raczej w dyskusji gestykulował dłońmi gwoli podkreślenia tego, co mówił.

Zacząłem od tak szczegółowego przedstawienia jego zewnętrzności, bo im dalej od czyjejś śmierci, tym snadniej myśl fasonuje postaci wspominanych osób, jak żeby to były figury ugniatane z wosku przez mijający czas. Sam łapię się na tym coraz wstydliwiej, imem bardziej leciwy, że moja pamięć trwała i opierająca się dotąd sklerozie, zaczyna kłamać, przeinaczać nawet fakty i wypowiedzi zmarłych przyjaciół.

Cóż dopiero z monografiami z drugiej ręki! W ich relacjach sławni ludzie obrastają coraz grubszą warstwą legend, nie zawsze ładnych, jak bywa zielony mech na twardo-burej korze wiekowych drzew, ale też się zdarza, iż ta warstwa nieświadomych przekłamań podobniejsza jest do obmierzłych liszai, które nie dają się odkleić od rdzenia prawdy, jak te, co skaziły chyba na zawsze życiorys Stanisława Brzozowskiego, pobożne wysiłki zaś Władysława Mickiewicza, aby zniszczyć wszystkie dokumenty, jakie mogłyby przyćmić niebiańską biel, nieskazitelną aurę otaczającą postać jego wielkiego ojca Adama, także nie uchroniły jej przed wścibstwem Boya Żeleńskiego, który po wieku z górą od sprośnych wydarzeń, odkrył Adamową kochankę, przecherną Xawerę Dejbel.

Zresztą wszystko w porządku: późni komentatorzy też muszą z czegoś żyć, łowiąc z przeszłości smakowite sensacje.

Wracajmy do Stefana Kisielewskiego! Jego skłonność do pióra miała poniekąd charakter obciążenia dziedzicznego, po ojcu i stryju, pochodzących z Rzeszowa.

Ojciec Zygmunt (1882-1942) za młodu pepeesowiec, później legionista, co ruszył śladami Piłsudskiego, był autorem kilku tomów prozy, długoletnim wiceprezesem Związku Zawodowego Literatów Polskich, a w dodatku od roku 1928 do 1939 redaktorem działu literackiego Polskiego Radia, co dało mu w 1938 Złoty Wawrzyn, przyznany przez Akademię Literatury. A zmarł na serce u lekarza, do którego poszedł zbadać się, bo tego okupacyjnego dnia poczuł się jakoś szczególnie źle.

Stryjem Stefana był słynny pisarz młodopolski, Jan August Kisielewski, współzałożyciel w Krakowie i pierwszy konferansjer Zielonego Balonika, a nieco wcześniej Muza Literatury wpuściła go do łóżka na jedną tylko noc tak podniecającą, że Jan August dwukrotnie doszedł do granic orgazmu, czego wynikiem było powicie przez Muzę bliźniąt: w roku 1899 zrodzonych dwóch znakomitych, wtedy uznanych za arcydzieła sztuk teatralnych: W sieci i Karykatury. Potem ten August zwariował, popadł w manię wielkości, już nic więcej znaczącego nie napisał. Zmarł w Warszawie w 1918 roku, kilkuletni zaś wówczas Kisiel zapamiętał tylko, i sam mi o tym opowiadał, jak spotkał szalonego stryja na ulicy i zobaczył po kołnierzu jego palta spacerującą ogromną wesz.

Ja ze Stefanem poznałem się gdzieś w połowie lat trzydziestych, gdy po studiach poznańskich, śmierci ojca i ukończeniu podchorążówki kawalerii w Grudziądzu znalazłem się z matką w Warszawie. Ucieszona była tą zmianą, bo nie znosiła i wsi, i Poznania, a ja zaraz jąłem wkręcać się w warszawskie środowisko artystyczne. To były - jakże odległe! - czasy, gdym zawierał przyjaźnie z Gałczyńskimi (Gałczyński Konstanty Ildefons (1905-1953). Czołowy i zarazem najoryginalniejszy poeta drugiej ćwierci XX wieku w Polsce. Autor poematów „Bal u Salomona” (przed wojną), „Niobe” i „Wit Stwosz” (po wojnie). Od 1946 współpracownik tygodnika „Przekrój”, stworzył dla niego nowy gatunek miniform poetyckich „Teatrzyk Zielona Gęś” i „Listy z fiołkiem”, także poemat „Zaczarowana dorożka” i wiele innych liryków.), Zygmuntem Mycielskim (Mycielski hr. Zygmunt (1907-1987). Wybitny kompozytor i jeszcze wybitniejszy eseista. Jego nie wydane dotąd pamiętniki są wnikliwą analizą współczesnych dziejów ludzkich na Ziemi.), który wciągnął mnie w krąg młodej arystokracji współprowadzącej tygodnik Polityka. Szefem pisma był Jerzy Giedroyć (Giedroyć Jerzy (ur. 1906). Ze zubożałego rodu kniaziów litewskich, dziennikarz i polityk. Od 1929 do 1937 redagował w Warszawie tygodnik „Bunt Młodych”, od 1937 do 1939 tamże tygodnik „Polityka”. Podczas wojny redaktor wydawnictw II Korpusu Polskiego we Włoszech. Od 1947 redaktor miesięcznika „Kultura” w podparyskiej miejscowości Maisons Laffitte. Najwyżej zasłużony historyk i komentator dziejów emigracji polskiej na Zachodzie, po II wojnie światowej.) - wtedy początkujący redaktor, dzisiaj posępny starzec spowity legendą paryskiej Kultury, a srodze markotny, że Polska wprawdzie odzyskała niepodległość, ale nie taką, jaką on sobie marzył przez długie dziesiątki lat emigracji. Antoni Sobański (Sobański hr. Antoni (ur. około 1903, zmarły około 1940 w Londynie). Mieszkaniec rodzinnego pałacyku w Alejach Ujazdowskich w Warszawie, jeden z najwykwintniejszych „dandysów” swego czasu, ale jednocześnie w szerokich i bliskich kontaktach z najwyższymi sferami artystycznymi. Na rok czy dwa przed wojną pojechał jako obserwator do Norymbergi na osławiony „Parteitag” z udziałem Hitlera, po czym umieścił w „Wiadomościach Literackich” głośny wtedy felieton, przestrzegając przed lekceważeniem owych pozornie tylko błazeńskich demonstracji niemieckiej siły. Gruźlik, gdy szczęśliwie zdążył na czas emigrować do Anglii, zmarł na pęknięcie opłucnej.), Jan Tarnowski (Tarnowski hr. Jan (ur. około 1900, zmarł w 1961 r.). Jeden z najprzystojniejszych młodych ludzi swego czasu, przypominający urodą Oskara Wilde’a, a prowadzący się w sposób jeszcze skandaliczniejszy. Niejako „zesłany” przez ojca, ordynata na Dzikowie, do Afryki - brał udział w safari, skąd zwiózł do późniejszego swego warszawskiego mieszkania dwa potężne kły słoniowe, a z podróży do Chin cenne okazy tamtejszej porcelany i majoliki. Ustatkowawszy się, został jednym z najowocniej popierających sztukę arystokratów. Był współtwórcą Instytutu Propagandy Sztuki (IPS) w specjalnie zbudowanym pawilonie na pl. Piłsudskiego (gdzie dziś hotel „Victoria”), z salą wystawową i kawiarnią opatrzoną w małą scenę, z której Warszawa oglądała po raz pierwszy krakowski teatrzyk „Cricot”. Następnie Tarnowski wespół z architektem Karolem Stryjeńskim (mężem Zofii, malarki) doprowadził do zbudowania w Bukowinie pod Zakopanem schroniska dla plastyków, do dziś istniejącego pod nazwą „Głodówka”. Podczas II wojny został adiutantem gen. Maczka, wyróżniając się niepospolitym męstwem. Po wojnie zamieszkał w Edynburgu, gdzie założył instytucję propagującą folklor szkocki, na wzór naszej „Desy”. Przy okazji skupywał jako dary dla Muzeum Narodowego w Warszawie zabytki polskie, za co - jakkolwiek hrabia - przez dwa tygodnie był w Polsce gościem rządu Gomułki. Grobu po nim nie ma, gdy bowiem czuł zbliżającą się śmierć, ofiarował swoje ciało prosektorium Akademii Medycznej w Edynburgu.), Xawery Pruszyński (Pruszyński hr. Xawery (1907-1950). Korespondent-uczestnik wojny domowej w Hiszpanii (1937), po stronie republikanów. Później ceniony reporter polityczny z wielu krajów, od Chin po Norwegię. Także powieściopisarz. Najgłośniejszy jego cykl opowiadań „Karabela z Meschedu”. W PRL został dyplomatą, posłem w Holandii, gdzie zginął w wypadku samochodowym.). Wszyscy dziś już po tamtej stronie, w coraz bardziej szarej mgle wspomnień.

My zaś z Kisielem, na balu w Konserwatorium Warszawskim, po którego dawnym gmachu też śladu nie ma, łykaliśmy wczesne kieliszki wódki, a także wprawialiśmy się niezdarnie w pierwsze podmacywanie koleżanek, wywijając modne wówczas fokstroty, tanga i walce. Pamiętam jakąś awanturę Stefana z porywczym Kazimierzem Serockim (Kazimierz Serocki (1922-1981). Kompozytor i założyciel wraz z Tadeuszem Bairdem w roku 1956 festiwali muzyki współczesnej „Warszawska Jesień”.), a potem była dłuższa przerwa: Kisiel zdobył w 1937 roku dyplom z kompozycji u Sikorskiego (Sikorski Kazimierz (1895-1986). Najwybitniejszy po Zygmuncie Noskowskim polski nauczyciel kompozycji. Noskowski w latach swej profesury w warszawskim Instytucie Muzycznym (od roku 1886) kształcił na kompozytorów Piotra Maszyńskiego, Pankiewicza, Melcera, Szopskiego, Joteykę, Rogowskiego, Lachmanna, Rytla, Friemana, Szelutę, Fitelberga, Karłowicza i Szymanowskiego. Uczniami Sikorskiego w Konserwatorium Warszawskim byli Grażyna Bacewiczówna, Jan Ekier, Stefan Kisielewski, Andrzej Panufnik, Jan Krenz i Kazimierz Serocki.) i fortepianu u Lefelda (Jerzy Lefeld (1898-1980). Pedagog fortepianu i najwybitniejszy polski pianista-kameralista. Nikt tak jak on nie potrafił grać z doskonałą precyzją, a zarazem elegancką zwiewnością arcytrudnej partii fortepianowej w „Źródle Aretuzy” Szymanowskiego.), za czym wyjechał na rok z górą do Paryża, gdzie wraz z innymi młodymi muzykami polskimi studiował u wielkiego pedagoga epoki: Nadii Boulanger, przez pamięć może dla matki Rosjanki szczególnie troskliwie opiekującej się słowiańską młodzieżą znad Wisły.

Podejrzewam również, że Stefan w Warszawie chodzący na wykłady filozofii prowadzone przez Tatarkiewicza musiał zetknąć się w Paryżu z równie modnym podówczas filozofem Julianem Bendą, autorem pracy La trahison des clercs, w której stworzył i ściśle zdefiniował pojęcie klerka intelektualisty absolutnie niezależnego, niezaangażowanego uczuciowo w żadne spory ideowe, żeby mógł na zimno, jak chirurg nad anatomicznym stołem, analizować zjawiska świata.

Wiele lat później, gdy Kisiel oficjalnie wybrał sobie za patrona Karola Irzykowskiego, powtarzał mi, że pisarzowi nie wolno dać się porwać rzece życia. Winien stać na jej brzegu, mając twardą ziemię pod stopami, aby mógł w spokoju obserwować raz bardziej, raz mniej burzliwe wody i poddawać ich wiry beznamiętnej ocenie.

Nie pamiętam dokładnie, jak doszło do zacieśnienia naszej trwałej później aż po zgon przyjaźni. Ja formalnie byłem aplikantem adwokackim w kancelarii profesora prawa rzymskiego na Uniwersytecie Warszawskim - dr. Kozubskiego, pod okupacją współtwórcy tajnych kursów uniwersyteckich, o czym nic nie wiedziałem. Kisiel oficjalnie akompaniował na fortepianie do ćwiczeń gimnastycznych w szkole niejakiego Szelestowskiego, na wysokim piętrze bodaj hotelu Polonia. Naprawdę obaj działaliśmy w konspiracji, a tam obowiązywała zasada, że się znało tylko bezpośredniego dowódcę i możliwie najmniej liczną grupę podwładnych, aby - w razie schwytania w jakiejś łapance i tortur w Gestapo - mieć jak najmniej do wydania, jeśliby się tortur nie wytrzymało, a nikt nie mógł z góry przewidzieć, na jakie siły oporu się zdobędzie. Dopiero po wojnie - na przykład - dowiedziałem się, że moim najwyższym szefem w podziemiu muzycznym był profesor Stanisław Lorentz, delegat londyńskiego rządu na kraj w sprawach kultury.

Pamiętam tylko, że gdzieś pośrodku okupacji Stefan poznał w stołówce prowadzonej przez RGO (Rada Główna Opiekuńcza. Dopuszczona przez okupantów do względnej samodzielności polska organizacja charytatywno-samopomocowa. Istniała za pierwszej i drugiej wojny światowej pod tą samą prezesurą Adama hr. Ronikiera. Pierwsza RGO miała z upływem czasu rosnące kompetencje, a jej poszczególne działy stały się zalążkami późniejszych ministerstw. Podczas drugiej wojny, pod hitlerowską kontrolą RGO musiała oficjalnie poprzestawać na społecznej dobroczynności. Centrala jej kierowana przez Ronikiera znajdowała się w Krakowie. W Warszawie działała filia rady, mając podległe sobie komitety i działy. Jednym z nich była Kuchnia dla Literatów przy ulicy Foksal. Na czele działu prowadzącego kuchnię stał znany pisarz Ferdynand Goethel. Innym z komitetów zajmujących się opieką nad więźniami i rodzinami ich kierowała hr. Maria z Potulickich Tarnowska, zwana „Marytką”. Na pierwszym wszakże miejscu przypomnieć należy jedną z czołowych dam polskich, panią na trzech ordynacjach, pełniącą za okupacji rolę „Wielkiej Jałmużnicy Warszawy” - księżnę Ludwikę z Krasińskich Czartoryską, która później straciła w Powstaniu ukochanego syna, tak że nie można było odnaleźć jego ciała. Mimo surowego nadzoru Niemców udało się Radzie Warszawskiej, w porozumieniu z tajną grupą muzyków pod wodzą bohaterskiego szefa ukrytych radiostacji nadawczych AK - Edmunda Rudnickiego, stworzyć pod pozorem jednej więcej akcji dobroczynnej, regularnie prowadzone w sali Konserwatorium przy Okólniku, nazwane oficjalnie kameralnymi, w istocie pełne koncerty symfoniczne. Tam odbyło się prawykonanie „Uwertury tragicznej” Panufnika, a wśród debiutujących solistów tam pierwszy raz wyszła na dużą estradę Wanda Wiłkomirska. Wyprowadzając niebezpiecznymi drogami w pole Niemców, udawało się część dochodów z owych koncertów przekazywać na podziemne cele muzyczne.) dla literatów przy ulicy Foksal, usługującą jako kelnerka, pannę Lidię Hintz i przylgnęli do siebie na zasadzie dopełniających się kontrastów. On nie mógł kandydować urodą na donżuana i ona też, ze swą krągłą buzią, a postacią raczej przysadzistą, nie mogła być w żadnym razie uznana za piękność, lecz trudno było znaleźć drugą dziewczynę uśmiechniętą w sposób podobnie naiwny i jednocześnie życzliwy wobec życia, jakkolwiek zaskakiwało. Dlatego gdy on wyzłośliwiał się na zmianę i wygłupiał, a także nie sposób było odgadnąć, co za chwilę zrobi - ona znosiła to wyrozumiale, nigdy nie dając wyprowadzić się z równowagi, ot - taki worek po brzegi wypełniony dobrocią i pełen zachwytu dla niego, co był workiem po same uszy pełnym inteligencji. Odkąd pobrali się, Stefan zaczął nazywać Lidię krową, aleć nie znałem nikogo, kto wymawiałby to słowo z równą czułością, choć ukrytą za parawanem miłowania szorstkiego, bez żadnych tkliwych wylewów i innych demonstracji uczuć. Taki sam później miał stosunek do trójki dzieci.

Kiedy pobrali się, dano im mieszkanie w okolicy placu Krasińskich, opuszczone przez jedną z tych nieszczęsnych żydowskich rodzin, które przegnano i zamknięto murami getta w tym samym czasie, gdy po drugiej stronie miasta, z kręgu ulic Pięknej, Koszykowej i Alei Ujazdowskich wysiedlano Polaków, gwoli utworzenia dzielnicy najokazalszej, siedziby dla przedstawicieli wyższej rasy panów.

Cóż to było za nędzne mieszkanie, gdzie Kisielów jąłem odwiedzać coraz częściej, a zdarzyło się i tak, że zjawiłem się tuż po zabawnej katastrofie: Lidia poszła do wc, a kiedy rozsiadła się tak, jak należy urwała się pod nią podłoga i nieszczęsna zawisła na swym tronie, skąd wzywającą pomocy trzeba było dopiero ściągać na pewniej twardy próg wygódki. W tym właśnie apartamencie przyszedł na świat w lutym 1943 roku pierworodny Kisielów - Wacek i stamtąd rozmiotło ich Powstanie, bo wybuchło w różnych punktach miasta o rozmaitej porze, więc dużo było takich rodzin, co na czas nie zdążyły się ze sobą połączyć. Lidię z rocznym Wackiem na ręku wpakowali Niemcy do pociągu, który ten transport krnąbrnych Polaków wywiózł w głąb Niemiec, gdy tymczasem walczący w jednej z grup AK i ranny - na szczęście niezbyt ciężko - Stefan znalazł się w innym transporcie wyganianej z miasta ludności, z którego uciekł po drodze i ukrył się w jakimś młynie pod Skierniewicami bodaj, gdzie zarabiał na przeżycie z dnia na dzień, pomagając miejscowym w produkcji pokątnej alkoholu, ohydnego, zwanego bimbrem...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin