Tom 25 - Groźne prądy - Lerum May Grethe.pdf

(604 KB) Pobierz
13292708 UNPDF
MAY GRETHE LERUM
GROŹNE PRĄDY
ROZDZIAŁ I
Zapach szałwii z początku otulał jej nos niczym ochronna mglista zasłona, potem
jednak ostry aromat wdarł się głęboko w płuca. Wywołał silne mdłości, wyrywając ją tym
samym z omdlenia.
- Wypij! - nakazała Thilla.
Johanna przełknęła, żeby się nie udusić, a potem z całych sił zaczerpnęła powietrza i
oswobodziła głowę z uścisku mocnych dłoni.
Gardłem targnął gwałtowny atak kaszlu, lecz głos Thilli, nakazujący zatrzymanie
ostrego napoju, jakoś zdołał do niej dotrzeć. Zapiekło ją w żołądku, mikstura na pewno
zawierała sporo mocnego alkoholu.
- Ocknęła się wreszcie, biedna mała. Ale ona jest silna, wszystko będzie dobrze,
Thillo.
- Wiem, wiem - odmruknęła drobna kobieta z irytacją. - A ty lepiej stąd znikaj i
przynieś więcej drewna. Chłodno tutaj, nie czujesz? Johanna wciąż ma stopy zimne jak sople
lodu.
Petrus wyniósł się bez protestów.
Thilla na powrót zajęła się obmywaniem twarzy młodej kobiety letnim wywarem z
szałwii, jałowca i kwiatów rumianku. Zioła sprawią, że opuchlizna zejdzie, a zadrapania na
policzku nie zropieją i zagoją się, nie pozostawiając trwałych blizn.
Gruba sinoczerwona pręga nabrzmiałej skóry na szyi Johanny była już oczyszczona i
przewiązana. Thilla przeżegnała się, słysząc, jak z gardła chorej wydobywają się dźwięki,
które dawały nadzieję, że Johanna nie straci głosu w wyniku napadu. Pierwszej nocy bali się,
że w ogóle nie będzie mogła oddychać, opuchlizna uciskała jej szyję niczym zwoje grubego
sznura. Thilla miała wielką ochotę naciąć skórę w tym samym miejscu, w którym kiedyś
nacięła szyję dziecka, gdy w gardle utkwił mu duży kawałek kalarepy. W przypadku Johanny
ryzyko, że utrafi w żyłę albo nawet w sam przełyk, było jednak zbyt wielkie. Na szczęście,
kiedy noc zaczęła już przechodzić w dzień, Thilli udało się doprowadzić do zmniejszenia
obrzęku i zmusić Johannę do przełknięcia pierwszych łyków wzmacniającego i
oczyszczającego napoju.
Nie wiedzieli, czy napastnik zdążył wyrządzić Johannie większą krzywdę, lecz
znaleziono ją ze spódnicami zadartymi aż na twarz, w wełnianych majtkach porwanych na
strzępy. Thilla wymieszała więc zbrązowiałe suszone zioła z gotową nalewką z pewnej
rosnącej w górach rośliny, którą przechowywała w schowku zamkniętym na klucz. Johannie
mogło się to nie spodobać, lecz Thilla nie chciała narażać nieszczęsnej dziewczyny na
ewentualne następstwa tego, co być może się stało.
Teraz, bez względu na to, czy napastnik wyrządził jej taką krzywdę, czy też nie, jego
czyn nie przyniesie żadnych innych owoców oprócz lęku, jaki zapewne wpalił się w duszę
Johanny.
Ona to zniesie, nawet jeśli ma w sobie zaledwie ułamek siły swojej babki, pocieszała
się Thilla.
A kiedy Johanna otworzyła wreszcie jedno oko i utkwiła wzrok w Thillę, starsza
kobieta uśmiechnęła się i znów dziękowała swej Dobrej Matce.
- Wciąż go ścigają, w pogoń na ulice wysłano nawet żołnierzy. Ale trudno go będzie
złapać, nikt go nie widział, nawet Marcello nie zachował dosyć przytomności, żeby podać
jakiś opis tego człowieka. Było ciemno, wiesz, a ten nieszczęsny młodzieniec i tak miał ręce
pełne roboty z ratowaniem ciebie. Muszę ci zresztą powiedzieć, że jest zupełnie
niepocieszony, grozi, że wyłamie drzwi, jeśli wkrótce tu go nie wpuszczę...
Od paplania Thilli Johannie znów przed oczami zatańczyły czerwone plamy.
Spróbowała podnieść się w łóżku, chciała krzyknąć do Thilli, że to nie tak, że wszystko źle,
bardzo źle, ale gardło miała zasznurowane, obolałe i Thilla zaraz surowo upomniała ją, że
powinna zachowywać spokój.
Zanim Johanna zdołała się obronić, kobieta wlała jej do ust jeszcze kilka słodko -
gorzkich kropli. Spłynęły do gardła bez potrzeby bolesnego przełykania, Johanna poczuła, że
działają, nim jej głowa znów ciężko opadła na posłanie.
Niemy krzyk wciąż usiłował się z niej wydostać, oczy wywracały się w oszołomieniu
mieszanką Thilli, lecz jako ostatni zasnął w niej strach, że owo potworne nieporozumienie
pozbawi życia ich wszystkich.
Czwartego dnia obudziła się sama, leżała z zamkniętymi oczami, dopóki nie dotarła do
niej świadomość, że rzeczywiście już nie śpi i jest w stanie myśleć. Z drobnych kawałeczków
zaczęła składać cały ten koszmar, przyglądała się uważnie każdej najdrobniejszej cząstce,
badała je starannie, zanim odważyła się wreszcie stwierdzić, że są rzeczywiste.
Trafiła do jakiejś stajni. Dlaczego? Tego przypomnieć sobie nie mogła. Ale znalazła
się właśnie w takim miejscu, czekała na Marcella, bała się. Bardzo się bała. Ale czy to się
działo, zanim on się na nią rzucił? Zanim obalił ją na ziemię w koński nawóz i poczuła cienki
rzemień zaciskający się na szyi?
Johanna leżała, czując, jak pot z wolna występuje jej na twarz, w miarę jak ciało
również powoli dochodzi do siebie i krzykiem bólu zagłusza gorączkowe próby odzyskania
rozumu.
Twarz jej płonęła, paliła i swędziała, a kiedy uniosła rękę, żeby sprawdzić, czy w
istocie została okaleczona tak strasznie, jak miała wrażenie, w stawie barkowym kość
zazgrzytała o kość.
Ból ustępował jedynie na krótkie momenty, odsuwał się niczym chmury gonione
wiatrem i tylko przez ułamek chwili była w stanie pochwycić własne myśli.
Marcello...
Marcello siedział nad nią, to jego głos jadowitym sykiem sączył jej się do ucha!
To jego dłonie wykręciły jej rękę na plecy, to on chciał ją zabić, tak jak uczynił z...
Jęknęła głucho, gdy wszystko razem powróciło do jej pamięci.
Prywatne zgromadzenie Remmermanna, martwa Mette na noszach... Marcello, który
postanowił tam jechać, żeby być świadkiem przestępstwa, jakie niewątpliwie popełniali
uczeni chirurdzy.
Wciąż nie całkiem mogła zrozumieć, co się stało, lecz jedna jedyna prawda objawiała
jej się wyraźnie na tyle, na ile pozwalała na to mgła cierpienia:
Marcello usiłował ją zabić. To on musiał być jednym ze służalców Remmermanna,
być może właśnie tym, który zdobywał ludzkie zwłoki w doskonałym stanie, potajemnie
wykorzystywane przez chirurgów do przeprowadzania sekcji.
Marcello, mężczyzna, którego, jak jej się wydawało, pokochała już za sam tylko fakt,
że umiał sprawić, by znów śmiała się i czuła radość. Tymczasem okazał się pospolitym
mordercą. Człowiekiem, który nawet wtedy, gdy się dla niego rozebrała, widział ją zimną na
stole, pod nożem, przeznaczoną, by służyła nauce.
Johanna czuła, że musi staczać walkę o każdy haust powietrza, zmuszała się, żeby
oddychać spokojnie, płytko, tak by zanadto nie nadwerężać poranionej szyi i nie ulec pokusie
płaczu.
Zamiast tego otworzyła oczy i zorientowała się, że leży w kuchni.
Coś nie przestawało jej dręczyć, coś tu jest nie tak. Powinno paść jakieś pytanie.
Najważniejszą jednak sprawą, sprawą dosłownie życia i śmierci, było to, co tłukło się jej po
głowie o tej wczesnej godzinie poranka: Thilla musi się dowiedzieć. Thilla uważała, że to
Marcello ją uratował, wspomniała też, że on na nią czeka...
Z ostrożnością osoby przekonanej, że ma połamane wszystkie kości w ciele, Johanna
przesunęła się na brzeg ławy, na której ją ułożono, i zaczęła nasłuchiwać oddechu Thilli w
ciemnym pomieszczeniu. Za ścianą znów rozległo się pianie koguta, a dłoń Johanny natrafiła
wreszcie na policzek, którego szukała.
Thilla przebudziła się gwałtownie, rozłożyła ręce, w jednej chwili odzyskała
świadomość i szepnęła ochryple do Johanny:
- Moja biedaczko, musisz leżeć w spokoju, na pewno źle się czujesz, cała jesteś
obolała. Nie wolno ci nawet próbować wstawać. Podałam ci bardzo silne lekarstwa, bo byłaś
bliska szaleństwa z bólu... Johanno, połóż się.
Johanna pozwoliła się ułożyć z powrotem pod okryciem i słuchała, jak Thilla,
besztając ją pod nosem, podchodzi do paleniska i zapala lampę od żaru. Słaby płomyk zakłuł
w oczy, gdy wreszcie oliwa się zajęła. Życzliwa twarz Thilli wydawała się wielka i twarda,
nastroszone włosy pod chustką zdawały się okalać głowę jak gniazdo.
- Moja biedna mała... że też mogłam zasnąć i tak cię zostawić! Zaraz podam ci jeszcze
kilka kropli, pośpisz trochę dłużej. Jest bardzo wcześnie, wydaje mi się, że Petrus jeszcze się
nie obudził.
- Nie... siedź... muszę coś powiedzieć... to ważne, Thillo. Johanna wyduszała z siebie
każdy dźwięk ogromnym wysiłkiem woli, miała wrażenie, że kiedy słowa przemykają się
przez bolące miejsce, w gardło wbijają jej się noże.
- Marcello... on to zrobił. Nikt obcy... Marcello tam był. Oczy Thilli ponad
płomieniem lampy robiły się coraz większe, lecz Johanna dostrzegła, że powątpiewanie
miesza się w nich z zaskoczeniem.
- Marcello? Oczywiście, że tam był, i dzięki Bogu za to, on cię uratował! Napadł cię
ktoś inny, może ten sam, co zabił Ylvę i Mette. Tak, wiem o Mette, moja droga, nie musisz
mi nic więcej mówić. Marcello opowiedział mi wszystko o tych strasznych wydarzeniach.
Wiesz... myślę, że to dobry chłopak. Ogromnie się o ciebie niepokoi. Przychodzi tu
codziennie, prosi, żebym pozwoliła mu z tobą porozmawiać. Nazywa się twoim
narzeczonym...
Johanna chciała pokręcić głową, krzyknąć, że to pomyłka, potworne nieporozumienie.
Ale bystre oczy Thilli patrzyły na nią tak spokojnie, a usta tak pięknie wymawiały
imię Marcella. Pogładziła Johannę po czole.
- Wszystko ci się pomieszało w głowie, moja mała. To nic dziwnego. Ale widzę, że
lepiej się już czujesz. Nie będziesz miała żadnych trwałych okaleczeń. Spróbuj się jeszcze
trochę przespać, porozmawiamy o tym wszystkim jutro, kiedy bardziej dojdziesz do siebie.
- Nie... Marcello... nie.
- Cicho, cicho, nie mów już nic więcej. Rozumiem, że się boisz i nie wiesz, o czym
mówisz.
- Nie wpuszczaj Marcella! Thilla okryła ją staranniej.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin