Waltari Mika - Turms, nieśmiertelny.pdf

(2312 KB) Pobierz
10651421 UNPDF
Mika Waltari
TURMS NIEŚMIERTELNY
Przełożył z języka szwedzkiego
ZYGMUNT ŁANOWSKI
WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE • POZNAŃ 1986
10651421.002.png
KSIĘGA PIERWSZA
Delfy
1
Ja, Lars, Turms nieśmiertelny, zbudziłem się na wiosnę i zobaczyłem, że ziemia już się zazie-
leniła.
Rozejrzałem się po moim pięknym domu. Patrzyłem na moje złoto i srebro. Patrzyłem na
moje brązy. Patrzyłem na wazy z czerwonymi figurami. Patrzyłem na malowidła ścienne. Ale nie
czułem żadnej dumy posiadania. Czyżby nieśmiertelny mógł coś posiadać?
Spośród moich kosztowności wybrałem najprostszą glinianą czarkę. Po raz pierwszy od wielu
lat wysypałem jej zawartość na otwartą dłoń i policzyłem kamienie. Były to kamienie mego ży-
wota.
Postawiłem czarkę z kamieniami z powrotem u stóp bogini. Potem uderzyłem w miedzianą
misę. Słudzy weszli w milczeniu. Pomalowali mi twarz, dłonie i ramiona na czerwono i odziali
mnie w święty płaszcz.
To, co uczyniłem, uczyniłem dla siebie, a nie dla mego miasta i ludu. Dlatego nie kazałem się
nieść w uroczystej lektyce boga. Dlatego przeszedłem przez miasto i doszedłem do jego murów.
Ludzie, którzy widzieli czerwoną barwę na mojej twarzy i rękach, odwracali się ode mnie, dzieci
przestawały się bawić, a dziewczyna u bramy miejskiej odłożyła swój podwójny flet.
Pieszo wyszedłem przez bramę i poszedłem dalej w głąb doliny tą samą drogą, którą kiedyś
przyszedłem. Niebo było lśniąco-błękitne, uszy wypełniało mi ćwierkanie ptaków, gołębie bogini
gruchały. Ludzie pracujący na polach zatrzymywali się na mój widok. Widziałem brązowe obli-
cza mężczyzn, białolice twarze kobiet. Potem odwracali się do mnie plecami i pracowali dalej.
Podążając na szczyt świętej góry, nie wybrałem lekkiej drogi, której zwykli używać kamie-
niarze. Obrałem święte schody między malowanymi drewnianymi kolumnami.
Schody były strome. Wchodziłem po nich tyłem ze wzrokiem zwróconym na moje miasto.
Nie oglądałem się za siebie. Wyżej i wyżej wchodziłem, szukając oparcia dla stopy przy każdym
kroku. Wiele razy zachwiałem się, ale nie upadłem. Odprawiłem tych, którzy chcieli mi towarzy-
szyć i nie pozwoliłem im podpierać mnie. Bali się, bo w taki sposób nikt jeszcze nie wchodził na
świętą górę.
Słońce stało w zenicie, kiedy doszedłem do świętej drogi. Ale minąłem bramy grobowe i
brzuchate kamienne stożki po obu ich stronach. Minąłem także grób mego ojca i wstąpiłem na
szczyt góry.
Szeroko rozpościerał się mój kraj wokół mnie na wszystkie strony świata, z żyznymi dolinami
i pokrytymi lasem wzgórzami. Na północy błyszczało w dali moje ciemnoszafirowe jezioro. Na
zachodzie wznosiła się góra bogini, uroczysty stożek naprzeciwko mieszkań umarłych we wnę-
trzu góry. Wszystko to znalazłem, wszystko to rozpoznałem.
2
10651421.003.png
Rozejrzałem się wokoło szukając znaku. Na ziemi leżało delikatne miękkie piórko gołębie,
dopiero co spadłe, podniosłem je. Obok niego znalazłem mieniący się czerwono kamyk. To był
ostatni kamień.
Tupnąłem lekko nogą i powiedziałem: — Tu będzie moja mogiła. Wykopcie mi grób w skale
i ozdóbcie go tak, jak się ozdabia groby lukumonów.
Kiedy spojrzałem w niebo, olśniła mnie jego przenikliwa bezkształtna świetlistość, którą dane
mi było oglądać tylko w niezwykłych chwilach mego żywota. Wyciągnąłem przed siebie oba ra-
miona z dłońmi zwróconymi ku ziemi. I niemal w tejże samej chwili rozległ się na niebie dono-
śny dźwięk od jednego krańca horyzontu po drugi, ten dźwięk, który człowiek słyszy tylko jeden
raz w życiu. Był to jakby huk tysiąca trąb, który sprawił, że ziemia i powietrze zadrżały. Paraliżo-
wał wszystkie członki, ale serce przyprawiał o drżenie. Nie dało się go porównać z niczym innym
i słyszy się go tylko jeden jedyny raz. Mimo to poznaje się go, gdyż dźwięk ten nie przypomina
żadnego ziemskiego odgłosu.
Członkowie mojej świty padli na ziemię i zakryli twarze usłyszawszy ten dźwięk. Dotknąłem
czoła, wyciągnąłem drugą dłoń w pustkę i pozdrowiwszy bogów, powiedziałem:
— Żegnaj, mój czasie. Wielki rok bogów dobiegł końca i nowy się zaczyna. Z nowymi czy-
nami, nowymi obyczajami, nowymi myślami.
A do mojego orszaku powiedziałem:
— Wstańcie i bądźcie szczęśliwi, iż dane wam było słyszeć boski dźwięk, gdy czasy się zmie-
niają. Oznacza on, że wszyscy na ziemi, którzy go kiedyś słyszeli, umarli. A pośród tych, którzy
teraz żyją, nikomu nie będzie dane usłyszeć go ponownie. Dopiero jeszcze nie narodzeni będą
mogli go usłyszeć.
Wciąż drżeli, a ja także drżałem, bo tego drżenia nie może nikt doznać dwa razy. Z ostatnim
kamieniem mego żywota w dłoni tupnąłem jeszcze raz w miejscu przeznaczonym na mój grób.
W tej samej chwili owionął mnie potężny powiew wiatru.
I nie wątpiłem już, lecz wiedziałem, że kiedyś powrócę. Powstanę kiedyś z grobu w nowym
ciele przy wichurze pod bezchmurnym niebem. Z żywicznym zapachem pinii w nozdrzach. Z
niebieskim stożkiem bogini przed oczyma. I jeśli będę to wtedy pamiętał, wybiorę najskromniej-
szą glinianą czarkę spośród skarbów w komorze grobowej. Wysypię kamienie na dłoń, będę ich
dotykał palcami i wspominał mój miniony żywot.
Z pomalowaną na czerwono twarzą, z pomalowanymi na czerwono rękami wróciłem do mego
miasta i domu tą samą drogą, którą przyszedłem. Mały kamyczek rzuciłem do czarnej glinianej
czarki u stóp bogini. Potem zakryłem oblicze i zapłakałem. Ja, Turms, nieśmiertelny, płakałem
ostatnimi łzami mego śmiertelnego ciała i pragnąłem, by wróciło moje minione życie.
2
Była pełnia księżyca i zaczęło się święto wiosny. Ale kiedy ludzie z mojej świty chcieli zmyć
świętą farbę z mojej twarzy i rąk, namaścić mnie i zawiesić mi wieniec kwiatów na szyi, poprosi-
łem, żeby odeszli.
— Weźcie ode mnie mąkę i upieczcie chleb bogów — powiedziałem.— Wybierzcie zwierzę
ofiarne z mej trzody. Rozdzielcie dary także między najuboższych. Tańczcie tańce ofiarne i od-
prawcie boskie igrzyska, tak jak to było w zwyczaju. Sam będę szukał samotności, tak jak odtąd
sam będę robić wszystko, co czynię.
Nakazałem też obu augurom, obu wróżącym z piorunów i obu kapłanom ofiarnym dopilno-
wać, żeby wszystko odbyło się tak, jak każe obyczaj. Sam zapaliłem w mojej komnacie kadzidło,
3
10651421.004.png
aż powietrze stało się ciężkie od mgły bogów. Położyłem się na potrójnej poduszce mego łoża
i skrzyżowałem ręce mocno na piersi, a światło księżyca padało mi na twarz.
Zapadłem w sen, który nie był snem, aż wreszcie nie mogłem już dłużej poruszać członkami.
Potem we śnie ukazał mi się czarny pies bogini. Nie przyszedł jak przedtem z ujadaniem i żarzą-
cymi się ślepiami. Był łagodny, skoczył mi na ramiona i lizał mnie po twarzy. A ja mówiłem do
niego we śnie:
— Nie chcę, byś przychodziła w swojej podziemnej postaci, bogini. Dałaś mi bogactwa, o któ-
re cię nie prosiłem. Dałaś mi władzę, której nie pragnąłem. Nie ma nic dobrego na ziemi, czym
mogłabyś mnie przekupić, abym się zadowolił.
Jej czarny pies znikł z mego ramienia. Mój lęk przeminął. Jak cień, przezroczyste w świetle
księżyca, wyciągnęły się ku górze ramiona mojej księżycowej zjawy.
Ale powiedziałem:
— Także i w twojej niebiańskiej postaci nie chcę ciebie czcić, bogini.
Moja księżycowa zjawa nie zwodziła mnie już na manowce. Zamiast tego wyrosła przed
moim wzrokiem uskrzydlona, świetlista postać mego geniusza, piękniejsza niż najpiękniejszy
człowiek. Zbliżyła się bardziej żywa niż jakiś śmiertelnik, usiadła na brzegu mego łoża i uśmiech-
nęła się smutno do mnie.
Odezwałem się:
— Dotknij mnie ręką, ażebym wreszcie mógł poznać ciebie. Ty jesteś jedyna, której pragnę,
kiedy znużyłem się już pożądaniem wszystkiego, co ziemskie.
— Nie, nie — odparła. — Jeszcze mnie nie znasz, ale kiedyś mnie poznasz. Kogokolwiek
kochałeś na ziemi, tylko mnie w niej kochałeś. My dwoje, ty i ja, jesteśmy nierozłączni, ale stale
jesteśmy rozłączeni, aż wreszcie będę mogła zamknąć cię w objęciach i unieść cię w dal na moc-
nych skrzydłach.
— Nie tęsknię do twoich mocnych skrzydeł — odrzekłem.
— Ciebie samej pragnę. Do twego dotknięcia tęsknię. Ciebie chcę zamknąć w uścisku. Jeżeli
nie w tym żywocie, to w którymś z przyszłych zmuszę cię, abyś przybrała ziemską postać, tak
abym mógł ciebie znaleźć ludzkimi oczyma. Tylko dlatego chcę kiedyś wrócić.
Musnęła wąskimi palcami moją szyję i powiedziała:
— Jakim okropnym kłamczuchem jesteś, Turms!
Patrzyłem na jej piękność bez skazy. Podobna była do człowieka i ognia. Zdrętwiałem patrząc
na nią.
— Powiedz mi wreszcie swoje imię, żebym mógł cię poznać — prosiłem.
— Jaka żądza władzy mieszka w tobie — zarzuciła mi z uśmiechem. — Ale nawet gdybyś
znał imię, nie panowałbyś nade mną. Nie bój się. Szepnę ci moje imię, kiedy wreszcie zamknę
cię w moich objęciach. Ale obawiam się, że znowu je zapomnisz, kiedy zbudzisz się na nowo z
szumem nieśmiertelności w uszach.
— Nie chcę zapomnieć — odparłem.
Odrzekła:
— Zapomniałeś już poprzednio.
Nie mogłem jej się dłużej opierać. Wyciągnąłem moje zdrętwiałe ramiona, aby ją uchwycić,
ale chwyciły pustkę, choć wciąż jeszcze widziałem ją żywą przede mną. Z wolna zacząłem roz-
różniać przedmioty w komnacie poprzez jej świetlistą zjawę. Usiadłem gwałtownie, wyciągając
ręce po światło księżyca.
4
10651421.005.png
Niepocieszony wstałem i chodziłem po komnacie, dotykając różnych przedmiotów. Ale moje
ręce nie miały siły, by podnieść choćby jeden z nich. Lęk ogarnął mnie znowu i zacząłem tłuc za-
ciśniętą pięścią w brązową misę, by przywołać moją świtę, jakiegokolwiek żywego człowieka.
Ale misa była niema. Nie wydawała z siebie żadnego dźwięku.
Z uczuciem przenikliwego strachu obudziłem się jeszcze raz. Leżałem na wznak na łożu z rę-
kami mocno skrzyżowanymi na piersi. Ocknąłem się i mogłem znowu ruszać członkami. Siadłem
na skraju łoża i ukryłem twarz w dłoniach.
Przez opary kadzidła i przeraźliwe światło księżyca czułem na języku metalowy posmak nie-
śmiertelności. W nozdrzach czułem lodowaty zapach nieśmiertelności. Przed moimi oczyma migo-
tały zimne ognie nieśmiertelności. Wicher nieśmiertelności szumiał w moich uszach.
Nieulękle zerwałem się i rozpostarłem ramiona.
— Nie boję się ciebie, Chimero — zawołałem w samotność mojej komnaty. — Jeszcze żyję
ludzkim życiem, ja, Turms, i nie jestem nieśmiertelny, lecz jestem człowiekiem pośród moich bli-
źnich.
Wziąłem glinianą czarkę stojącą przed boginią, wyjmowałem z niej jeden kamień po drugim
i wspominałem. A wszystko, co pamiętałem, spisałem.
3
Z tego, co wiemy, życie ludzkie jest podzielone na okresy, każdy o określonej długości. Po
każdym okresie człowiek odnawia się i myśli jego się zmieniają. Mówi się, że taki okres obej-
muje pięćdziesiąt pięć miesięcy. Inni twierdzą, że każdy okres trwa pięć lat i siedem miesięcy.
Ale taka jest wiara ludzka, która szuka pewności o wszystkim, choć nie ma żadnej pewności na
tym świecie.
W wiedzy szuka człowiek pewności, która nie istnieje. Dlatego też kapłani ofiarni porównują
wątroby zwierząt ofiarnych z wątrobą z gliny, gdzie wyrysowali strefy bogów i wypisali ich
imiona. Ale brak im boskiego rozumienia. Dlatego mogą się mylić.
W taki sam sposób ci, co wróżą z ptaków, uczą się od starych wielu reguł o locie ptaków i ich
stadach. Ale gdy natrafią na znak, o którym nigdy jeszcze nie słyszeli, zbija ich to z tropu i wy-
powiadają wróżbę na ślepo, tak jakby mieli worek założony na głowę.
I ja, Turms, nie chcę już nawet mówić o wróżących z piorunów, którzy wchodzą na święte
miejsca w górach, kiedy zbliża się burza. Podzielili oni strony świata i niebo między bogów i roz-
mawiają o barwach i kształtach piorunów, ustanawiają reguły i nauki o tym wszystkim i prze-
kazują je dalej swoim następcom, dumni ze swej wiedzy. Dlatego mylą się i błędnie tłumaczą
wyraźną mowę piorunów i nie zadowalają się boskim rozumieniem we własnych sercach.
Ale dość o tym, gdyż tak już musi być. Wszystko drętwieje, wszystko kostnieje, wszystko sta-
rzeje się. Nie ma nic żałośniejszego niż wiedza, która starzeje się i usycha. Niepewna wiedza
ludzka w miejsce boskiego rozumienia.
Wiele człowiek może się nauczyć, ale uczoność nie jest prawdziwą wiedzą. Jedynymi źródła-
mi prawdziwej wiedzy są wrodzona pewność i boski rozum.
Człowiek, który polega tylko na własnych zmysłach, oszukuje tylko siebie samego przez całe
życie.
Ale kiedy tak piszę, wiem, że czynię to tylko dlatego, iż postarzałem się i doszedłem do spo-
koju, bo życie ma dla mnie smak gorzki i nie ma już niczego na ziemi, do czego chciałbym wyci-
ągnąć ramiona w pragnieniu. Kiedy byłem młodszy, nie napisałbym tak. A jednak byłoby to rów-
nie prawdziwe, jak to, co piszę teraz.
5
10651421.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin