Koszmar.doc

(610 KB) Pobierz

Graham Masterton

 

 

 

Koszmar

 

Z angielskiego przełożył Piotr Roman

Tytuł oryginału: Unspeakable


„Poor Richard’s”

 

Na trzydzieste trzecie urodziny Katie i Doug zabrali ją do „Poor Richard’s” na rogu Broadwayu i 39 Północno–Wschodniej. Był wtorkowy wieczór, więc jako danie dnia oferowano stek i jej ulubione kraby, choć Doug wolał średnio wysmażone polędwiczki, ozdobione ponacinaną jak kwiat i usmażoną w głębokim tłuszczu cebulą.

W restauracji było pełno ludzi, panował ogromny hałas i trzeba było krzyczeć.

— Kto zamawiał mrożoną herbatę Long Island?! — wrzeszczał kelner. Holly podniosła rękę, więc podał jej szklankę. — Kto chciał Kędzierzawy Pępek?

Doug uniósł szklankę z piwem.

— Za Holly — najsłodszą dziewczynę, jaką znamy! Oby promienie słońca błogosławiły twoje dni, a twoje noce były pełne podniet!

— Doug… — zaprotestowała Katie, ale Holly pokręciła głową i roześmiała się.

— Nie martw się. To, że mam trzydzieści trzy lata i jeszcze się z nikim nie związałam, wcale nie oznacza, że zawsze będę żyć jak zakonnica.

— Nie rozumiem, dlaczego zerwałaś z Eugene’em — powiedziała Katie. — Nie był to co prawda Brad Pitt, ale sprawiał wrażenie takiego rozważnego…

Holly nadal się uśmiechała, choć jej usta przypominały wąską, wygiętą linię. Robiły się takie zawsze, gdy ktoś próbował układać jej życie.

— Nie szukałam rozwagi — odparła. — Potrzebowałam porywczości. Chciałam dzikości. Poza tym nosił podwiązki do skarpetek.

— Podwiązki? O mój Boże… nigdy mi o tym nie mówiłaś.

Kelner przyniósł zakąski — dla Holly krewetki saute, a dla Katie i Douga paski kurczaka w sosie teriyaki.

— Podać sosy? Ser pleśniowy? Majonez cytrynowy? Pomidory w miodzie?

— Miał jakąś obsesję na punkcie nóg. Twierdził, że ma nogi jak dziewczyna.

— No cóż… nie wszyscy możemy być owłosionymi gorylami!

Mniej więcej piętnaście jardów od nich, w ciemnym, wykładanym dębową boazerią barze, tleniona blondynka w błyszczącej zielonej sukience koktajlowej pochylała się do mężczyzny o siwych, ostrzyżonych tuż przy skórze włosach.

— Mam w lodówce szampana… — mówiła. — No, może nie prawdziwego, w każdym razie wino musujące. Moglibyśmy zrzucić buty, pić bąbelki i tańczyć…

— Nie mam ochoty zrzucać butów, pić bąbelków i tańczyć, jasne? Tak jak jest, jest w porządku. Jest w stu procentach… — mężczyzna zaczął szukać brakującego słowa, ale po chwili dodał tylko: — …w porządku.

Kobieta zbliżyła twarz do jego twarzy i zaczęła bawić się płatkiem jego ucha.

— Nie wiesz, co tracisz. Mogłabym sprawić, że twoje najdziksze marzenia staną się rzeczywistością…

— Nie mam najdzikszych marzeń. Nie mam nawet oswojonych marzeń.

Kobieta pogłaskała go po podbródku. Mężczyzna uniósł palec i barman nalał mu kolejną porcję jacka danielsa.

— Wiesz, kogo mi przypominasz? — zagruchała kobieta.

— Nie. Kogo?

— Burta Lancastera, kiedy był młodszy.

— Burt Lancaster nie żyje.

— Ale przypominasz mi go. Jesteś taki sam: spokojny, stuprocentowy mężczyzna.

Odrzucając głowę do tyłu, mężczyzna jednym haustem wypił jacka danielsa i znów uniósł palec.

Kawałek dalej przy barze siedziało dwóch mężczyzn w pomiętych „biznesowych” garniturach. Rozmawiali i dużo się śmiali, a jeden z nich mówił właśnie:

— No więc gość ma siedemdziesiąt lat, siedzi w łóżku i czyta, otwierają się drzwi dc łazienki i staje w nich jego żona. Ma gołe dupsko i krzyczy: „Gorąca cipa!”. Gość nawet nie podnosi głowy, przewraca tylko stronę w książce i mówi: „Poproszę zupę”.

W samym rogu po prawej stronie, przy niewielkim stoliku z blatem z młotkowanej miedzi, Holly zauważyła dwóch piwoszy. Jeden siedział odwrócony do niej plecami, a przez stojącą na stoliku lampę z czerwonym abażurem widziała tylko dolną część twarzy jego towarzysza. Mówił szybko, przez cały czas jedząc solone migdały.

— …zależy od tego, kiedy chcesz, by to zrobić. Decyzja należy do ciebie. Cokolwiek zdecydujesz, zajmę się organizacją, najpierw jednak sam musisz wiedzieć, czego chcesz. Kiedy podejmiesz decyzję, nie będzie odwrotu, bo jak uruchomię gościa, gdy powiem mu o sprawie, nie będzie z nim więcej kontaktu. Zniknie — PUFFF! — i nie da się do niego w ostatniej chwili zadzwonić i powiedzieć: przykro mi, ale klient zmienił zdanie. Rozumiemy się?

Kobieta w błyszczącej zielonej sukience próbowała wsadzić mężczyźnie język w ucho, on jednak w dalszym ciągu odsuwał się od niej.

— Myłem przed wyjściem uszy, okej?

— Nie lubisz, jak się ciebie liże? Mogłabym polizać cię w parę miejsc, o których nawet nie wiesz, że istnieją…

— Daj mi spokój, dobrze?

— Dlaczego nie weźmiesz mnie do domu, żebym sprawdziła, gdzie najbardziej lubisz być lizany?

Doug zdążył się już zaczerwienić. Miał siwiejące włosy i bladą cerę z piegami i wystarczyły dwa bridgeporty, by skóra na jego karku zrobiła się purpurowa. Katie była blada, a w jej włosach było wyraźnie widać siwiejące pasma. Kiedy piła alkohol, zawsze zsuwała na koniec nosa okulary w drucianych oprawkach i robiła się bardzo, bardzo „głęboka”.

— Pomyśleliśmy sobie, Holly, że przydałoby ci się więcej interakcji społecznych — stwierdziła.

— Masz na myśli, że powinnam więcej wychodzić?

— Mam na myśli, że powinnaś wypróbowywać nowych ludzi. Rozszerzać krąg znajomych.

— …no więc Japończyk idzie do banku wymienić jeny na dolary, nie? — mówił dowcipniś przy barze. — „Co jest grane? — pyta. — Wczoraj dostałem sto dolców, a dziś za tyle samo jenów dostaję dziewięćdziesiąt sześć. Dlaczego?”. Kasjer mu na to: „Skoki kursu”, a Japończyk: „No to mi naskocz!”.

— Jedziemy w weekend nad Jezioro Lustrzane i zastanawialiśmy się, czy miałabyś ochotę z nami pojechać. Doug od miesięcy nie łowił łososi, a ja nabrałam wielkiej ochoty, by wyrwać się z miasta.

— Tylko my we troje?

— Hm… zastanawiałam się, czy nie zaprosić kuzyna Douga, Neda. Wiesz, zawsze lepiej być we czwórkę…

— Znam go?

— Nie sądzę. Nie, na pewno nie. Ale spodoba ci się.

Zajmuje się produkcją pulpy do papieru.

— To świetny facet — wtrącił Doug. — Ma wspaniałe poczucie humoru. Robi świetne kawały.

— Naprawdę ci się spodoba. Grał jako quarterback w Portland U. I mogę zagwarantować, że nie nosi podwiązek.

Mężczyzna w rogu mówił dalej:

— …powiesz mi tylko dokładnie, gdzie ona będzie i kiedy, resztą sami się zajmiemy. Nic nie zmieniaj w codziennym rozkładzie zajęć. Zostań w mieście i miej koci zmysł, nie rób nic, czego nie robisz normalnie. To częsty błąd klientów. Umieją doskonale opisać, co robili, ale nijak nie mogą wyjaśnić, dlaczego zrobili coś nietypowego. Efekt jest taki, że gliniarze natychmiast zaczynają zadawać sobie pytanie, dlaczego człowiek zrobił coś, czego zwykle nie robi. To zawodowi niuchacze i za to im się płaci.

— Daj spokój… — jęknęła kobieta w zielonej sukience. — Zrobimy sobie bal. Obiecuję, że nie pożałujesz.

— W porządku. Jak chcesz. Wygrałaś. Zdejmowanie butów, wino musujące, lizanie, gdzie tylko chcesz. Ale bez tańców. Zdecydowanie żadnych tańców.

— Ale ja lubię tańczyć.

— Posłuchaj: będę szczęśliwy, jeśli uda mi się wstać. Wybij sobie z głowy tańce.

— Może rzeczywiście powinniśmy dać sobie z tym wszystkim spokój…

— Dlaczego? Zgodziłem się, nie? Dręczysz mnie przez cały wieczór, a teraz chcesz dać sobie spokój?

— Wiem, ale jesteś pijany. Może powinniśmy wrócić do tego tematu, kiedy wytrzeźwiejesz…

Mężczyzna odwrócił się i po raz pierwszy na nią popatrzył.

— Nie sądzę, aby czekanie, aż wytrzeźwieję, było dobrym pomysłem, bo jak będę trzeźwy, nie będziesz mi się podobać.

Holly roześmiała się. Kobieta usłyszała śmiech i marszcząc czoło, odwróciła się w jej kierunku. Była jednak zbyt daleko, by móc usłyszeć, o czym przyjaciele Holly mówią, odwróciła się więc z powrotem do swojego towarzysza. Wyglądała na rozzłoszczoną.

— Znów czytasz z warg? — spytał Doug, zlizując z palców sos teriyaki.

— Wiem, że nie powinnam…

— No więc co z tym Jeziorem Lustrzanym? — naciskała Katie. — Będziemy mogli popływać, pojechać gdzieś łódką.

— I co jeszcze? Zamierzasz wyswatać mnie przy ognisku?

— Robię to tylko dlatego, że zależy mi na tobie. Jesteś wyjątkową osobą.

Holly popatrzyła na nią.

— Zastanowię się, dobrze? To, że jestem głucha, wcale nie oznacza, że masz mi wyszukiwać kochanków.

— Mówiłam cokolwiek o kochankach? Doug, powiedziałam coś o kochankach?

Holly spojrzała w kierunku stolika w rogu. Mężczyzna skończył piwo i wycierał usta starannie złożoną papierową chusteczką.

— …nie będzie śladu, gwarantuję. Nawet nie będziesz wiedział, że kiedykolwiek istniała. W jaki sposób? Nie chciałbyś tego wiedzieć. Im mniej wiesz, tym lepiej. Facet jest w każdym razie zawodowcem. Na pewno po włączeniu radia nie usłyszysz, że ktoś znalazł jej odciętą głowę w dworcowej skrytce bagażowej.


Spotkanie ze „Szczupłym Mickeyem”

 

Mickey czekał pod restauracją. Rozpierał się w błyszczącym, czarnym oldsmobilu aurorze i palił papierosa, wyrzucił go jednak natychmiast, gdy ją ujrzał.

Pożegnała się z Katie i Dougiem.

— Było wspaniale. Naprawdę świetnie się bawiłam.

— Na pewno nie chcesz iść do „C. C. Slaughter’s”? Jezu, dopiero piętnaście po dziewiątej!

— Z chęcią bym poszła, ale naprawdę jestem zmęczona. Daisy ma jutro sprawdzian z matematyki, a o dziewiątej mam spotkanie z Josephami.

— Och… Josephowie… oczywiście, będziesz na nich potrzebować wszystkich rezerw.

Pocałowali się i rozchodząc się, pomachali sobie. Przecięła chodnik i podeszła do oldsmobila. Mickey pochylił się ku drzwiom pasażera i otworzył je od środka.

— Jak się czuje najseksowniejsza pracownica wydziału opieki nad dziećmi na Północnym Zachodzie?

— Rok starzej. Mam dziś urodziny.

Mickey był bardzo szczupły, miał długie, patykowate kończyny i niemal zawsze ubierał się w czarny garnitur z czarną koszulą i muchą. Jako pierwszy przyznałby, że nie jest szczególnie przystojny. Krótko ostrzyżone czarne włosy zaczynały mu się już cofać nad czołem i miał spiczasty nos, miał też jednak szare oczy zranionego jelenia i ostre rysy wygłodniałego człowieka, które zdawały się podobać niemal wszystkim kobietom, z którymi się spotykał.

Naprawdę nazywał się Mickey Kavanagh, ale przed wielu laty jeden z jego sierżantów nazwał go „Szczupły Mickey” — nie dlatego, że był chudy, otrzymał ten przydomek ku czci napitku kloszardów z lat pięćdziesiątych — ginu z DDT — który równocześnie nakręcał i dołował. Określało to dość dobrze jego osobowość.

— Dzięki za sprawozdanie — powiedział, kiedy Holly wsiadła do auta. — Są jeszcze w środku?

— Nie, wyszli jakiś dziesięć minut temu.

— Widziałaś ich?

— Niewyraźnie. Ten, który przez cały czas gadał, miał może czterdzieści pięć lat, szerokie ramiona i długie siwe włosy, związane w kucyk. Kanciasta, pobrużdżona twarz, dzioby po ospie lub blizny po trądziku. Mówił z nietutejszym akcentem. Sposób, w jaki połykał końcówki wyrazów, świadczy niemal na pewno o tym, że jest z Chicago. Użył określenia „koci zmysł”, a mało kto spoza Chicago go używa.

— A drugi?

— Nie widziałam ani razu, jak mówi. Przez większość czasu był odwrócony do mnie plecami, ale wyglądał starzej, bo był mocno przygarbiony. Miał na sobie zielony płaszcz przeciwdeszczowy, a w ręku trzymał małą składaną parasolkę. Wydaje mi się, że mógł mieć wąsy.

— Powiesz mi, o czym dokładnie rozmawiali?

— Było to dosyć zawoalowane, ale moim zdaniem rozmawiali o przygotowaniu zabójstwa kobiety. Ten z kucykiem powiedział, że znajdzie do załatwienia roboty prawdziwego fachowca. Dosłownie brzmiało to tak: „Nawet nie będziesz wiedział, że kiedykolwiek istniała”. — Chcesz pojechać ze mną na komendę i obejrzeć kilka zdjęć?

— Mickey, mam dziś urodziny. Daisy na mnie czeka.

— Wynagrodzę ci to. Obiecuję. Zabiorę cię jutro do „McCormicka i Schmicka”, a potem pojedziemy do ciebie i będziemy się kochać, aż nam dym pójdzie uszami.

— Wybacz, Mickey…

— Jeśli chcesz, możemy pojechać do mnie i tam kochać się, aż nam dym pójdzie uszami. Będziesz musiała tylko uważać, by nie uklęknąć w kociej kupie.

— Obejrzę sobie kilka zdjęć w domu, dobrze? Jeśli będzie wśród nich twarz, która wyda mi się znajoma, zadzwonię.

— Nie ma sprawy. Wiem, kiedy dostaję kosza.


Trzy Konkubiny

 

Jechali przez jasno oświetlone centrum Portland obsadzoną drzewami trasą tranzytową, gdzie nawet o tej porze ludzie krążyli między pojemnikami z kwiatami i oglądali wystawy. Przed kilkoma godzinami padało, ale choć światła sklepów, latarni i czterdziestopiętrowego wieżowca Interstate Bank Tower wciąż jeszcze odbijały się na chodnikach, wieczór był suchy i ciepły.

— Ciężki dzień? — spytała Holly.

— Taki sobie. Ale sprawa Sarah Hargitay doprowadza mnie do szaleństwa — odparł Mickey.

— Masz na myśli te zaginione kobiety?

— Ciągle jeszcze nie wiemy, czy istnieje między nimi jakiś związek. Wszystkie zrobiły karierę zawodową — wszystkie cztery — po czym zniknęły, nie mówiąc mężom ani partnerom, dokąd się wybierają. Dopóki żadna nie wypłynie jako…

— Masz jakąś teorię?

— Osobiście uważam, że wszystkie uznały, iż więzy rodzinne hamują je w rozwoju i najprościej będzie wyjść z domu i nigdy nie wracać.

— Nie byłabym tego taka pewna. Mężczyźni czasami tak robią, ale kobiety…

— Dlaczego one też nie miałyby tak robić? Sarah Harritay prowadziła wspaniale prosperującą firmę handlu nieruchomościami, Jennie McLellan miała doskonale rozwijają się piekarnię francuską, Kay Padowska była wysokiej rangi menedżerem w First Portland Bank, a Helena Carlsson szychą w Kapitanacie Portu. Wszystkie były kobietami dominującymi, miały na widoku tylko jeden cel…

— Ja też jestem dominująca i mam na widoku tylko — jeden cel, ale nie zrezygnowałabym z życia, jakie prowadzę.

— Pewnie dlatego, że za bardzo byś za mną tęskniła.

Ujrzeli przed sobą trzy mocno zbudowane kobiety. Jedna była ubrana w czerwoną, druga w niebieską, a trzecia w żółtą chińską sukienkę z wysokim kołnierzem i długimi rozporkami. Szły, trzymając się pod ręce. Mickey opuścił szybę.

— Hej, dziewczyny! — krzyknął.

Podeszły, stawiając drobne kroczki w swoich małych chińskich bucikach. Ich twarze były pokryte grubą warstwą śnieżnobiałej mąki ryżowej, która ukrywała szczecinę na ich podbródkach i sprawiała, że ich brwi wyglądały jak cienkie, przestraszone łuki.

— Porucznik Kavanagh! Co za nies–pooo–ddziankka!

— Dostałyście pracę na Embers Avenue?

— Żartuje pan? — pisnęła dziewczyna w niebieskiej sukience.

— Nie ma pan nawet pojęcia, jacy byli wobec nas Okrutni… — dodała dziewczyna w czerwieni. — To były bestie…

— Spytali nas: „Kim wy właściwie jesteście — trzema muszkieterkami z Chin?”.

— Poradziłybyście sobie przecież — stwierdził Mickey. — Macie talent. Kiedy słuchałem, jak śpiewacie Getting To Know You, to… brak mi słów, ale to było naprawdę niezapomniane!

— Co to za pralinka siedzi w twoim w samochodzie? — spytała dziewczyna w niebieskiej sukience, wskazując brodą Holly.

— Och, przepraszam. To moja przyjaciółka, Holly Summers. Pracuje jako terapeutka w portlandzkim wydziale do spraw dzieci i jest w tym naprawdę dobra. Holly, to Kwiat Lotosu, Sierpniowy Księżyc i Bruce.

— Miło cię poznać, skarbie — powiedziała Kwiat Lotosu, wsadziła rękę do samochodu i chwyciła dłoń Holly. — Uważaj na tego faceta: ma u kobiet niezbyt dobrą reputację…

Po chwili ruszyli w dalszą drogę.

— Niezłe modelki, co? — mruknął Mickey. — Portland ma być miastem róż? Moim zdaniem to raczej miasto gagatków.


Urodzinowe życzenie

 

Kiedy Holly przekręciła klucz w zamku, Daisy była już w różowej piżamie z kolekcji Barbie. Siedziała przy kuchennym stole z kubkiem czekolady i oglądała telewizję. Marcella, opiekunka, stała przy zlewozmywaku i myła naczynia.

— Dzień dobry, pani Summers. Wcześnie pani wróciła.

— Byłam trochę zmęczona.

— Cześć, mamo! Dobrze się bawiłaś?

Holly pocałowała Daisy w czubek głowy. Jej córka właśnie skończyła osiem i pół roku, była równocześnie ładna i niezgrabna, zdawała się składać z samych rąk i nóg, miała długie blond włosy i zadarty mały nosek. Oczy odziedziczyła po ojcu: błękitne jak dzwonek alpejski i z takimi samymi iskierkami hamowanej figlarności. Zrobiła mamie na urodziny album z wyklejankami, pełen wyciętych z czasopism zdjęć, przepisów kulinarnych, wierszy i polaroidowych fotografii z miejsc, które razem odwiedzały — Ogrodu Japońskiego, zoo w Oregonie i Wodospadów Multnomah. Przygotowanie go musiało zająć jej wiele godzin i wymagało nie wiadomo ilu buteleczek kleju. Holly tak się wzruszyła tym prezentem, że jej oczy wypełniły się łzami.

— Chce pani gorącą czekoladę? — spytała Marcella.

— Nie, dziękuję. Wolę kieliszek wina. Muszę jeszcze popracować przy komputerze.

— To nie będziesz mogła sprawdzić, czego się nauczyłam? — spytała uradowana Daisy.

— Popracuję przy komputerze dopiero po tym, jak sprawdzę, czego się nauczyłaś.

— Mogę już iść? — spytała Marcella, zdejmując fartuch.

— Oczywiście. Dam ci pieniądze za zeszły tydzień. Przepraszam, że nie zrobiłam tego od razu.

— Niech się pani tym nie martwi, pani Summers. Pilnowałabym Daisy i za darmo, dobrze pani o tym wie.

Marcella była darem bożym. Miała czterdzieści pięć lat i była niską, pulchną Włoszką o lalkowatej twarzy i maleńkich dłoniach i stopkach — wyglądała jak zdjęta z ołtarza Madonna. Jej trzej synowie już dorośli i wyjechali z Portland, a męża Luigiego zabrał rak płuc. „Kopcił jak Wulkan Świętej Heleny”, mawiała. Holly poznała ją zaraz po przeprowadzce do nowego mieszkania w dystrykcie Pearl, mieszczącego się na drugim piętrze nad restauracją „Torrefazione”. Marcella pracowała wtedy w kuchni i kiedy Holly biegała po schodach, walcząc z kartonami, siatkami i naręczami ubrań, zaoferowała się popilnować Daisy. Wkrótce potem zgodziła się być z małą każdego popołudnia po jej powrocie ze szkoły. Nazywała dziewczynkę mia bomboletta — „moja mała słodyczka”.

Holly otworzyła lodówkę i wyjęła butelkę chardonnaya Duck Pond. Nalała sobie duży kieliszek, usiadła przy kuchennym stole i zrzuciła buty.

— Miałaś ciasto? — spytała Daisy.

— Mhm. Pudding chlebowy z trzema świeczkami.

— Pomyślałaś sobie jakieś życzenie?

Holly wzięła Daisy za rękę.

— Oczywiście. Nie mogę ci jednak powiedzieć jakie, bo się nie spełni.

Ale nie tylko to było powodem jej odmowy. Nie chciała mówić córeczce, czego sobie życzyła: aby pięcioletni Daniel Joseph nie musiał dłużej cierpieć. Daisy wiedziała, czym matka się zajmuje, była jednak za mała, aby zrozumieć, jakie okropne rzeczy rodzice mogą wyczyniać ze swoimi dziećmi. Wczoraj po południu, za piętnaście piąta, Holly została wezwana do domu w Happy Valley, gdzie matka przycisnęła rączkę swojej sześcioletniej córeczki do mocno rozgrzanej patelni i przytrzymała ją na niej przez ponad dziesięć sekund. Dlaczego? „Mówiła podłe rzeczy — oświadczyła zatrzymana kobieta. — Powiedziała, że mój brat maca ją pod koszulą nocną, a ona tego nie lubi. Mój brat nigdy by czegoś takiego nie zrobił”. Jej brat miał dwadzieścia dziewięć lat i dwa wyroki na koncie — za kradzież i napaść.


Najbardziej poszukiwani przestępcy w Portland

 

Tak samo jak Holly, Daisy zawsze miała trudności z matematyką i rozwiązanie wszystkich zadań z formularza testowego zajęło jej ponad godzinę. Holly było jej żal, bo doskonale pamiętała, jak to jest siedzieć samemu w jednej z ostatnich ławek, podczas gdy wszyscy już skończyli sprawdzian i poszli się bawić, a mimo napływających do oczu łez nie można pojąć, dlaczego dwieście czterdzieści osiem i pięćset siedem nie daje w sumie siedmiuset siedemdziesięciu dziewięciu.

Problem polegał na tym, że cyfry wcale nie wyglądały jak cyfry. Dwójka przypominała łabędzia, czwórka żaglówkę, ósemka klepsydrę — a jak można dodawać do siebie łabędzie, żaglówki i klepsydry?

Wreszcie nadszedł czas pójścia Daisy do łóżka. Miała pokoik dokładnie naprzeciwko sypialni, której Holly używała również jako gabinetu. Był wyklejony różowo—zieloną tapetą, w oknach wisiały zasłony w różowe i zielone kwiaty, a na pomalowanym na różowo łóżku leżała narzuta, kupiona w sklepie z używanymi rzeczami przy Everett, który nazywał się „Transport kołder”. Na biurku Daisy stała stłoczona grupa lalek Barbie: Barbie–baletnice, Barbie–plażowiczki, Barbie z pudlami, Barbie bez głów, Barbie jednoręczne i Barbie poubierane w stroje, które Daisy uszyła im samodzielnie z bawełnianych resztek (twierdziła, że jak będzie duża, zostanie projektantką mody). Lalki Barbie były jedynym materialnym ustępstwem Holly wobec Daisy z powodu braku ojca.

— Jest mi niedobrze — powiedziała mała, kiedy Holly kładła ją do snu.

— Wiem. Dlatego, że masz jutro sprawdzian z matematyki.

— Nie, naprawdę jest mi niedobrze. Jakbym miała zaraz zwymiotować na poduszkę. No wiesz… bleee… kotleciki, spaghetti, galaretkę, wszystko.

— To dlatego, że masz jutro klasówkę z matematyki.

— Mogę mieć zapalenie opon mózgowych.

Holly położyła jej dłoń na czole.

— Zapewniam cię, że nie masz zapalenia opon mózgowych.

— No to AIDS…

 

Holly weszła do gabinetu i włączyła pomarańczowego Apple Maca. W porównaniu z graciarnią Daisy było tu niemal spartańsko, a ściany pomalowano jednolicie na magnoliowy kolor i ozdobiono tylko trzema przedmiotami: pochodzącą znad zatoki Tillamook i wykonaną z werniksowanego drewna maską o groźnym spojrzeniu, kolorową fotografią mającej dwa dni Daisy z rodzicami Holly oraz czarno—białą fotografią samej Holly, siedzącej na brzegu Ira’s Fountain i trzymającej nogi w wodzie. Dwa jardy od niej siedział David w podwiniętych do kolan spodniach i odwracając głowę od aparatu, patrzył przestraszony gdzieś w przestrzeń — jakby ujrzał tam swoją przyszłość.

Holly wyglądała na tym zdjęciu boleśnie młodo i krucho — blond włosy miała krótko ostrzyżone, jak kiedyś Mia Farrow, i mocno ściskała chude kolana. Teraz strzygła się na pazia, pozostała w niej jednak delikatność i kruchość.

Przy jej biurku stała surowa lampa z czernionego żelaza, fikus w pomalowanym na czarno koszyku i nic więcej. Mimo to pokój ją zdradzał — niemal tak wyraźnie jak podpisane zeznanie. Emanował wręcz nadmierną pewnością siebie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin