Nowak_Zdzislaw_-_Zagadkowa_ucieczka_Hodzy_Nasredina_(SCAN-dal_824).rtf

(437 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

ZDZISŁAW NOWAK

 

 

 

ZAGADKOWA UCIECZKA HODŻY NASREDDINA


UCIECZKA  Z  BAGDADU

 

Opowieść pierwsza o nie spełnionej karierze łucznika

w służbie bagdadzkiego wezyra, a także o tajemniczej

przeprawie przez nurty Dżejchun - Wścieklej Rzeki

 

Czajchana czcigodnego Temudżyna była prawdopodobnie jedy­ną herbaciarnią w muzułmańskim świecie, z której pchły, nigdy nie zaznając dobrodziejstw gościnności, powynosiły się do konku­rencji. Tutaj drapanie umęczonych pleców nie było więc ową  przykrą, codzienną koniecznością, owym surowym przymusem natury gnębiącym rodzaj ludzki od stuleci; odwrotnie, czynność tę zaliczano tu do rządu najzacniejszych przyjemności dnia po­wszedniego.

I to chyba było głównym powodem - oczywiście, jeśli nie li­czyć aromatu herbacianego naparu i zawsze do połysku wyszo­rowanych piaskiem miedzianych kumganów, dzbanów o pękatych brzuchach - dla którego lśniąca od czystości gospoda, sędziwego Tatarzyna, zarówno w dni, upalne, jak i drżącego od chłodu, nie mogła narzekać na los pustelni

Można przypuszczać, iż ścisku u Temudżyna nie rozładowałoby nawet niespodziewane pojawienie się Proroka na miejscowym bazarze. Bo prawdą jest, co starcy doświadczeni powiadają:  lu­dziom, którzy raz zasmakowali w miodzie, nie zastąpi go już           wy­war z gryki, a życie bez pcheł, choćby przez jedną tylko noc, warte więcej niźli odległa wieczność z świątobliwymi mułłami w raju przyobiecanym.

Dzisiejszego wieczoru w herbaciarni tłok był jeszcze większy niż zazwyczaj. Oczekiwano opowieści Hodży Nasreddina,  który niedawno powrócił do Buchary z dalekiej wyprawy do Samarkandy, Szachrisjabzu oraz Karszy. Młodzi niecierpliwili się. Siwobrodzi aksakałowie gryźli wolno pestki słonecznika, na znak szacunku dla Temudżyna wypluwając wilgotne resztki w dłoń, a nie, jak zwykle, na klepisko podłogi. Oni znali wartość czasu Wiedzieli, że drzewo cierpliwości jest kwaśne i gorzkie, lecz słod­kie są jego owoce.

Wreszcie doczekali się.

Zaledwie mędrzec bucharski pojawił nic; w progu, natychmiast opadły go dziesiątki pytań:

- Opowiedz nam, o afandi, co widziałeś w czasie niezliczonych wędrówek po świecie? Wiele długich miesięcy spędziłeś na grzbiecie osła lub wielbłąda. Wiele pustyń przemierzyłeś i dawniej, i ostatnio. Opowiedz, coś przeżył w Samarkandzie, w Szachrisjabzie, w Kitabie i w Karszy? Jakich przygód doznałeś poprzednio wśród ludzi o innym kolorze skóry? W krajach znanych nam tylko ze słyszenia, a leżących hen, za siedmioma górami, za sied­mioma stepami?

Hodża Nasreddin nie dał się długo prosić. Siadł wygodnie na podwiniętych nogach, przysunął bliżej siebie imbryk z wrzątkiem zielonej herbaty, aby miał czym zwilżyć gardło, kiedy przeschnie od przydługiej opowieści, i rozpoczął:

- Pewnego razu los nakazał mi zamieszkać w mieście, w któ­rym panował władca okrutniejszy od dziesięciu zgłodniałych, krwiożerczych tygrysów. Władca, na dźwięk imienia którego trzę­śli się z trwogi ludzie, drżały rumaki w stajniach, bladły róże w ogrodach i kwiaty polne przy drogach. W mieście tym żył rów­nież kupiec imieniem Pirmuchammad. Człowiek zamożny i praw­dziwie szczęśliwy. Jego niezliczone karawany przemierzały bez­droża pustynne i szlaki stepowe, wożąc towary w dalekie kraje, na bazary Kabulu, Heratu, Bagdadu i Damaszku, gdzie z naj­wyższą niecierpliwością oczekiwano na bucharskie jedwabie we wszystkich barwach tęczy i misternie tkane kobierce, na przepysznie inkrustowaną broń i jubilerskie kunsztowne wyroby, dzieła rąk wielkich mistrzów Wschodu.

W odległej dzielnicy miasta Pirmuchammad wystawił wspa­niały dom z ogrodem, w którym przechowywał największy swój skarb: Firuzę, Medinę, Mochliko i Okilę. Cztery młodziutkie cór­ki prześlicznej urody, podobne do siebie jak cztery krople po­rannej, świeżej rosy. Dopóki dziewczęta były dziećmi, szczęścia kupca nie mąciła nawet chmurka. Spokój ojcowski zaczął jednak topnieć, kiedy dziewczęta zbliżyły się do wieku dojrzałego. Od tej pory Pirmuchammad musiał strzec córek przed wzrokiem szpiegów emirowych, poszukujących rozrywek dla swego pana. Niestety, nie ustrzegł.

Wiadomość o czterech migdałowookich krasawicach któregoś dnia dotarła na dwór okrutnego władcy, do Arku. Emir, urado­wany z nieoczekiwanej nowiny, wyraził życzenie, aby ślicznookie co rychlej stały się ozdobą jego haremu. Życzenie krwiożerczego tygrysa dla nędznych szakali zwykle jest rozkazem. Bez chwili zwłoki gromada zbrojnych strażników pognała w kierunku od­ległego kwartału - machałły.

Cztery czerwone wozy zaprzężone w siwe argamaki zajechały pod domostwo Pirmuchammada w asyście wrzeszczącej czeredy. Na próżno kupiec podparł drągiem furtę. Nadaremnie błagał strażników o litość. Furtę wyłamano, kupca oraz jego wiernego sługę za stawianie oporu skopano i pobito do nieprzytomności, po czym zgraja strażników emirowych rozbiegła się po pokojach. Węsząc i myszkując wszędzie grabiła przy okazji co cenniejsze przedmioty. Złotem i klejnotami upychała sobie kieszenie. Dzie­wczęta znaleziono dopiero w iczkari - żeńskiej połowie domu. Z wrzaskiem triumfalnym uwięziono je do pałacu.

Mroczna noc zapadła nad grodem. Następnego ranka cztery czarne arby na wysokich kołach, zaprzężone w cztery  kłapouche osły, powoli opuściły wrota twierdzy. Mieszkańcy dobrze wiedzieli, co to znaczy. Dziewczęta nie chciały ulec emirowi i na jego rozkaz zostały zamordowane.

Szalejący z rozpaczy ojciec postanowił uczcić pamięć nieszczęsnych córek. Sprzedał dom wraz ze wspaniałym ogrodem i wszystkim, co ocalało po grabieżczej wizycie strażników spieniężył stada wielbłądów i koni, zaś za uzyskane srebro kazał wybudować muzułmańską uczelnię - medresę uwieńczoną czterema wysokimi kopułami, podobnymi do siebie jak cztery topole posadzone o jednej godzinie. A ponieważ córki jego były  piękne, jeszcze dziś urzekają przechodniów swą niezwykłą urodą cztery turkusowe kopuły budowli...

Zaledwie przebrzmiały stówa Nasreddinowe, z ciemnego kąta wyprysnął mułła w śnieżnobiałym zawoju na głowie. Wściekły  niczym głodny szerszeń doskoczył do mędrca           i młócąc rękoma powietrze, zaczął wrzeszczeć na całe gardło;

- Cztery minarety? Cztery turkusowe kopuły podobne do siebie jak cztery topole posadzona o jednej godzinie?  Afandi, wszakże to medresa Czor-Minor, która od dawna sterczy w Bucharze, niedaleko stąd, pośrodku dzielnicy zamieszkanej przez ludzi prostych, tkaczy i siodlarzy. A ten bezwzględny władca, okrutniejszy od dziesięciu zgłodniałych, krwiożerczych tygrysów, to przecież emir bucharski, pradziad naszego miłościwego pana i władcy. Afandi, za takie gadanie oprawca więzienny powinien wyrwać ci jęzor wraz z korzeniami. A jeszcze lepiej postąpiłby, gdyby uciął ci tę bluźnierczą głowę i wystawił ją na widok pu­bliczny na Bazarze Powroźniczym ku przestrodze innym podob­nym zuchwalcom.

- Cztery turkusowe kopuły w Bucharze? Czor-Minor? Pra­dziad naszego pana okrutniejszy od dziesięciu krwiożerczych ty­grysów? - Hodża Nasreddin zdumiał się. - Ja tego nie powie­działem. Wszyscy słyszeli. To ty powiedziałeś. A trudno, abym ja odpowiadał przed władcą za słowa, które nie z moich, lecz z two­ich ust wypłynęły. Na drugi raz, bacz, co mówisz, nierozważny sługo Allacha. Za podobną paplaninę wierne pachołki emira w każdej chwili mogą pochwycić cię i wtrącić do więzienia. Do lo­chów zindana, z których człowiekowi za życia niełatwo się wydo­stać z powrotem. Powinieneś być znacznie ostrożniejszy, jeśli pragniesz w zdrowiu doczekać się wnuków i prawnuków.

Mułłę o wielkich uszach znano doskonale w całej Bucharze. Wiedziano, że niebezpieczny ten szpicel, zaprzysiężony sługus naczelnika policji, wydał w ręce kata niejednego z ludzi porząd­nych, których jedynym przewinieniem było to, że w trudnej chwili nie zdołali utrzymać języka na wodzy. Nic zatem dziw­nego, że ze wszystkich stron odezwały się głosy popierające Hodżę Nasreddina:

- Słusznie powiada afandi. Niepotrzebnie szkalujesz pradzia­da naszego emira. Niepotrzebnie porównujesz go do zgłodniałego, krwiożerczego tygrysa. A nawet dziesięciu. Za podobne ględzenie może cię spotkać kara najsroższa. Oprawca emirowy z uciechą pozbawi cię szalonej głowy. Niebezpieczną grę prowadzisz, zuch­wały sługo Allacha.

Zaskoczony mułła zaniemówił. Bez słowa toczył wściekłym wzrokiem wokoło i nic nie pojmował. Ani rusz nie mógł zrozu­mieć, w jaki sposób bluźniercze słowa Hodży Nasreddina obróci­ły się nagle przeciwko niemu. Kwadrans przeminął, zanim wre­szcie pojął, iż sytuacja, w jakiej nieoczekiwanie się znalazł, może się dla niego bardzo smutno skończyć. Wobec wielu mężczyzn,  świadczących za tym przemądrzałym bucharskim filozofem? w  pojedynkę nie zdoła przecież przekonać głównego sędziego emiratu o dowodach winy Hodży Nasreddina.

Niespokojnie rozejrzał się dookoła, jak gdyby chciał natrafić  choćby na jednego świadka, który stanąłby po jego stronie. Ale takiego nie znalazł. Burcząc więc pod nosem mało zrozumiałe  wyrazy, przytrzymał ręką zawój opadający na oczy i chyłkiem wysunął się z czajchany. Umykającego pożegnały głośne śmiechy i żartobliwe docinki.                                      

- Teraz, kiedy pozbyliśmy się już tego skorpiona w ludzkiej  skórze, możesz spokojnie mówić dalej, afandi. Nikt nam więcej  przeszkadzać nie będzie w biesiadzie i w opowieściach - odezwał się sędziwy Ibrachim, złotnik o najzręczniejszych palcach w Bucharze, nalewając do czarki mędrca kilka łyków gorącej jak piekło, zielonej herbaty.

- Niechętnie powracam myślami do chwil młodości, o czci­godni. Niechętnie zawracam bieg języka w kierunku jednej z przedziwnych stronic księgi mojego żywota. Skoro nalegacie, opowiem - rozpoczął Hodża opowieść przyobiecaną jeszcze przed wędrówką do Samarkandy. - Działo się to  w Bagdadzie w owych latach, gdy na widok hebanu mojej czupryny kruki sza­rzały z zawiści, a nogi moje poruszały się lekko nie pomnąc, iż dźwigają niemałą przecież kopułę tułowia.    

Bagdad, kołyska wielu marzeń młodzieńczych, to miasto z set­kami łaźni i kąpielisk, miasto baśniowych pałaców, meczetów, medres i bazarów, stolica świata, w której zachowały się niezli­czone ślady minionego przepychu i tak jeszcze niedawnego bo­gactwa. Czy wiecie, o czcigodni, że w samym tylko pałacu kalifa Al Mamuna znajdowało się trzydzieści osiem tysięcy drogocennych kobierców i dwadzieścia dwa tysiące nie mniej wspaniałych dywanów, ręcznie tkanych przez Persów, zaś w stajniach tegoż kalifa, w Samarkandzie, rżało niegdyś sto tysięcy czystej krwi wierzchowców?

A jednak musiałem Bagdad opuścić. Porzucić, i to jak najry­chlej.

Pytacie o skorpiona przyczyny, czcigodni? Siądźcie wygodniej, opowiem.

Znęcony beztroskim i sprawiedliwym losem wojaka - wy­baczcie, tak naiwne wyobrażenie miałem naówczas o świecie i o życiu - a chyba jeszcze bardziej poganiany biczem niedo­statku, zjawiłem się któregoś poranka na dziedzińcu pałacowym w nadziei, że los poda mi natychmiast szkarłatne, bufiaste szara­wary żołnierza.

Powiada się, iż szczęście jest najwierniejszym sprzymierzeń­cem śmiałości. Widocznie w owej chwili musiał sterczeć przy mnie ten sprzymierzeniec, skoro wzrost mój i postawa utkwiła w oku wezyra, dowodzącego oddziałami łuczników całej środko­wej Persji.

Tak więc, choć nie posiadałem krewnych ani znajomych, którzy mogliby szepnąć za mną słowo w wysoko zawieszone ucho, zostałem dopuszczony do egzaminu.

Chcecie wiedzieć, na czym polegał ów sprawdzian bojowego ducha? Posłuchajcie zatem, o czcigodni.

Egzamin odbywał się w obecności ministra wojny oraz świty dworskiej, spragnionej męskiej rozrywki. Spośród chętnych do przywdziania żołnierskiego stroju namiestnik straży pałacowej wywołał mnie pierwszego. A kiedy wyłuskałem się z tłumu ochotników, rozkazał:

- Stań tutaj, młodzieńcze. I nie ruszaj się z miejsca, jeśli chcesz zakosztować radości oglądania jutrzejszego wschodu słońca.

Oddalony o kilkanaście kroków łucznik, z gębą zadumanego dromadera, sięgnął do kołczana. Strzelanie do żywej tarczy w służbie wielkiego wezyra było dlań chlebem powszednim, dla mnie chleb ten miał jednakże smak strąka pieprzu, faszerowa­nego ozorem wściekłego szakala.

Wierzcie mi, czcigodni przyjaciele, nie bałem się łucznika. No­sił na głowie fez z zielonym chwastem - co było oznaką pierw­szego strzelca w całym sułtanacie. Wierzyłem głęboko, że taki nigdy nie chybia. Obawiałem się jedynie jego strzały, która, jak każda istota rodzaju żeńskiego, mogła mieć przecież własne ka­prysy.

“Osadź rumaka bojaźni, Hodżo. Nie daj się ponieść” - powta­rzałem nieustannie w myślach. Ha, niestety. W momencie, w któ­rym ujrzałem łuk skierowany w moją stronę, rumak ów stanął dęba, po czym gnany batogiem strachu zaczął wyprawiać prze­dziwne harce. Serce podbite kopytem bachmata lęku podskoczyło do góry, grzęznąc aż w gardle. Zmartwiałem.

Łucznik naciągnął cięciwę.

Pierwsza strzała przedziurawiła mi chałat z prawej strony, druga z lewej. Trzeci pocisk porwał mi nowiuteńki fez z głowy i unosząc kilkanaście kroków, wpakował go w stertę wielbłądzie­go nawozu.

Głos ministra wojny nakazał powrócić do przytomności.

- Bałeś się, młodziku?

- O tak, panie - wyjąkałem z trudem.

Wezyr zaprotestował:                                     

- Nie łżyj. Tak nie zachowuje się człowiek o naturze smrodliwej hieny. Obserwowałem cię uważnie. Ani jeden muskuł niej drgnął na twym obliczu nawet w chwili, gdy łucznik z mojego rozkazu wymierzył ci w oko.

Czyż miałem przekonywać wezyra, że trudno poruszać muskułami człowiekowi skamieniałemu z trwogi? Minister wojny ciągnął dalej:

- Cieszysz me źrenice, młodzieńcze. Jeśli rękę masz równie twardą jak serce, będzie z ciebie wkrótce znakomity żołnierz. A kiedyś i agą może zostaniesz. Potrzeba mi ludzi nieustraszo­nych. Przyjmuję cię na służbę, gołowąsie. Pospiesz teraz do pała­cu i zgłoś się do strażnika pieczęci, wielmożnego Salema Ibn Wardżaniego. Łucznik zmarnował zupełnie twoją odzież, niechaj w zamian z mojego rozkazu wydadzą ci w pałacu nowy chałat i fez nowy.                                               

- I spodnie, wielki wezyrze.                                 

Minister zdumiał się:

- Przecież łucznik nie zniszczył ci spodni?

- Łucznik nie, ja sam.

I to był koniec świetnie zapowiadającej się kariery w służbie wezyra do spraw wojny. Moja odpowiedź obuchem wściekłości zdzieliła w głowę dostojnika, a oburzenie odjęło mu na moment dar wymowy.

Chwilę tę wykorzystałem w sposób najwłaściwszy. Cóż, w tru­dnej sytuacji ucieczka jest po prostu zwykłym aktem przezor­ności.

Strzała wypuszczona z łuku wydawała się być kulawym żół­wiem w porównaniu z chyżością nóg mojego wiernego kłapoucha. Zwierzęcia, które nozdrzami przeczucia pochwyciło zapach śmierci.

Wielokroć słońce przegnało księżyc z powały niebios, nim pę­dzony kańczugiem lęku ujrzałem w oddali kresę Wściekłej Rze­ki. Dżejchun, czyli Amudaria, matka wód naszych, w nieskończo­nej swojej wędrówce spieszyła od Hindukuszu aż do Jeziora Aralskiego, po drodze pracowicie obdzielając wodą wydrążone kory­tarze aryków, kanałów niosących wilgoć ziemi.

Wyczerpany z głodu i pragnienia, popychany resztkami sił, stanąłem wreszcie nad brzegiem Amu-darii. Rozlewne wody wściekłej rzeki z lekkim, ledwie zarysowanym garbem zakrętu tworzyły w tym miejscu trudną do przebycia miedzę, szeroką na dwa do trzech lotów strzały.        

Jak przeprawić się na brzeg przeciwległy? Czyżby tu miał nastąpić kres mojej ziemskiej wędrówki? Z troską w oku myszkowałem wśród rozrzuconych odłamów skalnych. Co czynić, jeśli naukę pływania za późno? Ha, tak już jest na tym nie najlepiej urządzonym świecie, że jeśli Allach podstawi komuś nogę, temu i Prorok nie omieszka przyłożyć swą laską. W tym momencie gruby Czarogbaj, siedzący naprzeciwko Hodży, odezwał się ze złośliwym uśmiechem:

- Najwidoczniej lęk przed pogonią spętał twoje myśli i pozbawił kompletnie rozsądku, afandi. Zamiast zwalać winę na Allacha i jego Proroka, trzeba było po prostu zbić choćby lichą tratwę z kilku kloców drewna. 

Hodża Nasreddin pokiwał smętnie głową.

- Każdy jest mędrcom w cudzej sprawie, czcigodny Czarogbaju. Wokoło nie było nawet nędznego patyka, na którym mysz mogłaby przedostać się na brzeg przeciwny. Z piasku zaś, którego było wielkie mnóstwo, jedynie dżiny - duchy pustynne - miały uciechę, złośliwie utrudniając umęczonym nogom moim i długouchego poruszanie się po okolicy.                   

A jednak źrenice opatrzności czuwały nad losem istot prześladowanych. Pod urwiskiem nadbrzeżnym znajdowała się łódka, chytrze ukryta przed niepożądanym wzrokiem. Niewielka ta  łupina mieściła z trudem jedną tylko osobę. Sandały, acz nieporadne, musiały zastąpić wiosła. Z najwyższym wysiłkiem udało się nam obu przedostać przez rzekę.

Tak, tak, o siwobrodzi. Powiedziałem obu i niechaj słowo to nikogo nie dziwi. Zapomniałem bowiem uprzedzić was, iż nad  W ściekła Rzeką znalazło się w czasie, którego dotyczy wątek opowieści, dwóch uciekinierów. Ja oraz młody Pers, płatnerz z zawodu. Młodzieniec ten, co później z rozmowy wynikło, musiał czmychnąć z Karszy przed zemstą zakochanego naczelnika tamtejszej straży miejskiej. Powód zemsty? Chłopak ośmielił się zerwać pieczęć najstarszej córce sędziego. I za to oczekiwała go kara.

Po przeprawieniu się przez rzekę; ruszyliśmy uspokojeni na osiołkach w dalszą drogę. Za Amu-durią macki pościgu sięgnąc nie powinny. Wkrótce potem przyłączyłem się do napotkanej na szlaku karawany kupieckiej i za radą poczciwego karawanbaszy dotarłem w te okolice. Oto źródło tajemnicy mojego powrotu do Buchary przed wielu laty...

Hodża zamilkł. Zajął się zieloną herbatą usłużnie podsuniętą przez Temudżyna. Wysuszone gardło dopominało się  kilku łyków wilgoci.

Zasłonę przedłużającej się ciszy zerwał Kamal, syn sędziwego Babanazara, młodzik kąpany we wrzątku:

- Afandi, wielce zajmująca była dzisiejsza opowieść. Obieca­łeś wszakże, iż będzie to jedna z przedziwnych stronic żywota Nasreddinowego. Tymczasem w słowach opowieści nic tajemni­czego nie dojrzałem. Z wartkiego nurtu słów twoich, Hodżo-aka, nie udało mi się wyłowić najlichszego nawet karaaka niezwy­kłości.

Mędrzec uśmiechnął się wyrozumiale.

- Młody jeszcze jesteś i zapewne ucho rośnie ci do wewnątrz, Kamalu. A może rozmyślałeś o czarnobrewej Dżulbar, zamiast podążać ścieżką mojej opowieści? Wiedz, ucho jest bezużytecz­ne, gdy umysł trwa w roztargnieniu. Była w moich słowach rzecz niezwykła, rzecz - chyba nie przesadzam ani odrobinę - wręcz niewiarygodna. Przypomnę ją. Niechaj zatem słowa moje staną się raz jeszcze kolczykami dla uszu waszych, o czcigodni. Powiedziałem przecież, że nad Wściekłą Rzeką znalazło się nas dwóch, a łódka mieściła zaledwie jedną osobę, a i tę z wielkim trudem. Mówiłem, iż sztuki pływania nie zgłębiłem do dnia dzi­siejszego. Umiejętność utrzymywania się na wodzie była także obca Persowi uciekającemu przed sprawiedliwością wyroku. A mimo to przeprawiliśmy się przez Amudarię. Azali nie wydaje się wam, czcigodni, ta rzecz przedziwną i tajemnicy pełną?

Zaległa w herbaciarni cisza, przerywana sapaniem ludzi za­myślonych, była jedyną odpowiedzią na pytanie bucharskiego mędrca.


- Czcigodni, a cóżeście tak nagle zamilkli? Cicho tu niczym w mysiej jamie - roześmiał się Hodża Nasreddin po dłuższej chwili. - Języki z gorąca przyschły wam zapewne do podnie­bienia. Czym prędzej przepłuczcie usta gorącą herbatą.

- Lepiej milczeć, afandi, niźli głupstwo strzelić - odezwał się ostrożnie Kamal.

- Milcząc, niewiele zgrzeszysz. Tak przynajmniej powtarzał mój pradziad. I w życiu dobrze na tym wychodził - poparł go Czarogbaj.

Uwagi swoich gości skwitował właściciel herbaciarni, Tatarzyn Temudżyn. Nachylając się nad uchem Hodży, rzekł krótko:

- Słusznie obydwaj powiadają, o afandi. Wszak to milczenie sprawia, że nawet głupek wśród uczonych może ujść za człeka roztropnego,

- Ba, lecz nie w naszym gronie - mędrzec uśmiechnął się po­nownie. - Cisza niezłą jest wymówką w trudnej sytuacji, nie zastąpi jednakże odpowiedzi na zadane wam pytanie. A czekam na nie przecież już od kilku minut.

 

*

Czy także i ty, człowieku o głowie rozumnej, nie możesz prze­dostać się przez wrota rozwiązania zagadki Nasreddinowej? Czyżbyś był bliskim krewnym Kamala, syna Babanazara z Bu­chary?

 

DAR SUŁTANA ZIEMI EGIPSKIEJ

 

Opowieść druga o mędrcu bucharskim występującym

na dworze emira w roli cudotwórcy

oraz o niezwykłym rozmieszcz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin