Zenon Kosidowski (1956) Gdy slonce bylo bogiem.pdf

(1548 KB) Pobierz
Microsoft Word - Zenon Kosidowski _1956_ Gdy słonce było bogiem
opowiada, jak w pewnym mieście greckim mniszki
miejscowego klasztoru tuliły go czule i całowały za
to, że z godnością osadził tureckiego dostojnika,
który domagał się od niego złożenia hołdu i
podarunków.
W Konstantynopolu zasłyszał, że sułtan posiada
jedyny naówczas pełny tekst dzieł Liwiusza,
otrzymany w spadku po cesarzu bizantyńskim. Pietro
zapalał chęcią nabycia tego białego kruka i
zaofiarował za niego pięć tysięcy piastrów. Ale
władca turecki odrzucił propozycję zuchwałego
Europejczyka. Wtedy Pietro próbował przekupić
bibliotekarza sułtańskiego, przyrzekając mu 10
tysięcy koron za wykradzenie manuskryptu. Intryga
spełzła jednak na niczym, bo nieuczciwy urzędnik nie
mógł w bibliotece odnaleźć cennego zabytku
piśmiennictwa.
W Mezopotamii Pietro zakochał się po raz drugi w
życiu. Wybranką jego była 18-letnia dziewczyna, ale
los srogi i tym razem go nie oszczędził. Wkrótce po
ślubie młoda małżonka zachorowała na tajemniczą
chorobę i zmarła.
Rozpacz podsunęła Pietrowi niesamowity pomysł:
zwłoki ukochanej kazał zabalsamować, a potem przez
całe cztery lata obwoził się z trumną po świecie,
zanim złożył ją w grobie rodzinnym w Neapolu.
Pietro popróbował jeszcze raz szczęścia: ożenił się z
Gruzinką, która była przyjaciółką zmarłej i
opiekowała się nią podczas jej choroby. Tym razem
sprawa zakończyła się pomyślnie: owocem
małżeństwa było 14 synów.
W podróżach swoich Pietro dotarł również do
południowej Persji. W odległości 60 kilometrów na
południowy wschód od miasta Sziraz ukazał mu się
obraz do głębi przejmujący majestatem i grozą. Były
to jakieś gigantyczne ruiny, o których nic dotąd nie
słyszał. W kotlinie, otoczonej skalistymi pagórkami,
widniały tarasy z prowadzącymi na nic schodami,
pogruchotane kolumny, poszczerbione mury, a przede
wszystkim Ogromne lwy pilnujące masywnych
portali* [*Portal - monumentalne wejście do budowli,
bogato wyposażone pod względem architektonicznym
i rzeźbiarskim (przyp. red.).].
Pietro przyglądając się tym ruinom nie mógł wyjść ze
zdumienia. Wydawało mu się, że piaski, naniesione tu
od wieków przez gorące wiatry pustyni, niby
ośmiornice objęły żarłocznymi mackami mury,
portale i kolumny. Grozę i tajemniczość wzmagała
głucha cisza, otaczająca ów osamotniony krajobraz
zniszczenia.
Potężne ruiny, ciągnące się na przestrzeni kilkuset
metrów, stanowić musiały jakiś wspaniały pałac z
zamierzchłych czasów. Kto był twórcą tych
monumentalnych budowli? Okoliczna ludność, poza
legendami i opowieściami o duchach rzekomo
zamieszkujących ruiny, nie mogła dać podróżnikowi
żadnego wyjaśnienia. Tradycje tubylców sięgały
jedynie do czasów legendarnego kalifa Bagdadu z
VIII wieku, Haruna al Raszyda, bohatera „Tysiąca i
jednej nocy”. Tymczasem ruiny snadź były o wiele
starsze.
Błąkając się po zwałach gruzów Pietro zauważył na
cegłach jakieś dziwne, zagadkowe znaki. Zrazu
wydało mu się, że to po wilgotnych jeszcze cegłach
dreptały ongiś ptaki i pozostawiły odciski swoich
pazurów. Po bliższym jednak przyjrzeniu się
spostrzegł, że znaki te składają się z szeregu
poziomych i pionowych kresek. Wszystkie kreski
miały kształt klinów, niewątpliwie dzięki temu, że
nieznany artysta, dotykając patyczkiem wilgotnej
gliny, za każdym razem używał z początku większej
siły.
Gdy Pietro przywiózł odbitkę tych znaków do
Europy, rozgorzał namiętny spór nad ich sensem i
znaczeniem. Jedni twierdzili, że stanowią one jakieś
pradawne pismo, inni znowu upierali się, że dziwne
kreski są jedynie prymitywnym ornamentem, którym
zdobiono ściany irańskiej budowli. Pietro
wypowiedział się za pierwszą tezą. W jednym z
listów z r. 1621 donosi, że naliczył sto odrębnych
znaków i że każdy z nich oznacza, według jego
przypuszczenia, cały wyraz. Z podziwu godną
przenikliwością wyraził opinię, że pismo klinowe
należy czytać i pisać od lewej ku prawej stronie,
ponieważ ostrza poziomych klinów zawsze były
skierowane na prawo.
Przedmiotem żywego zainteresowania stały się
również same ruiny. Przypuszczano trafnie, że Pietro
della Valle odkrył gruzy Persepolis, stolicy imperium
perskiego założonego w VI w. p.n.e. przez Cyrusa,
zdobywcę Babilonii. Jeden z następców Cyrusa,
Dariusz, wybudował w Persepolis imponujący paląc,
liczący setki sal i komnat. Tutaj przebywał wśród
olśniewającego zbytku, odziany w purpurowe,
haftowane złotem szaty. Miał do dyspozycji 15
tysięcy sług pałacowych, tysiąc jeźdźców straży
przybocznej i 10 tysięcy pieszych żołnierzy.
Imperium perskie trwało tylko dwieście lat. Podstawy
jego istnienia, oparte na wyzysku podbitych ludów i
przemocy wojskowej despoty, były zbyt kruche. By
pokryć ogromne koszty dworu i wojska, urzędnicy
królewscy nakładali na lud pracujący, szczególnie na
chłopów, coraz większe podatki i daniny, toteż
Aleksander Macedoński, po rozgromieniu armii
Dariusza, bardzo łatwo podporządkował sobie ludy i
plemiona wchodzące w skład pokonanej Persji.
Zwycięski Aleksander zajął Persepolis, a przy tej
okazji pałac królewski poszedł z dymem. Istnieją
różne wersje co do przyczyn tego pożaru. Grecki
historyk Diodor twierdzi, że pałac podpalił
własnoręcznie Aleksander Wielki «podczas orgii
pijackiej, w chwili kiedy postradał panowanie nad
swoim umysłem». Inny historyk, Klitarch, opisując tę
samą libację, opowiada, że tancerka ateńska Thais w
czasie tańca cisnęła płonącą pochodnię między
drewniane kolumny pałacu. Widząc to pijana zgraja
kompanów macedońskich chwytała na wyścigi inne
pochodnie i rzucała je przed siebie na oślep. Główna
część pałacu z drogocennymi tkaninami, rzeźbami i
wazami zajęła się w mgnieniu oka płomieniem.
Służba tylko z wielkim trudem zdołała uratować kilka
bocznych skrzydeł budowli.
Ocalałe części pałacu przetrwały liczne jeszcze wieki.
Czas jakiś mieli tam siedzibę kalifowie Islamu, potem
przyszły niszczycielskie najazdy Mongołów i Turków
i z pałacu pozostały jeno gruzy. Ruiny zarosły
niebawem skąpą roślinnością i pasły się na nich owce
pasterzy arabskich. O pochodzeniu ruin zapomniano
zupełnie. Dopiero w XVII wieku Pietro della Valle
odkryciem swoim przypomniał Europie o dawnej
świetności Persepolis.
Choć podróżnik włoski nie mógł przypuszczać, że w
pionowych i poziomych kreseczkach kryje się
ogromna skarbnica wiadomości o cywilizacjach
Sumerów, Babilończyków, Asyryjczyków i innych
ludów Bliskiego Wschodu, to jednak niezaprzeczalną
jego zasługą jest to, iż on pierwszy przywiózł próbki
pisma klinowego do Europy i wbrew opinii wielu
uczonych z zadziwiającą bystrością domyślał się w
kreskach starodawnego pisma, a nie ornamentu.
Dlatego nazwisko jego zachowało się na zawsze w
dziejach archeologii.
Znaczenie niewiadomego słowa A narzucało się
samorzutnie. Niewątpliwie owa grupa znaków
klinowych, określona literą A, wyraża słowo „syn”.
Uzupełniony w ten sposób tekst brzmiał więc:
Król - imię króla - syn - króla - imię króla - syna -
niewiadome słowo B
Brak tytułu królewskiego w ostatnim członie zdania
(przy niewiadomym słowie B) nastręczał wiele
kłopotu. Teza, jakoby tekst oznaczał wyliczenie
następstwa dynastycznego, wydawała się być
zachwiana. Ale Grotefend nie łatwo dał się zbić z
tropu. Rozumował w ten sposób: skoro niewiadome
słowo B, niewątpliwie nazwisko jakiegoś Persa, nie
jest zaopatrzone w tytuł królewski, tak jak dwa
poprzednie imiona, należy wnioskować:
a. że człowiek, który nosił to nazwisko, nie był
królem,
b. że musiał pozostawać z obu królami w jakimś
stosunku pokrewieństwa, skoro znajduje się w ich
towarzystwie,
c. że, jak to świadczy dwa razy powtórzone słowo
„syn”, był ich ojcem i dziadkiem.
Tekst brzmiałby wtedy:
ZENON KOSIDOWSKI
GDY SŁOŃCE BYŁO BOGIEM
1956
WŚRÓD ŚWIĄTYŃ I OGRODÓW
MEZOPOTAMII
PIELGRZYM Z NEAPOLU
Król - imię króla - syn - króla - imię króla - syna -
nazwisko Persa.
Grotefend czuł, że jest na właściwym tropie. Gdyby
udało mu się znaleźć w historii królów perskich taką
sytuację dynastyczną, gdzie jakiś Pers, nie będący
królem, miał jednakże syna i wnuka, którzy wstąpili
na tron - sprawa byłaby rozwiązana. Wtedy
odpowiednie nie odczytane grupy znaków klinowych
można by zastąpić historycznymi nazwiskami.
Zaczął szperać w tekstach starożytnych historyków i
natrafił na właściwe osobistości. Oto książę perski
Hystaspes miał syna Dariusza, króla perskiego od r.
521 do 486 p.n.e. Wnuk jego, a syn Dariusza,
Kserkses, znany z tego, że usiłował podbić Grecję,
panował od r. 486 do 465 p.n.e. Tekst brzmiał
ostatecznie:
PISMO KLINOWE ZACZYNA PRZEMAWIAĆ
W pierwszych latach XIX wieku przebywał w
niemieckim mieście uniwersyteckim Getyndze
nauczyciel greki i łaciny tamtejszego liceum, Jerzy
Fryderyk Grotefend. Uważano go po trosze za
dziwaka, ponieważ ulubionym jego zajęciem było
rozwiązywanie wszelkiego rodzaju szarad i rebusów,
w czym wykazywał niepowszednią bystrość i
szybkość orientacji. Znajomi i przyjaciele
wyszukiwali mu najwymyślniejsze zadania, ale
Grotefend nigdy nie dał się w kozi róg zapędzić.
W r. 1802 do rąk amatora łamigłówek dostał się
pewien tekst z Persepolis, nad którego
odszyfrowaniem głowiło się bezskutecznie wielu
uczonych. Zagadkowe znaki klinowe intrygowały go
i nie dały mu spać po nocach. Pewnego dnia, będąc w
piwiarni, gdzie zazwyczaj spędzał wieczory wśród
kolegów przy kuflu piwa, oświadczył im nie bez
chełpliwości, że potrafi odczytać pismo klinowe.
Kompani przyjęli to z wesołym niedowierzaniem.
Pismo klinowe stanowiło wtedy właśnie jeden z
najbardziej modnych problemów naukowych i
powszechnie było wiadome, jaką nieprzezwyciężoną
trudność stanowi jego odczytanie. Byli przecież
uczeni, którzy twierdzili, że jest to problem w ogóle
nie do rozwiązania.
W drugiej połowie XVIII wieku udał się do
Persepolis duński uczony Karsten Niebuhr,
przerysował wiele znaków klinowych, ale nie zdołał
odczytać ani jednego wyrazu. Nie powiodło się
również Niemcowi Tychsenowi i Duńczykowi
Münterowi, chociaż zasługą ich było wiele trafnych
spostrzeżeń.
Trudno więc dziwić się, że w piwiarni rozległy się
głośne śmiechy i docinki. Wszyscy cenili zdolności
Grotefenda, ale od rozwiązania niewinnego rebusu do
odszyfrowania pisma klinowego, nad którym
daremnie wysilali się najwybitniejsi specjaliści, droga
była daleka. Kpiny niedowiarków ubodły Grotefenda
do żywego. Zaproponował więc zakład, iż pismo
odczyta, na co koledzy z ochotą przystali.
Zabierając się do trudnego zadania Grotefend
zauważył, że napis pochodzący z Persepolis dzielił się
na trzy wyraźnie rozgraniczone kolumny. Czyżby
napis był trójjęzyczny? Dzięki lekturze starożytnych
pisarzy Grotefend znał historię państwa
staroperskiego i wiedział, że około 540 roku p.n.e.
król perski Cyrus podbił państwo babilońskie.
Ponieważ napis pochodził z Persepolis, przeto jedna z
trzech kolumn z pewnością zawiera tekst w języku
staroperskim. Ale która kolumna? Grotefend
rozumował w następujący sposób: język perski był
językiem zwycięskiego narodu, siłą rzeczy więc
powinien zajmować miejsce centralne. Tym
centralnym miejscem jest na pewno kolumna
środkowa. A kolumny boczne? Przypuszczać należy,
że zawierają przekład na języki dwóch
najliczniejszych podbitych ludów.
Po przyjęciu tej zdumiewająco prostej i zarazem
wnikliwej hipotezy, Grotefend przyjrzał się bliżej
znakom klinowym środkowej kolumny. Zauważył
niebawem rzecz bardzo charakterystyczną, której
chwycił się skwapliwie. Wśród znaków klinowych
powtarzała się dwukrotnie jedna i ta sama grupa czy
kombinacja kresek, oddzielona kreską ukośną, a więc
wyrażająca jakieś słowo. Z właściwą sobie bystrością
wpadł na pomysł, że tekst informuje o jakimś
dynastycznym następstwie w perskim domu
królewskim, że więc oba identyczne zespoły znaków
mogą przypuszczalnie oznaczać tytuł królewski.
Według takiego założenia tekst przedstawiałby się
następująco:
W pierwszych latach XVII wieku zasłynął we
Włoszech neapolitański kupiec Pietro della Valle.
Ponieważ wiele podróżował po dalekich krajach
egzotycznych, ziomkowie nazywali go Il Pellegrino -
pielgrzym.
Pietro jednakże nie podróżował, jakby to należało
przypuszczać, w poszukiwaniu drogocennych korzeni
i tkanin jedwabnych. Pobudką jego podróży były
sprawy zgoła romantyczne, a mianowicie doznany w
młodości zawód miłosny. Potem już zasmakował w
włóczęgostwie i zawsze niesyty wrażeń, zapuszczał
się w coraz to inne nieznane krainy, gdzie stopa
Europejczyka rzadko stawała.
Dziwnym zrządzeniem losu przygody tego
romantycznego kupca stały się pamiętne w dziejach
archeologii i dzięki temu warto poświęcić im kilka
chwil uwagi.
Przenieśmy się więc wyobraźnią do Neapolu. W
kościele San Marcellino odbywa się nabożeństwo
zamówione przez Pietro. Nawa zapełniła się po
brzegi, wszyscy w mieście dowiedzieli się już przez
pocztę pantoflową o frasunku młodego Pietra i o jego
postanowieniu. W ciągu dwunastu lat był zaręczony z
nadobną panną z zamożnego domu kupieckiego i
raptem uderzył w niego piorun: rodzice wydali ją za
mąż za kogo innego.
Upokorzony i dotknięty w najczulszych uczuciach
młodzieniec postanowił szukać zapomnienia w
podróżach. Nie wymknął się jednak z miasta
cichaczem. Z typowym dla południowca
zamiłowaniem do scen pompatycznych, żegnał się z
rodakami w sposób teatralny. Po zakończeniu
nabożeństwa kapłan zawiesił mu na szyi złoty amulet
wyobrażający kostur pielgrzymi. Mieszczanie stawali
na palcach, by nic nie uronić z widowiska, a Pietro
składał uroczyste śluby, iż nie wróci do Neapolu
zanim nie odwiedzi Grobu Świętego.
Wyprawa do Jerozolimy stała się zaczątkiem jego
barwnego i urozmaiconego przygodami życia
podróżniczego. Nie skończyło się bowiem na
nabożnej pielgrzymce do Ziemi Świętej.
Neapolitańczyk zwiedził Wenecję, Konstantynopol i
Kair, popłynął na trudno naówczas dostępne wyspy
Lewantu, przemierzył wzdłuż i wszerz Mezopotamię
i Syrię, dotarł nawet do Iranu.
W XVII wieku podróż taka nie była fraszką.
Miesiącami trzeba było przemierzać stepy i pustynie,
góry i moczary, kolebiąc się na twardym grzbiecie
wielbłąda. Statkom żaglowym, niewygodnym i łatwo
niszczonym przez burze, groziło stałe
niebezpieczeństwo korsarskich napadów. Podróżnik
musiał znosić upały i mrozy, głód i pragnienie,
robactwo, brud i najrozmaitsze choroby. Na drogach
grasowali rozbójnicy, a ludność mahometańska
odnosiła się do Europejczyków z nieukrywaną
wrogością.
W ciągu swych podróży Pietro della Valle nie zrywał
łączności z rodakami z Neapolu. Wysyłał do nich
regularnie listy, niejednokrotnie zaopatrzone w
nagłówek: „Z namiotu mego na pustyni”. W listach
tych zabłysnął niespodzianym talentem pisarskim.
Błyskotliwy styl, wykwintny humor, bystrość
obserwacji i barwność opisów, nade wszystko jednak
obfitość przygód pełnych zabawnych sytuacji i
porywających intryg, oto co w krótkim czasie zyskało
mu ogólny poklask współziomków.
Pietro della Valle, jak przystało na Włocha o żywym
temperamencie, rychło otrząsnął się z miłosnej
porażki. Świadczą o tym frywolne przygody, które
opisuje z gustem i humorem. Przebywając na wyspie
Chios rzucił się w wir zabaw tamtejszej swawolnej
ludności. Dniem i nocą odbywały się tańce, śpiewy i
urocze igraszki z miejscowymi strojnisiami, a Pietro
czuł się w swoim żywiole. Z filuterną chełpliwością
Król Kserkses, syn króla Dariusza, syna Hystaspesa.
Sprawa nie była jednak tak prosta, jak tu ją
przedstawiamy. Nazwiska królów zaczerpnął bowiem
Grotefend z Herodota, podane więc były w brzmieniu
greckim. By rozeznać fonetyczne brzmienie każdego
osobnego znaku klinowego, należało znać imiona
królewskie w ich autentycznym brzmieniu
staroperskim. Klucza do rozwiązania tego szukał
Grotefend w tekście Awesty, świętej księgi Persów,
której język był najbardziej zbliżony do
staroperskiego.
Mimo że nazwisko np. Hystaspesa było tam podane
w kilku odmianach (Goszap, Kistap, Gustasp,
Witasp), zdołał drogą niezwykle przenikliwych
wnioskowali odszyfrować dziewięć alfabetycznych
znaków staroperskiego pisma klinowego. Dopiero w
trzydzieści cztery lata później, tj. w r. 1836, Niemiec
Lessen, Francuz Burnouf i Anglik Rawlison odczytali
resztę alfabetu.
NAPIS NA SAMOTNEJ SKALE
Na żaglowcu angielskim, kursującym między Wielką
Brytanią a Indiami, służył jako chłopiec okrętowy
Henryk Fryderyk Rawlison. Sprytny wyrostek
nadstawiał pilnie ucha, gdy pasażerowie,
wygrzewając się w słońcu na pokładzie, opowiadali
sobie cuda o krajach Indostanu, dokąd udawali się
jako kupcy lub urzędnicy. Pod wrażeniem tych gawęd
zaczął marzyć o dalekich podróżach i przygodach.
Służba marynarska wydała mu się naraz obrzydłą
niewolą i tylko czekał na sposobność, by z niej się
wyrwać na szeroki świat.
Podczas jednego z rejsów zaskarbił sobie
przychylność gubernatora Bombaju, sir Johna
Malcolma, który zaproponował mu służbę w
oddziałach wojskowych Kompanii Wschodnio-
Indyjskiej. Rawlison przystał z radością i w r. 1826,
mając 16 lat, przeszedł na służbę tego osławionego
towarzystwa akcyjnego, ciągnącego ogromne zyski z
ograbiania Indii i gnębienia ludności hinduskiej.
Rawlison dobrze musiał zasłużyć się swoim
chlebodawcom, gdyż po upływie krótkiego czasu
otrzymał szlify oficerskie. W r. 1833 znajdujemy go
w randze majora na stanowisku instruktora armii
perskiej. W r. 1839 rząd angielski mianował go
agentem politycznym w Afganistanie. W latach
następnych był kolejno konsulem w Bagdadzie,
członkiem parlamentu brytyjskiego i w końcu posłem
na dworze perskim w Teheranie.
Od skromnego chłopca okrętowego do
przedstawiciela dyplomatycznego mocarstwa - to
kariera niecodzienna. Jakim okolicznościom
zawdzięczał Rawlison swoje powodzenie? Dziś już
wiemy, że był on asem wywiadu angielskiego. W
rękach jego skupiały się nici wszelkich intryg
politycznych Bliskiego i Środkowego Wschodu. W
służbie imperializmu brytyjskiego judził ludy i
plemiona azjatyckie przeciwko Rosji, siał niezgodę
między Persami i Afgańczykami, knuł nawet spisek
przeciwko rządowi perskiemu, choć jako instruktor
wojskowy był na jego żołdzie.
Nie mielibyśmy powodu zajmowania się
Rawlisonem, gdyby nie fakt, że przyczynił się on w
Król - imię króla - niewiadome słowo A - król - imię
króla -
niewiadome słowo A - niewiadome słowo B
Zenon Kosidowski (1956) Gdy słonce było bogiem. Strona 1 z 36
1
188974238.001.png
dużym stopniu do odczytania pisma klinowego.
Wprawdzie agenci „Intelligence Service” bardzo
często kryli swoją działalność szpiegowską pod
pozorem badań naukowych i poszukiwań
archeologicznych, ale Rawlison różnił się tym od nich
wszystkich, że był istotnie rzetelnym badaczem pisma
klinowego i w tej dziedzinie osiągnął poważne
wyniki naukowe. Nie wiedząc nic o poszukiwaniach
Grotefenda, odczytał podobną metodą nie tylko
nazwiska trzech poprzednio wymienionych władców
perskich, lecz również kilka dodatkowych znaków
staroperskiego alfabetu klinowego. Gdy wreszcie w r.
1838 zapoznał się z pracą Grotefenda, stwierdził, że
pod wieloma względami wyniki jego badań były
daleko lepsze.
Wykonując tajne zlecenia swoich mocodawców
Rawlison często przenosił się z miejsca na miejsce.
W czasie tych podróży bywał również w Behistunie,
gdzie spotkała go jedna z największych przygód.
Pewnego razu, znajdując się w odległości dwudziestu
kilometrów od Kermanszachu, stanął zdumiony przed
prostopadłą, poszarpaną skałą, wznoszącą się ponad
równiną na wysokość tysiąca metrów. Około stu
metrów nad przepaścią widniała na niej słynna tablica
behistuńska. Na płytach, przymocowanych do skały,
rysowały się płaskorzeźby wyobrażające brodatych
mężów w powłóczystych szatach perskich oraz szereg
kolumn pisma klinowego.
Ogromna płaskorzeźba znana była dziesiątkom
pokoleń zamieszkującym kraje Bliskiego i
Środkowego Wschodu. U podnóża behistuńskiej
skały wiodła ongiś droga do Babilonu, a obecnie
znajduje się tam ożywiony trakt handlowy łączący
Kermanszach z Bagdadem. Od niepamiętnych czasów
snują się po niej ociężałe karawany kupieckie i
wędrują samotni podróżni. Zagadkowe postacie,
wykute w skale, napawały zabobonnym lękiem
przechodniów i zamieszkujących okolicę tubylców.
Płaskorzeźba wywarła na Rawlisonie głębokie
wrażenie. Przyglądał się jej niejednokrotnie
godzinami przez lornetkę. Jakież nieprzebrane
bogactwo wiadomości historycznych kryło się w tych
znakach, złożonych z poziomych i pionowych
klinów! Układ kolumn wyraźnie wskazywał na to, że
tekst jest sporządzony w trzech językach. Skoro -
pomyślał sobie - odczytano już alfabet staroperski,
może powiedzie mu się odkryć tajemnicę dwóch
pozostałych języków. Dotąd nikt nawet o tym myśleć
nie mógł, gdyż materiał porównawczy był zbyt skąpy
i składał się jedynie z dwudziestu znaków
wspomnianego już napisu z Persepolis. Tymczasem
napis na skale behistuńskiej przedstawiał pod tym
względem nieocenione bogactwo, gdyż zawierał, jak
zdołał naliczyć przez lornetkę, ponad czterysta
dwudziestometrowych wierszy pisma klinowego. Z
tak obfitym materiałem można by pokusić się o
odczytanie napisów w nieznanych językach.
Sprawa nie była jednak tak prosta. Najpierw należało
wdrapać się na stromą ścianę skalną i wisząc nad
przepaścią przerysować dokładnie kreskę po kresce.
Tego rodzaju przedsięwzięcie wymagało długich
drabin, sznurów i haków, sprzętu trudnego do
zdobycia w prymitywnych warunkach kraju.
Zamiar dotarcia do płaskorzeźby nie dał odtąd
Rawlisonowi spokoju. Tygodniami badał
szczegółowo każdy wyłom skały i zastanawiał się nad
różnymi sposobami karkołomnej wspinaczki.
Pewnego dnia odkrył coś, co napełniło go nadzieją.
Zauważył bowiem pod napisem wzdłuż całej jego
szerokości wykuty w skale chodnik, który służył
ongiś rzeźbiarzowi jako rusztowanie. Byleby się tam
dostać - pomyślał - a wtedy nie trudno będzie
skopiować cały tekst. Z narażeniem życia, posługując
się linami i hakami, dotarł wreszcie do celu.
Przywiązany linami do występów skalnych zaczął
przerysowywać znaki do grubego notesu. Praca
trwała miesiące. Codziennie na nowo wspinał się po
skale i posuwając się wzdłuż chodnika skopiował w
ten sposób dolne wiersze napisu. Okazało się jednak,
że z poziomu chodnika nie można było dostrzec
górnej części napisu, ponieważ wysokość
płaskorzeźby wynosiła siedem metrów. Wtedy
podciągnął na linie drabinę i wchodząc po niej coraz
wyżej zdołał przerysować kilka dalszych wierszy.
Reszta pozostawała poza zasięgiem widzialności.
Nie dokończył jednak pracy. Powołany przez swoje
władze zwierzchnie musiał ją przerwać i pospieszyć
do Afganistanu. Dopiero w r. 1847 powrócił do
Behistunu i podjął nie dokończone dzieło. Tym razem
należało dotrzeć do niedostępnych części napisu. Sam
już bał się narażać, toteż najął do tego młodego
chłopca kurdyjskiego. Przymocowany do liny
spuszczonej ze szczytu skały, młody śmiałek
powbijał wzdłuż ściany drewniane kliny.
Przewieszając następnie drabinę z klinu na klin i
wspinając się po niej, Kurdyjczyk przyciskał do
poszczególnych fragmentów napisu wilgotną tekturę,
uzyskując w ten sposób wierną jego odbitkę. Po kilku
tygodniach Rawlison stał się jedynym na świecie
posiadaczem ogromnego tekstu klinowego,
stanowiącego bezcenny materiał naukowy. W r. 1848,
po jedenastu latach pracy, przedłożył go
Królewskiemu Towarzystwu Azjatyckiemu w
Londynie.
Napis behistuński - jak to już zaznaczyliśmy -
zawierał teksty w trzech różnych językach. Środkowa
kolumna napisana była w języku staroperskim.
Odczytanie jej, dzięki poprzednim pracom uczonych,
nie przedstawiało szczególnej trudności. Jedna z dwu
pozostałych kolumn, pisana systemem sylabicznym, a
więc za pomocą znaków klinowych wyrażających
całe zgłoski a nie poszczególne litery alfabetu,
stanowiła przekład tekstu perskiego na język
irańskiego ludu Elamitów. Państwo Elamitów już od
dawna nie istniało, ale język jego mieszkańców był
szeroko rozpowszechniony w Persji, czym tłumaczy
się napis na skale behistuńskiej. Dzięki Duńczykowi
Niels Westergardowi, odkrywcy klucza do tego
języka, Rawlison i drugi Anglik Norris odczytali
niebawem dwieście znaków tej kolumny.
Pozostał do rozszyfrowania trzeci napis stanowiący,
jak się okazało, przekład na język asyro-babiloński.
Po żmudnych i skomplikowanych pracach
porównawczych Rawlison dokonał kłopotliwego
odkrycia: pismo to było dziwaczną gmatwaniną,
pozbawioną logicznej konsekwencji. O ile w piśmie
staroperskim każdy znak klinowy służył do
oznaczenia odrębnej litery alfabetu, a w piśmie
elamickim do wyrażania zgłosek - o tyle w piśmie
asyro-babilońskim sprawa nie była tak prosta. Tutaj
ten sam znak klinowy mógł wyrażać bądź sylabę,
bądź też całe słowo.
W miarę bliższego poznawania tego pisma ujawniła
się rzecz niepokojąca. Bo oto tenże sam znak mógł
służyć do oznaczania kilku odmiennych zgłosek, a
nawet kilku różnych słów.
Na odwrót - szeregu zupełnie odrębnych znaków
używano dla oznaczenia jednej i tej samej zgłoski lub
też jednego i tego samego słowa. Tak np. na głoskę r
pismo to miało aż sześć znaków klinowych, zależnie
od tego, z jaką samogłoską r się łączyło. W zgłoskach
ra, ri, ru, ar, ir, lub ur pisano głoskę r za każdym
razem zgoła innym znakiem klinowym. Co więcej,
gdy do tych zgłosek dochodziła jakaś spółgłoska, jak
np. ra+m, czyli powstała nowa zgłoska ram, to w
zespole tym litera r otrzymywała inny znowu znak.
Ze zrozumiałych względów nie możemy zagłębiać się
tutaj w zbyt drobiazgowe szczegóły, aby jednak
czytelnik mógł poznać niewiarogodne wprost
trudności, z jakimi spotkał się Rawlison, dodamy
jedną jeszcze osobliwość tego pisma. Gdy kilka
znaków klinowych łączyło się w zespół, wyrażający
jakiś przedmiot lub pojęcie, to całkowite brzmienie
tego zespołu nie miało nic wspólnego z brzmieniem
jego części składowych. Tak np. imię króla
Nabuchodonozora powinno było brzmieć według
jego poszczególnych składowych części
fonetycznych: An-pa-sa-du-sis, tymczasem
wymawiało się je Nabukudurriussur.
Gdy Rawlison opublikował wyniki swojej mozolnej
pracy, uczeni myśleli zrazu, że pozwolił sobie na żart.
- Jak to - powiadali - czy mógł kiedykolwiek ktoś
wymyślić tak niedorzecznie zawiły system pisania,
mający przecież służyć za narzędzie do
komunikowania się między ludźmi? - Skoro jednak
przekonano się, że Rawlison nie popełnił żadnej
mistyfikacji, niektórzy uczeni sądzili, że tego rodzaju
pisma nigdy nie będzie można odczytać.
Sprawa w samej rzeczy wydawała się beznadziejna.
Ale, jak to nierzadko bywało w historii archeologii,
szczęśliwym zbiegiem okoliczności dokonano
właśnie w tym momencie nowego rewelacyjnego
odkrycia. Oto francuski archeolog Botta, o którym
będzie mowa w następnym rozdziale, wygrzebał w
ruinach Niniwy około stu glinianych tabliczek z
pismem klinowym, pochodzącym z VII wieku p.n.e.
Tabliczki te przedstawiały materiał wymarzony dla
lingwisty, zawierały bowiem szereg wiadomości
encyklopedycznych. Uważa się je dziś za najstarszą
encyklopedię w dziejach ludzkości. Obrazki różnych
przedmiotów były ułożone na nich w kolumny z
odpowiednią nazwą po bokach w języku babilońskim
oraz ze znakami klinowymi w ich brzmieniu
fonetycznym. Tabliczki te sporządzono
prawdopodobnie na użytek uczniów szkół pisarskich
w okresie, kiedy pismo obrazkowe i sylabiczne
upraszczano, tworząc pismo alfabetyczne.
Najstarsza encyklopedia w świecie dochowała się
wprawdzie w niedużych tylko fragmentach, dała
jednak uczonym podstawę do odszyfrowania dwustu
znaków pisma asyro-babilońskiego.
W ciągu kilku zaledwie lat, wysiłkiem zbiorowym
wielu uczonych, asyrologia poczyniła takie postępy,
że mogły ukazać się pierwsze gramatyki języka
asyryjskiego. Wielkie zasługi dla asyrologii położyli
uczeni rosyjscy. Między innymi W. Goleniszczew
wydał w r. 1888 pierwszy na świecie słownik języka
asyryjskiego, zawierający tysiące starannie
przerysowanych i skomentowanych znaków pisma
klinowego.
Choć nie można negować zasług Rawlisona, nie był
on jednak uczonym w szlachetnym tego słowa
znaczeniu, oddanym bezinteresownie wiedzy. Znając
jako agent wywiadu tajemnice szyfrów, zabiał się do
odczytania pisma behistuńskiego z pobudek wcale nie
naukowych. Kierowała nim raczej chęć pobicia
rekordu w dziedzinie, która naówczas stanowiła
przedmiot ogólnego zainteresowania, a tym samym
chęć zdobycia osobistego rozgłosu. W pogoni za
laurami, nie wahał się nawet przywłaszczyć owoce
cudzej pracy. Niemały huczek wywołał zatarg jego z
asyrologiem H. Hincksem, który dokonał pewnych
bardzo ważnych odkryć dotyczących języka
staroperskiego. Rawlison dowiedział się o tym
uboczną drogą i do Londynu, gdzie właśnie
drukowała się jego praca, wysłał natychmiast list, w
którym wyniki Hincksa podał jako własne odkrycie.
Gdy zarzucono mu plagiat, udowadniał za pomocą
sfałszowanego stempla pocztowego, że list do
Londynu wysłał przedtem, zanim o odkryciu Hincksa
mógł się dowiedzieć. Afera początkowo ucichła, ale
w kilka lat później plagiat Rawlisona i podrobienie
stempla pocztowego zostało całkowicie
udowodnione.
Odszyfrowaniem pisma asyryjskiego zajmowało się
wraz z Rawlisonem kilku innych uczonych. Istniały
jednak wciąż jeszcze wątpliwości, czy odczytano je
trafnie. Gdy Rawlison zaczął chełpić się publicznie,
że potrafi odczytać nawet najtrudniejsze napisy
klinowe, wtedy Królewskie Towarzystwo Azjatyckie
w Londynie zdecydowało się na krok bez precedensu
w dziejach nauki. Do czterech najwybitniejszych
specjalistów wysłano cztery zapieczętowane koperty,
zawierające jeden i ten sam świeżo odkryty tekst
asyryjski, z wezwaniem do odczytania go. Rawlison,
Talbot, Hincks i Oppert odszyfrowali tekst, każdy z
osobna według swojej własnej metody, i przekład
odesłali w zapieczętowanych kopertach do wybranej
w tym celu komisji.
Okazało się, że wszystkie przekłady były prawie
identyczne. Niektórzy uczeni gorszyli się wprawdzie
obraną przez Towarzystwo metodą, uważając ją za
nie licującą z godnością nauki, mimo to zgodne
odpowiedzi nie pozostawiały żadnej wątpliwości;
odczytanie zatem trudnego pisma asyryjskiego
uważać należało za fakt dokonany. W r. 1857
wspomniane przekłady ogłoszono drukiem pod
tytułem: Napis króla Asyrii Tiglat-Pilesara,
przetłumaczony przez Rawlisona, Talbota, Hincksa i
Opperta”.
Z treści prastarego napisu behistuńskiego wynikało,
że w latach 529-521 p.n.e. panował w Persji
Kambizes. Państwem jego wstrząsały zamieszki i
powstania polityczne podbitych i srodze
ciemiężonych ludów. W dodatku w samym domu
królewskim powstały spory i walki dynastyczne,
które poważnie osłabiły władzę monarchy i skończyły
się skazaniem na śmierć brata królewskiego Bardi. W
różnych stronach kraju pojawili się fałszywi
pretendenci do tronu. Najgroźniejszym z nich był
mag, czyli kapłan religii zoroasterańskiej, Gaumata.
Podając się za Bardię, który rzekomo uciekł z
więzienia zanim zdołano na nim wykonać egzekucję,
zgromadził potężną armię stronników.
Król zmarł jednak nagle w r. 521 p.n.e. nie
pozostawiwszy bezpośredniego następcy tronu.
Prawo dynastycznego następstwa przysługiwało
jednemu z książąt bocznej linii Achamenidów,
Hystaspesowi, znanemu nam już z napisu z
Persepolis. Był to człowiek niedołężny i tchórzliwy,
który w obliczu zamieszek w kraju wolał zrzec się
tronu na rzecz swego syna Dariusza.
Dariusz I okazał się energicznym władcą i dzielnym
wojownikiem, w krótkim też czasie uporał się ze
wszystkimi po kolei buntownikami. Zapragnął po
wieczne czasy utrwalić pamięć swoich triumfów, aby
potomni nie zapomnieli, że on, Dariusz, król Persji,
przywrócił jedność państwa i był jedynym prawnym
następcą Kambizesa.
Historię swoich czynów nakazał wykuć w skale i to w
takim miejscu, by napis mógł każdy przeczytać, a
jednocześnie, by niedostępność miejsca chroniła go
przed zniszczeniem przez przeciwników lub
potomnych. Na prostopadłej ścianie skalnej, górującej
nad ruchliwą drogą do Babilonu, postanowił wykonać
rzecz, zdawałoby się, niewykonalną. Niewolnicy,
zawieszeni na linach nad otchłanią, wystawieni na
zabójczy żar słońca i wichry, kuli w surowym głazie
wspomniany już chodnik, na którym oparli potem
rusztowanie. Ciężkie płyty z płaskorzeźbami wciągali
w górę i przymocowywali do ściany skalnej, przy
czym niejeden z nich tracił równowagę i z krzykiem
przerażenia staczał się w przepaść.
Płaskorzeźba przetrwała nietknięta przez 2500 lat. Na
pierwszym planie wyryty jest sztywno wyprostowany
Dariusz, oparty na wielkim łuku. Prawa jego noga
spoczywa na powalonym Gaumacie, co miał czelność
sięgnąć po berło królewskie. Za królem stoją dwaj
dostojnicy dworu z kołczanami i dzidami. U stóp
króla, ze skrępowanymi nogami i z postronkami na
szyi, korzy się dziewięciu buntowników, „dziewięciu
królów kłamstwa” - jak głosi napis. Po bokach i
poniżej tej grupy widać czternaście kolumn pisma
klinowego, sławiącego w trzech językach triumfy
wielkiego Dariusza.
Tekst ten głosi:
O Mezopotamii, czyli Międzyrzeczu, leżącym między
Eufratem a Tygrysem, wiedziano do końca XVIII
wieku bardzo niewiele. Mętne wiadomości o
burzliwej i bogatej przeszłości tego kraju
zawdzięczano Biblii i nielicznym, sprzecznym
zresztą, opisom starożytnych podróżników. Tutaj, w
Niniwie i Babilonie, panowali według Starego
Testamentu okrutni królowie-wojownicy, których
Jehowa poraził gniewem za bałwochwalstwo. Wielu
jednak Europejczyków sądziło, że Biblia jest zbiorem
legend i mitów, a opowieści o ludnych miastach i
potężnych królach Asyrii i Babilonii uważało co
najmniej za przesadzone. Wyobrażenia o tych
nieznanych cywilizacjach sprowadzały się do „Wieży
Babel” oraz wiszących ogrodów Semiramidy.
Dzisiaj na miejscu dawnej Asyrii i Babilonii znajduje
się Irak ze stolicą Bagdadem. Kraj graniczy na
północy z Turcją, na zachodzie z Syrią i
Transjordanią, na południu z Saudi-Arabią, a na
wschodzie z Iranem, czyli dawniejszą Persją.
Pewniejsze dane historyczne o dawnej Mezopotamii
datowały się dopiero od pierwszego wieku n.e.
Wiedziano, że mimo ustawicznych wojen, najazdów i
zmieniających się władców - Mezopotamia
pozostawała ludnym i bogatym krajem, że kwitnął
tam handel i rzemiosło, sztuka i architektura.
Póki utrzymywano na tych terenach w dobrym stanie
kanały nawadniające, żadna wojna i żaden najazd nie
zdołał zniszczyć urodzajnej gleby. Ów mądry system
kanałów, rozprowadzający wody Eufratu i Tygrysu
po rozłogach i regulujący coroczne ich wylewy,
stanowił główne i jedyne źródło dobrobytu
Mezopotamii. Nikt nie pamiętał, kto go zbudował w
tak przemyślny i zapobiegliwy sposób. Nikt nie
przeczuwał, że budowniczowie tych kanałów żyli na
kilka tysięcy lat p.n.e. w biblijnym Urze, Babilonie i
Niniwie.
W Mezopotamii zmieniali się władcy, ludy i kultury.
Po Sumerach, Akkadejczykach, Asyryjczykach i
Chaldejczykach przyszli Persowie, po Persach Grecy,
po Grekach Panowie, ale ludność rolnicza żyła swoim
własnym życiem, naprawiała kanały, siała i zbierała
plony. Wyzyskiwana w sposób niemiłosierny,
dziesiątkowana, zapędzana do wojska i sztolni
kopalnianych, wytwarzała w pracowitym trudzie
bogactwa kraju. Z jej znoju wyrastały liczne zamożne
miasta, świątynie i pałace, kwitła architektura i
sztuka, literatura i nauka, rodził się zbytek, którym
otaczali się królowie, arystokraci i satrapi.
W średniowieczu Mezopotamia przeżyła okres
ponownego rozkwitu. Wraz z zajęciem kraju przez
mahometan, przenosi się tu z Damaszku główny
ośrodek Islamu. Kalifowie założyli swoją stolicę w
Bagdadzie, którego przepych, piękno architektury i
baśniowy urok stały się legendarne.
Gdy kraj zdobyli Turcy pod wodzą Seldżuków,
tworząc wielkie imperium Bagdadu, niewiele się pod
tym względem zmieniło. Sieć kanałów i śluzy rzeczne
ocalały z zamętu nietknięte; dzięki nim ziemia nadal
rodziła bogate plony. Dopiero kolejne niszczycielskie
najazdy Mongołów pod wodzą Hulagu i Tamerlana
obróciły kraj w perzynę. Gleba, pozbawiona wody na
skutek zdemolowania systemu kanałowego, jałowiała,
pękała w spiekocie słońca i wreszcie przeobraziła się
w morze sypkiego, lotnego pyłu, stała się krainą
pustyń i zagadkowych kurhanów, stepów i
koczowniczych plemion.
Odtąd na długie wieki zapomniano o dawnej
Mezopotamii. Jednakże raz po raz przybywali tam
podróżnicy z Europy. Od nich dowiadywano się o
tajemniczych wzgórzach, wznoszących się tu i
ówdzie wśród bezludnej równiny. Hulały naokoło
nich zawieje, gromadząc u ich podnóży usypiska
płowego piasku. Beduini pasący swoje wielbłądy nie
mieli pojęcia, co owe dziwne kurhany oznaczały.
Wprawdzie na wzgórzach poniewierały się odłamki
cegieł, skorupy naczyń i fragmenty bazaltowych
płaskorzeźb, ale nigdzie nie było widać jakichś
szczątków większych budowli, które wskazywałyby
na bogatą przeszłość kraju. Nie sterczały tam, jak w
Egipcie, kolumny, obeliski, sfinksy, piramidy i skalne
groby królewskie, bądź też, jak w Grecji i we
Włoszech, ruiny świątyń, posągi bogów, areny i
amfiteatry. Historia Mezopotamii legła pod grubą
powłoką pustyni.
Pierwsze sprawozdanie z podróży po Mezopotamii
zawdzięczała Europa Duńczykowi, Karstenowi
Niebuhrowi. Na polecenie króla duńskiego Fryderyka
V zorganizował Niebuhr ekspedycję naukową na
Bliski Wschód. Zakończyła się ona jednak tragicznie.
W niespełna rok wszyscy jej członkowie wyginęli z
wyczerpania lub też chorób zakaźnych. Jeden
Niebuhr pozostał przy życiu i samotnie doprowadził
zadanie ekspedycji do końca. Jego książka „Opis
podróży po Arabii i sąsiednich krajach”, będąca
sumiennym opisem kraju, ludzi i znalezionych
śladów pradawnych cywilizacji, stanowiła przez długi
czas jedyne źródło wiedzy o Bliskim Wschodzie.
Napoleon stale miał ją przy sobie podczas swej
wyprawy do Egiptu.
Niebuhr jako jeden z pierwszych podjął próbę
odszyfrowania pisma klinowego. Ale wysiłki jego w
warunkach ówczesnego stanu nauki z góry były
skazane na niepowodzenie. Duńczyk nie zdołał
odczytać ani jednego znaku. Stwierdził jednak, co
przynosi mu niemały zaszczyt, że w napisach
klinowych dają się rozeznać trzy systemy pisma:
system obrazkowy, czyli piktograficzny, system
zgłoskowy oraz alfabetyczny, zawierający 24 litery.
W początkach XIX wieku Międzyrzecze stało się
popularne w Europie dzięki baśniom arabskim
«Gdy byłem w Babilonii, oderwały się ode mnie kraje
Persów, Susjanów, Medów, Asyryjczyków, Egipcjan,
Partów, Margów, Skogatów i Scytów. I oto czego
dokonałem z łaski Ahumarazdy. W roku, kiedy
poczęło się moje królowanie, dziewiętnaście bitew
stoczyłem. Stoczyłem je z łaski Ahumarazdy i
dziewięciu królów w niewolę pojmałem. Był pośród
nich jeden, co zwał się Gaumata. Kłamał on. Tak
bowiem mawiał: jestem Bardia, syn Cyrusa. Bunt
wzniecił w Persji. Był też inny: Nidintu zwał się, a
był Babilończykiem. Kłamał on. Tak bowiem
mawiał: jestem Nabuchodonozor, syn Nabonida. On
to bunt w Babilonii wzniecił».
Umieszczając tablicę na skale behistuńskiej Dariusz
był przekonany o nieprzemijającej wadze
historycznej swoich czynów wojennych. Dla nas
jednak triumfy jego zeszły na drugi plan wobec faktu,
że napis nakazał sporządzić w trzech językach.
Trójjęzyczność tekstu stała się tą różdżką magiczną,
która otworzyła nam na oścież wrota do prastarych
cywilizacji Sumeru, Babilonii i Asyrii, rozszerzając
naszą wiedzę o kilka tysięcy lat dziejów ludzkich.
W KRAINIE „TYSIĄCA I JEDNEJ NOCY”
Zenon Kosidowski (1956) Gdy słonce było bogiem. Strona 2 z 36
2
„Tysiąca i jednej nocy”. Była to wówczas jedna z
najbardziej czytanych książek. Rozczytywał się w
niej również młody adwokat angielski, Austen Henry
Layard. Świat wyczarowany przez Szecherezadę
olśnił go i pochłonął do tego stopnia, że postanowił
odbyć podróż do Bagdadu, Damaszku i Persji.
Codziennie, po pracy w kancelarii adwokackiej w
Londynie, zaszywał się w swoim pokoju wśród stert
książek i pilnie przygotowywał się do przyszłej
podróży. Uczył się posługiwać sekstansem*
[*Sekstans - przyrząd do wyznaczania z układu
gwiazd położenia danej miejscowości na kuli
ziemskiej (przyp. red.).] i kompasem oraz sporządzać
mapy, zapoznawał się również z niesieniem pierwszej
pomocy w razie nieszczęśliwych wypadków oraz ze
sposobami zwalczania chorób tropikalnych. Ze
słownikiem w ręku poznawał tajniki języków Iranu i
Iraku.
W roku 1839, mając 22 lata, porzuca pracę w
kancelarii adwokackiej i w towarzystwie przyjaciela
rusza na Bliski Wschód. Jeździ konno od wsi do wsi,
od miasta do miasta, nocując w chatach gościnnych
Turkmenów lub w namiotach pasterzy arabskich.
Jego łatwy sposób bycia zyskuje mu szybko przyjaźń
tuziemców, których obyczaje obserwuje z wielkim
zainteresowaniem.
Przygody swoje spisywał Layard z dnia na dzień z
niepospolitym talentem pisarskim. Z tych kartek
powstało później dwutomowe dzieło pod tytułem:
„Niniwa i jej pozostałości”. Dzieło to zdobyło tobie
niebywałą wprost poczytność.
«Wspominam z wdzięcznością i zachwytem - pisze w
notatkach - te błogie dni, kiedy z uczuciem swobody i
beztroski w sercu zwykliśmy ruszać o świcie z jakiejś
ubogiej chaty czy z namiotu. Wędrowaliśmy ot tak
przed siebie, nie troszcząc się o czas i odległości, by o
zachodzie słońca zatrzymać się na nocleg u stóp
jakichś ruin, gdzie wędrowni Arabowie rozbili swoje
namioty...»
W kwietniu 1839 r. przybył do Mosulu, miejscowości
położonej nad górnym biegiem Tygrysu. Stamtąd
czynił wypady w głąb okolicznej pustyni, gdzie po
raz pierwszy ujrzał legendarne wzgórza, kryjące ruiny
prastarych siedzib ludzkich. I odtąd stał się ich
zagorzałym badaczem. Zainteresowanie jego
obudziło przede wszystkim wzniesienie, gdzie
według miejscowej tradycji miały znajdować się
ruiny miasta założonego przez biblijnego Nemroda,
potomka Noego. Arabowie wyobrażali go sobie jako
olbrzyma i święcie wierzyli, że jego kości kryją się
wewnątrz zwaliska. Źródłem tej wiary był Stary
Testament. W Genesis bowiem czytamy:
awanturnikiem i poszukiwaczem przygód, toteż bez
najmniejszego wahania zgodził się przejść na służbę
„Intelligence Service” i w ten sposób otrzymał
fundusze na zamierzone prace wykopaliskowe.
Zarówno Canning, jak i Layard zawierając
porozumienie kierowali się jeszcze innymi
powodami. Obaj, choć każdy z odmiennych
względów, byli poważnie zaniepokojeni tym, że
Francuz Paweł Emil Botta dokonywał głośnych na
cały świat archeologicznych odkryć w Mezopotamii.
Layard po prostu zazdrościł sławy Botcie i pragnął
mu odebrać zaszczyt pierwszeństwa odkryć
archeologicznych. Natomiast Canning nie bez
podstaw przypuszczał, że Botta jest wysłannikiem
wywiadu francuskiego i że pod pretekstem prac
wykopaliskowych dąży do przyłączenia tych terenów
do Francji.
W r. 1842 Botta rozpoczął prace wykopaliskowe na
wzgórzu Kujundżyk. Zgodził robotników i kopał
okrągły rok bez jakichś godniejszych uwagi
rezultatów. Na tym samym miejscu później Layard
odsłonił ruiny Niniwy, stolicy Asyrii.
Zniechęcony niepowodzeniem Botta przeniósł się na
wzgórze w Chorsobadzie. Tam szczęście dopisało mu
już po tygodniu kopania. Robotnicy odsłonili jakieś
mury z ozdobami, mnóstwo płaskorzeźb, a przede
wszystkim ogromne stwory z kamienia, z ludzką
głową i tułowiem uskrzydlonego byka.
Wiadomość o odkryciu wywołała w Paryżu ogromną
sensację. Rozentuzjazmowana Francja zorganizowała
składkę publiczną, by umożliwić Botcie dalsze
poszukiwania. W latach 1843-1846 odkopano
olbrzymi kompleks gmachów pałacowych,
dziedzińce, portale, sale ceremonialne, korytarze,
komnaty haremowe i szczątki wielkiej piramidy.
Archeolodzy ustalili później, że była to rezydencja
letnia króla asyryjskiego Sargona, wybudowana w r.
709 p.n.e. na przedmieściu stolicy Niniwy.
Botta nie był z wykształcenia archeologiem i nie znał
się na konserwacji zabytków. Prace wykopaliskowe
prowadził sposobami niesłychanie prymitywnymi. W
poszukiwaniu okazałych rzeźb, które mogłyby
zaimponować Europejczykom, dopuścił do tego, że
kilofy robotników niszczyły bezpowrotnie
drobniejsze przedmioty, znacznie nieraz cenniejsze.
Rzeźby alabastrowe, z chwilą wydobycia ich spod
ziemi, rozsypywały się w gorącym słońcu pustyni. Na
szczęście przybył mu z pomocą znany rysownik
francuski Eugeniusz Napoleon Flandin, szkicując na
kartonie ginące wykopaliska. W wyniku tej
współpracy powstało dzieło, zaliczone dziś do
klasycznych dzieł archeologii. Tytuł jego brzmi:
„Monumenty Niniwy, odkryte i opisane przez Bottę,
wymierzone i przerysowane przez Flandina”.
Botta usiłował kilka rzeźb wysłać do Paryża.
Załadował je na tratwę z zamiarem holowania ich w
górę Tygrysu. Ale na tym odcinku rzeka jest
porywistym i głębokim strumieniem górskim, pełnym
wirów i porohów. Tratwa przechyliła się i cały
bezcenny ładunek zatonął. Drugi transport, wysłany
w dół Tygrysu do Zatoki Perskiej, załadowany został
na statek oceaniczny i szczęśliwie przybył do Francji.
Posągi mężczyzn z długimi brodami i skrzydlate byki
z głowami ludzkimi ustawiono w salach Luwru.
Podziwiały je niezliczone tłumy paryżan.
Dzięki Botcie Europa po raz pierwszy zobaczyła na
własne oczy osobliwe arcydzieła Asyrii. Botta stał się
sławnym ku zmartwieniu Layarda, który spodziewał
się uprzedzić francuskiego archeologa w tych
pracach.
łopotały flagi opuszczone do połowy masztu, spoza
zamkniętych bram rozlegały się zawodzenia płaczek
pogrzebowych i eunuchów.
W nieszczęsną ludność wstąpił nowy duch. Radośnie
podniecone tłumy gromadziły się przed pałacem, by
na własne oczy przekonać się o śmierci gubernatora.
Po ulicach przewalały się ciżby ludzkie wołając:
„Bądź pochwalony Allach, pasza nie żyje!” Nagle
wrota pałacu rozwarły się na oścież i z głębi
wysypała się czereda żołdaków z dobytymi szablami.
Wśród jęków i okrzyków przerażenia padały gęsto
głowy, a krew lała się strumieniem po ulicach.
Po straszliwej rzezi pasza przystąpił do konfiskaty
mienia winnych i niewinnych, pod pozorem, że
dopuścili się obrazy majestatu rozsiewając plotki o
jego śmierci. W końcu prześladowania doprowadziły
ludność do ostatecznej rozpaczy. Plemiona arabskie i
turkmeńskie chwyciły za broń i wystąpiły do walki
przeciwko despocie.
Ale ciemni, nieuświadomieni politycznie tubylcy nie
byli zdolni do zorganizowanego oporu. Rozpacz i
gniew wyładowywali w sposób żywiołowy,
podpalając domy i całe wsie, mordując nie tylko
żołnierzy gubernatora, ale nawet własnych
współbraci, dopuszczając się pospolitych napadów
rabunkowych.
Rozejrzawszy się w sytuacji Layard wolał nie
ujawniać swoich planów archeologicznych. Dla
niepoznaki nabył ciężkokalibrową strzelbę i
rozgłaszał, że wybiera się na dziki. Potem najął
wierzchowca i ruszył w drogę w kierunku wzgórza
Nimrudu. Pod koniec dnia, dobrze już o zmierzchu,
znalazł się w małej wsi arabskiej, która przedstawiała
opłakany widok. Z zabudowań pozostały jeno
zgliszcza, nad gruzami zaś wisiał ciężki swąd
spalenizny.
Przez szczelinę na pół rozwalonej ściany spostrzegł
nikły płomień przygasającego ogniska. Naokoło
tlejących popiołów siedziała rodzina arabska,
pogrążona w żałosnym milczeniu. Składała się ona z
mężczyzny w białym turbanie i powłóczystym
burnusie, trzech wynędzniałych kobiet w czarnych
kwefach oraz gromadki prawie nagich dzieci,
przytulonych do wyleniałych owczarków.
Layard dowiedział się od Araba, że nazywa się Awad
Abd-Allach i jest szejkiem plemienia Jehesz. Wieś
podpalili niedawno żołdacy paszy, a ludność
schroniła się w pobliskich górach. Siedząc przy
ognisku Layard wtajemniczył Awada w swoje plany i
prosił go o pomoc. Hojnie obdarowany Arab jeszcze
tej samej nocy wybrał się do sąsiedniej wsi, by
zwerbować robotników do prac wykopaliskowych na
wzgórzu Nimrudu.
Oczekując jego powrotu podniecony Layard prawie
nie zmrużył oka. «Dawno żywione nadzieje - pisze w
swoich pamiętnikach - teraz się spełnią albo okażą się
płonne. Przed oczyma stawały mi wizje podziemnych
pałaców, gigantycznych stworów, posągów ludzkich i
niezliczonych napisów. Układałem plany, jak
wydobyć z ziemi owe skarby. Miałem senne
widzenie, że błąkam się w labiryncie komnat, z
którego nie mogłem znaleźć wyjścia.»
O świcie Awad powrócił wraz z sześcioma Arabami,
którzy zgodzili się za małym wynagrodzeniem
przystąpić do pracy. Udano się natychmiast na
wzgórze i zaczęto kopać. Layard drżał z
niecierpliwości i niepokoju. Ale już po kilku
godzinach robotnicy odsłonili fragmenty potężnych
murów. Bogate fryzy z alabastru, płaskorzeźby
budzące podziw - nie pozostawiały żadnej
wątpliwości, że odkryto wspaniałą siedzibę jakiegoś
króla. Zdumiewały nie tylko osobliwością stylu, lecz
również realistycznym wykończeniem szczegółów,
tak że sprawy ludzkie tych zawrotnie odległych
czasów stanęły przed Layardem jakby odbite w
wypolerowanej tafli lustrzanej.
Na alabastrowych płytach widniały wypukłe sceny
przedstawiające wyprawy wojenne i polowania, życie
dworskie i obrzędy religijne. Oto na rydwanach,
unoszonych przez galopujące rumaki, stoją brodaci
wojownicy. Napinają wielkie łuki i rażą strzałami
umykające w panice wojska nieprzyjacielskie. Koła
rydwanu i kopyta ogierów tratują rannych i poległych
żołnierzy. Gdzie indziej znowu żołnierze szturmują
warownię, wybudowaną na szczycie stromej skały.
Oblężeni zrzucają na wspinających się wojowników
głazy, zasypują ich strzałami. Tu i ówdzie ranny
żołnierz stacza się w otchłań. Na innej płycie ręka
rzeźbiarza wyczarowała scenę myśliwską. Król na
rydwanie ugodził właśnie potężnego lwa. Ranne
zwierzę ryczy z wściekłości, tarzając się we własnej
posoce.
Każdy drobiazg wypracowano na tych rzeźbach z
zadziwiającą plastyką i dokładnością. Można oglądać
na nich ubiory i zbroje, kolczugi i spiczaste hełmy,
rydwany i uprząż kapiącą od pysznych ornamentów.
Życie kotłuje się tam i kipi gwałtowną,
niepohamowaną żywiołowością. W walkach pełnych
zapamiętałości, w zagorzałej pogoni, w zgiełku
bitewnym i myśliwskim wyraziła się drapieżna,
nieposkromiona, krewka natura królów, wojowników
i myśliwych.
Layard patrzał i nie dowierzał własnym oczom.
Oszołomiony odkryciem, naglił robotników do
pośpiechu. Jak najprędzej chciał odsłonić mury
pałacu, by dotrzeć do ostatecznej tajemnicy tych
nieprzebranych skarbów przeszłości.
W czasie gorączkowych poszukiwań zjawił się nagle
oficer turecki na czele małego oddziału żołnierzy.
Przywitał się z Layardem uprzejmie, rozejrzał po
wzgórzu, wtrącił jakieś uwagi na temat poszukiwania
złota i wreszcie wręczył rozkaz paszy, zakazujący
dalszych prac wykopaliskowych.
Layard był zdruzgotany. Dosiadł konia i nie
zwlekając udał się do Mosulu, by rozmówić się z
paszą osobiście. Turecki gubernator przyjął go z
uprzedzającą uprzejmością, ubolewał jednak, że
rozkazu, nie może cofnąć.
- Czyż nie wie pan, że ludność mahometańska jest
wzburzona z powodu profanacji grobów islamskich,
znajdujących się na wzgórzu?
Layard osłupiał. Nie widział tam przecież żadnych
grobów. Podążył więc z powrotem na wzgórze i - o
dziwo - tu i ówdzie wyraźnie bieliły się płyty
grobowe, których poprzednio nie było. Znalazły się
tam jakby za sprawą czarów. Przez trzy dni błąkał się
po wzgórzu, przybity beznadziejną zdawałoby się
sytuacją. Cała jego praca stanęła pod znakiem
zapytania.
Trzeciego dnia tej bezczynności wdał się w
pogawędkę z oficerem, który przywiózł mu zakaz
paszy.
- Zaręczam panu, że nie widziałem tu przedtem
żadnych grobów... zachodzę w głowę, jak to się stać
mogło.
- Och, te groby... mieliśmy z nimi dużo kłopotu.
- Kłopotu? Jakże mam to rozumieć?
Oficer uśmiechnął się pod nosem i zagryzł wargi.
Potem rozglądając się wymamrotał:
- Całe dwie noce przewoziliśmy kamienne płyty
grobowe z cmentarzy pobliskich wsi i ustawialiśmy
na tym wzgórzu. Oskarżają pana o profanację grobów
islamskich. Żeby pan wiedział, ileśmy grobów
islamskich zburzyli przy tej przeprowadzce!
- Ależ po co ta cała komedia?
- W całym Mosulu gadają, że pan wie o jakichś
złotych skarbach i dlatego tu kopie. Dowiedziawszy
się o tym pasza pragnął się pana stąd pozbyć... chce
sam rozpocząć poszukiwania...
Zanim Layard zdołał zastanowić się, jak na to
zareagować, sprawa niespodziewanie sama się
rozwiązała. Rząd turecki dowiedział się o sprawkach
prowincjonalnego despoty i wtrącił go do więzienia.
Layard mógł teraz na nowo podjąć prace
wykopaliskowe.
Pewnego poranku, gdy wyszedł z namiotu i zbliżał
się do wykopu, robotnicy zaczęli wymachiwać doń
łopatami i wrzeszczeć na całe gardło. Dwóch Arabów
przygalopowało konno wołając:
- Śpiesz się, o beju, śpiesz się! Kopacze znaleźli
Nemroda! O Allach! Rzecz niepojęta, ale
prawdziwa!... widzieliśmy go na własne oczy. Jeden
jest tylko Bóg!
Powiedziawszy to popędzili w stronę Mosulu. Layard
szybko pobiegł do wykopanego dołu. Z ziemi
wystawała ogromna ludzka głowa z alabastru, wyższa
od normalnego wzrostu człowieka. Spoczywała ona
na tułowiu skrzydlatego lwa, tkwiącego jeszcze w
ziemi i gruzach. Rzeźba zachowała się w
wyśmienitym stanie. Wyraz brodatej twarzy
imponował majestatem skupionego spokoju, a
wykonanie szczegółów świadczyło o wytrawnym
kunszcie starożytnego artysty, rzadko spotykanym w
tego rodzaju rzeźbach.
Wieść o znalezieniu Nemroda, potężnego łowcy w
obliczu Pana i założyciela Niniwy, szybko się
rozeszła wśród zabobonnych Arabów. Niebawem
wzgórze zaroiło się od ludzi z pobliskich wiosek.
Stali nad krawędzią dołu i z lękiem przyglądali się
ogromnej głowie z białego alabastru. Layard z trudem
namówił jednego z szejków, by zszedł do rowu i
przekonał się, że to tylko rzeźba z kamienia.
- Nie jest to dzieło rąk ludzkich - zawołał szejk - lecz
tych niewiernych olbrzymów, o których Prorok, niech
pokój będzie z nim, powiedział, że byli wyżsi niż
najwyższe drzewo daktylowe. Oto jeden z tych
bożków, na których Noe, niech pokój będzie z nim,
rzucił klątwę jeszcze przed nastaniem potopu.
Za namową Awada Layard uczcił odkrycie ucztą i
zabawą. Kazał ubić całego byka i wynajął
wędrownych muzykantów, którzy znajdowali się
właśnie w okolicy. Zabawa trwała całą noc. Nad
buzującymi ogniskami piekło się na rożnie mięsiwo.
Wśród harmideru piszczałek i bębnów uszczęśliwieni
synowie pustyni śpiewali, pląsali i wykrzykiwali do
białego rana.
Wiadomość o posągu dotarła lotem błyskawicy do
Mosulu. W mieście aż się zakotłowało, bazar
wypełnił się podnieconym tłumem. Miejscowy kadi i
mufty pośpieszyli do paszy tureckiego, by złożyć
uroczysty protest przeciwko odkopaniu Nemroda,
jako rzeczy niezgodnej z nakazami Koranu. Nowy
gubernator Ismail-Pasza wezwał do siebie Layarda i
radził mu, by na pewien czas przerwał prace
wykopaliskowe, aż ludność się uspokoi. Anglik
zatrzymał wobec tego dwóch tylko robotników i
prowadził poszukiwania ukradkiem, w znacznie
wolniejszym tempie.
Z czasem, gdy pierwsze oburzenie minęło, Layard
przyjął więcej robotników i zaczął przekopywać
wzgórze w różnych jego miejscach. Wyniki niedługo
kazały na siebie czekać. W krótkim czasie wydobyto
na powierzchnię sześćdziesiąt skrzydlatych byków i
lwów z ludzkimi głowami. Niektóre stwory miały aż
pięć nóg, osobliwość, której Layard nie umiał sobie
zrazu wytłumaczyć. Pewnego dnia, przechodząc obok
skrzydlatego byka, zdumiał się nagle. Byk wyraźnie
drgnął, występując jeden krok naprzód. Było to
optyczne złudzenie wywołane ową piątą nogą. Byki
strzegły zapewne wejścia do pałacu i w ten
przemyślny sposób miały budzić zabobonny lęk
wśród ludności.
«Ten był możnym myśliwym przed obliczem
pańskim. Przeto się mówi: jako Nemrod, możny
myśliwy przed Panem. A początek królestwa jego był
Babel i Erech, i Achad, i Chaline w Ziemi Sannar. Z
tej Ziemi wyszedł Assur i zbudował Niniwę».
Layard doszedł do wniosku, że podania arabskie
posiadają pewne realne podstawy. Rozumował on, że
jeśli nawet tradycje związane z Nemrodem były
wytworem przesądnej wyobraźni, to nie należało
wykluczyć możliwości, że wzgórze zawierało
szczątki jednego z najstarszych osiedli w dziejach
ludzkości.
«Z położenia wzgórza - pisze w swoich notatkach -
nie trudno było poznać, że jest ono właśnie tym, które
opisywał Ksenofont i gdzie rozłożyły się obozem
„Wojska Dziesięciu Tysięcy”. Ruiny - to te właśnie,
jakie wódz grecki widział na własne oczy
dwadzieścia dwa wieki temu. Już wtedy były one
ruinami jakiegoś dawnego miasta.»
Rozglądając się po wzgórzu napotykał co chwila
skorupy garnków, odłamki cegieł i obłupane
fragmenty bazaltu z płaskorzeźbami. Wśród Arabów
krążyły wieści, że pod ziemią kryją się jakieś
dziwotwory wyciosane z czarnego kamienia.
Stopniowo nabierał przekonania, iż wzgórze zawiera
nieprzebrane archeologiczne skarby. «Podniecony
ciekawością - pisze w pamiętnikach - postanowiłem,
gdy będzie to możliwe, zbadać dokładnie te jedyne w
swoim rodzaju zabytki.»
Na razie jednak musiał przerwać podróż, ponieważ
szczupłe środki finansowe, jakie zabrał z Londynu,
mocno już się nadwątliły. Udał się więc do
Konstantynopola, gdzie spodziewał się uzyskać
pomoc u tamtejszego ambasadora brytyjskiego sir
Stratforda Canninga.
Na obszarach Bliskiego Wschodu powstały wtedy
poważne zamieszki polityczne. Jak zwykle w takich
wypadkach, Wielka Brytania przy pomocy agentów
wywiadu prowadziła intrygi i siała niezgodę wśród
tamtejszych uciskanych ludów, by tym łatwiej
przeprowadzić swoje cele imperialistyczne. Irak ze
swoją naftą i innymi bogactwami kopalnymi, a
również przez sam fakt, że leżał na drodze do Indii -
przedstawiał dla kapitalistów brytyjskich bardzo
łakomy kąsek.
Wprawdzie ambasadora Canninga archeologia nie
interesowała zupełnie, mimo to przychylnie odniósł
się do prośby Layarda. Wyprawy naukowe bywały
niejednokrotnie wyzyskiwane przez mocarstwa
europejskie do celów politycznych i szpiegowskich.
Canning szybko zorientował się, że zamierzenia
Layarda dadzą się świetnie wykorzystać. Pod
pretekstem prac wykopaliskowych na wzgórzach
Mezopotamii można będzie poznać kraj, zebrać
wiadomości o jego złożach mineralnych i nawiązać
bezpośrednią styczność z buntującymi się szejkami
plemion arabskich. Layard był typowym
KAPRYS DESPOTY, REWOLUCJA I
WYKOPALISKA
W listopadzie 1845 r. Layard wyruszył do Mosulu,
płynąc w dół Tygrysu na niewielkiej łodzi.
Niespodzianie zamierzenia jego pokrzyżowały się
poważnymi trudnościami. Całe bowiem
Międzyrzecze ogarnęła właśnie fala rewolucji.
Równiny pokryły się rudymi ogniami płonących wsi,
drogi zaś kontrolowali uzbrojeni po zęby
rewolucjoniści.
Mezopotamia pozostawała w tych czasach pod
panowaniem tureckim. Na krótko przed przyjazdem
Layarda sułtan mianował nowego paszę, czyli
gubernatora, nazwiskiem Keriti Oglu. Był to typowy
despota wschodni, rzekłbyś, czarny charakter
żywcem wyjęty z baśni arabskiej. Wyglądał tak, że
mógłby się przyśnić dzieciom zastraszonym
ponurymi opowieściami. Mały, niebywale tłusty i
porywczy, miał tylko jedno ucho i jedno oko, a
ciemną jego twarz znaczyły blizny po czarnej ospie.
Sposoby jego rządzenia były równie cudaczne jak i
jego wygląd. Objąwszy władzę nałożył na ludność
podatek od zębów, przy czym z jawną drwiną
oświadczył, iż wpływy z tego podatku pójdą na zakup
nowej szczęki, którą połamał sobie „na podłym jadle
tego kraju”.
Ów wymyślny podatek był jednak tylko krotochwilną
przygrywką do tego, co niebawem nastąpiło. Pasza
bowiem zaczął bezlitośnie grabić przerażonych
Arabów i Turkmenów. Na czele swoich zbirów
wpadał do wsi, plądrował wszystko, co mu wpadło
pod rękę, a domy kazał podpalać dla samej tylko
uciechy.
Pewnego razu obiegła wioski radosna wieść, że
Allach ukarał śmiercią okrutnego tyrana. Pasza
skorzystał z okazji, by uknuć intrygę w prawdziwym
stylu opery buffa, w której sadyzm szedł o lepsze z
jego wypaczonym poczuciem humoru. W swoim
pałacu zainscenizował wielką żałobę. Na dachu
Zenon Kosidowski (1956) Gdy słonce było bogiem. Strona 3 z 36
3
O tych posągach pisze Layard w swoich
pamiętnikach:
zrażony tym, iż Botta czynił tam swego czasu
bezskuteczne poszukiwania.
I znowu powiodło mu się w sposób wręcz
niewiarogodny. Już w pierwszych dniach dostał się
przekopem do potężnych murów jakiejś budowli.
Spod ogromnych stert piasku i gruzów pojawiły się
kolejno masywne portale i strzegące ich skrzydlate
stwory z ludzkimi głowami, sale, komnaty, korytarze
i dziedzińce. Alabastrowe płyty z płaskorzeźbami,
fryzy, a przede wszystkim ściany okładane kaflami
pokrytymi czarną, żółtą i błękitną glazurą -
świadczyły o minionym przepychu budowli i nie
pozostawiały żadnej wątpliwości, że jest ona pałacem
asyryjskich królów.
Ruiny nosiły wyraźne ślady pożaru i wandalskiego
zniszczenia. Płyty alabastrowe poniewierały się po
ziemi, osmolone dymem i pogruchotane na drobne
kawałki, tu i ówdzie widoczne były resztki
zwęglonego drzewa. Nawet grube mury nie potrafiły
ostać się przed furią nieznanych niszczycieli.
Wymowa tych zniszczeń była przejmująca i aż nadto
wyraźna: pałac wraz z przylegającym miastem
zdobyły po zaciekłej walce nieprzyjacielskie wojska.
Wycięto w pień wszystkich jego mieszkańców i po
splądrowaniu puszczono miasto z dymem.
Nie wszystko jednak strawił ogień. Layard znalazł w
ruinach wielką ilość okazów sztuki: płaskorzeźby,
statuetki, posągi, pieczęcie i tabliczki klinowe. Wśród
mnogości tych przedmiotów na uwagę zasługuje
jedno z największych arcydzieł starożytnej sztuki
rzeźbiarskiej: płaskorzeźba przedstawiająca ranną
lwicę. Przeszyta trzema strzałami z łuku, ryczy w
rozpaczy z bezsilnej wściekłości, włócząc po ziemi
bezwładne kończyny. Rzeźba nie tylko odznacza się
trafną znajomością anatomii i realizmem w
wykonaniu szczegółów, lecz ponadto przykuwa
wzrok wyjątkową siłą wyrazu, na jaką mógł zdobyć
się tylko natchniony artysta. Choć majestatyczną
głowę zwierzęcia osnuwają już pierwsze cienie
przedśmiertnego znużenia, w napiętych mięśniach
pulsuje gorąca, elementarna, grozę budząca wola
życia. Wyczarowując na płycie ów dramatyczny
epizod z życia myśliwskiego, starożytny mistrz
posługiwał się oszczędnym, prawie że stylizowanym
rysunkiem kształtów lwicy i dzięki temu kompozycja
budzi najgłębszy zachwyt niezrównaną harmonią
swego piękna.
Posuwając się w głąb wzgórza Kujundżyk, Layard
odkrył dwie osobliwe komnaty. Na ich posadzkach
leżała półmetrowa warstwa glinianych odłamków
rozmaitego kształtu i koloru. Po bliższym zbadaniu
okazało się, że są to pokryte grubą skorupą błota i
brudu pogruchotane tabliczki z pismem klinowym.
Layard od razu spostrzegł, że dokonał niezwykle
ważnego odkrycia. Niewątpliwie w komnatach tych
mieściła się biblioteka królów asyryjskich, najstarsza
biblioteka w dziejach ludzkości. Tysiące tabliczek
glinianych, jakie ongiś zalegały półki, a teraz
poniewierały się na ziemi - to skarb nie mający ceny,
zawierający może całą historię Mezopotamii. Layard
zgarnął łopatą odłamki do skrzyń i odesłał je do
Londynu, gdzie w podziemiach Muzeum
Brytyjskiego czekały na uczonego, który by je
odszyfrował.
Wykopaliska potwierdziły w całej rozciągłości
pierwotne przypuszczenia Layarda, że odkrył
zaginiona i dawno poszukiwaną stolicę Asyrii,
Niniwę. Odkopany pałac należał, jak to wykazały
późniejsze badania, do króla Sennacheriba, który
zasiadał na tronie w latach 704-681 p.n.e.
Najważniejszym jednak znaleziskiem była owa
biblioteka, zawierająca 30 tysięcy tabliczek
klinowych. Założycielem jej był najpotężniejszy król
Asyrii i jeden z najbardziej wykształconych ludzi
swego czasu, Assurbanipal (668-623 p.n.e.), miłośnik
i kolekcjoner zabytków piśmiennictwa Sumeru,
Babilonii i Asyrii. Aby zgromadzić w swoim pałacu
wszystkie dostępne dokumenty Mezopotamii,
zatrudniał całą armię kopistów, rozsyłał ich po kraju i
korespondując z nimi kierował poszukiwaniami. W
ten sposób z nie słabnącą wytrwałością stworzył
bibliotekę, która zachowała się do naszych czasów i
dała nam klucz do historii asyro-babilońskiej.
Po odszyfrowaniu pisma klinowego okazało się, że
zawiera ono nieprzebrane skarby wiedzy o narodach
starożytnych: listy dynastyczne i kroniki, traktaty
polityczne i korespondencję dyplomatyczną, rachunki
gospodarcze i dzieła astronomiczne, klechdy, mity,
hymny religijne i poezje, wśród której znajdował się
najstarszy w dziejach ludzkości poemat epiczny.
Państwo asyryjskie, którego stolicą był naprzód
Assur, a potem Niniwa, powstało na gruzach
Babilonii w r. 1250 p.n.e. Za panowania Tiglat-
Pilesara (745-727 p.n.e.) Asyria stała się mocarstwem
wojskowym, które doszło do szczytu potęgi za
panowania Assurbanipala. Po śmierci tego władcy
państwo, oparte na okrutnym ciemiężeniu podbitych
ludów, zaczęło wewnętrznie się rozkładać.
Skorzystali z tego Chaldejczycy. W sojuszu z
plemionami irańskimi zdobyli Babilon i założyli
państwo neo-babilońskie. Przeciwko najeźdźcom król
asyryjski wysłał armię pod dowództwem
Nabopolassara. Ale Nabopolassar, z pochodzenia
Chaldejczyk, przeszedł na stronę wroga i przy
poparciu kapłanów i możnowładców Babilonu ogłosił
się królem.
W sojuszu z Medami odnosił nad Asyryjczykami
zwycięstwo po zwycięstwie, aż wreszcie w roku 612
p.n.e. zdobył i zburzył Niniwę. Państwo asyryjskie
przestało faktycznie istnieć w r. 605 p.n.e., po bitwie
stoczonej w okolicy miasta Karkemisz, położonego
nad Eufratem. Kronika starożytna w następujący
sposób opisuje zdobycie Niniwy:
później dwa dalsze. Z podobnym wypadkiem
spotykamy się również w antropologii. Niemiecki
przyrodnik Haeckel, opierając się na założeniach
teorii ewolucji, wyraził przypuszczenie, że w
przyrodzie kiedyś musiało istnieć pośrednie ogniwo
rozwojowe między małpą człekokształtną a
człowiekiem. Ową nie odkrytą jeszcze istotę nazwał
Pithecanthropusem. I oto w roku 1892 lekarz
holenderski Dubois wykopał na Jawie szczątki kostne
ni to małpy, ni to człowieka. Pomiary odnalezionych
fragmentów szkieletu dały niezbity dowód że
Pithecanthropus rzeczywiście istniał. Pod względem
rozwojowym stał on znacznie niżej od człowieka,
przewyższał jednak małpę człekokształtną. Rozum
ludzki i w tym wypadku odniósł poważne
zwycięstwo.
W świetle tych faktów nie może już wydać nam się
rzeczą niezwykłą, iż lingwiści, nie mając w ręku
żadnego historycznego czy wykopaliskowego
dowodu, potrafili trafnie wydedukować istnienie
Sumerów.
W jaki sposób dokonali oni swego odkrycia? W
piśmie asyro-babilońskim, jak już to wiemy, pewne
znaki klinowe miały charakter piktograficzny, czyli
obrazkowy, inne znowu stanowiły dźwięki
alfabetyczne lub też wyrażały całe sylaby, słowem
przeobraziły się w symbole fonetyczne.
Współistnienie obok siebie tak różnorakich, obcych
sobie elementów nasunęło lingwistom jeden tylko
wniosek: ów zawiły system pisania był rezultatem
długiej i powolnej drogi rozwojowej. Poszczególne
elementy, wnoszone przez pokolenia wielu epok,
narastały na siebie jak słoje w pniaku dębowym.
Pismo klinowe wykazuje trzy zasadnicze fazy
rozwojowe. W czwartym tysiącleciu p.n.e.
posługiwano się tak zwanym pismem
piktograficznym. Polegało ono na tym, że rysowano
mniej więcej realistycznie przedmiot, jaki chciano
wyrazić Z czasem pisarze dążyli do uproszczenia
zadania i redukowali rysunek do kilku niezbędnych
konturów, tak że stawał się on schematycznym,
trudnym do odczytania znakiem. Były to już tylko
umowne symbole, które, jak np. „ptak” lub „woda”
mógł odczytać tylko ten, kto się nauczył ich
znaczenia na pamięć.
Wiemy już, że w Mezopotamii pisano patyczkami na
wilgotnych tabliczkach glinianych Drążenie
zaokrąglanych i falistych rowków na takich
tabliczkach było zadaniem uciążliwym i w niemałym
stopniu hamowało tok pisania. Toteż po pewnym
czasie kreski rysunku stały się proste, zamiast
zaokrągleń pojawiły się kąty. W ten sposób powstało
pismo linearno-hieroglificzne W wypadku np.
napisania słowa „byk” starożytny pisarz używał
symbolu złożonego z kilku kreseczek - .
Wreszcie, celem dalszego ułatwienia techniki pisania,
proste kreski przestano łączyć ze sobą, lecz
wygniatano je osobno tak, że każdy znak składał się z
zespołu odrębnych linijek. Ponieważ pisarz,
dotykając wilgotnej powierzchni gliny, zanurzał w
pierwszym impecie patyczek głębiej, a samą kreskę
pociągał już z mniejszą silą, kreseczki zaczęły
przybierać kształt klinów.
Równolegle z przejściem od pisma piktograficznego
do znaków klinowych, odbywała się daleko
ważniejsza ewolucja wewnętrzna. Symbole, za
pomocą których pierwotnie odtwarzano podobizny
przedmiotów, odrywały się od swojej treści i stawały
się wyłącznie znakiem fonetycznym, reprezentującym
bądź to całe zgłoski, bądź poszczególne dźwięki
alfabetu.
Asyrolodzy przy pierwszych próbach odczytania
napisów asyro-babilońskich stanęli przed zagadką
pozornie nie do rozwiązania. Nielogiczna
gmatwanina elementów obrazkowych, sylabicznych i
alfabetycznych nie tylko utrudniała ich odczytanie,
lecz nasuwała intrygujące pytanie, jak tego rodzaju
pismo mogło w ogóle powstać. Nikt przecież
świadomie nie chciał go powikłać i utrudniać jego
odczytywania. Odpowiedź na to pytanie była prosta:
poszczególne elementy narosły w tym piśmie jak
warstwy kulturowe w stanowiskach
archeologicznych. W tym okresie, kiedy pismo asyro-
babilońskie znajdowało się już w rozwojowej fazie
znaków fonetycznych, starożytni kaligrafowie, czy to
przez konserwatyzm, czy też z jakichś innych
względów, zachowali w nim pewne uświęcone przez
tradycję dawne symbole obrazkowe, stanowiące
relikty z przeszłości.
W zabytkach piśmiennictwa asyro-babilońskiego nie
znaleziono ani jednego przykładu czystego i niczym
nie skażonego pisma obrazkowego, tej
najpierwotniejszej formy utrwalenia myśli. Wynikało
z tego niezbicie, że Babilończycy i Asyryjczycy nie
mogli być twórcami pisma klinowego, że natomiast
przejęli je w dość już rozwiniętym kształcie od
jakiegoś innego ludu. Sztuka pisania powstaje drogą
wielowiekowego rozwoju historycznego i
kulturalnego. Stąd należy wnioskować, że lud, który
stworzył pismo klinowe, a następnie zaginął gdzieś
bez echa, musiał być twórcą wielkiej i bogatej
kultury.
Opierając się na wynikach analizy pisma klinowego,
lingwiści stwierdzili niezbicie, że taki lud kiedyś
istniał, choć przypuszczenie ich nie mogło być na
razie poparte przez archeologię ani jednym
wykopaliskiem. Byli nawet do tego stopnia pewni
słuszności swego przypuszczenia, że dali temu
zagadkowemu ludowi odpowiednią nazwę. Jedni
Ochrzcili ich mianem Sumerów, a inni Akkadów.
Obie nazwy zapożyczyli z odczytanego napisu, w
«Przez okres 25 wieków były one ukryte przed okiem
ludzkim, a teraz oto znów stoją przed nami w
okazałości swego antycznego majestatu. Jakżeż
jednak zmieniła się otaczająca ich sceneria. Tam
gdzie ongiś kwitła pełna przepychu cywilizacja
potężnego ludu, widzimy obecnie nędzę i ciemnotę na
pół barbarzyńskich plemion. Gdzie dawniej wznosiły
się okazałe świątynie i tętniło życie bogatych ludnych
miast - mamy ruiny i bezkształtne usypiska. Nad
przestronnymi salami pałaców, których strzegły te
posągi, chodzą teraz woły w pługu i szumią łany
zboża. Egipt może poszczycić się równie starymi i
niemniej wspaniałymi monumentami, ale zabytki te
zawsze były widoczne, głosząc potęgę i sławę swojej
ojczyzny, posągi zaś, stojące obecnie przed nami,
dopiero teraz wynurzyły się z mroków
zapomnienia...»
«Miażdżący młot podnosi się na ciebie, Niniwo.
Ulicami śmigają rydwany i czynią łoskot na placach.
Bije od nich jasność jak od pożaru. Łyskają niby
błyskawice. Śluzy rozwierają się, pałac rozsypał się w
gruzy. Bierzcie złoto, bierzcie srebro, albowiem
niezliczone są kosztowności i mnóstwo jest
różnorakiego sprzętu. Niniwa uległa zburzeniu,
zniweczeniu i splądrowaniu. Biada miastu tonącemu
we krwi, gdzie dzieją się podstępy i morderstwa i nie
ustaje grabież. Słychać trzask biczów, łoskot
obracających się kół, rżenie rumaków i turkot
rozpędzonych rydwanów.»
Niniwa legła w gruzach. Nad zgliszczami,
okopconymi pożarem i zbrukanymi krwią
pomordowanych mieszkańców, zaległa śmiertelna
cisza. Zawieje piaskowe i pieniące się chwasty zatarły
ostatnie widoczne jej ślady. Odtąd w ciągu 25
wieków potężna stolica Asyrii zaginęła pod grubą
warstwą ziemi. I dopiero w roku 1849 Layard
wydobył na powierzchnię jej zmurszałe, lecz jakże
imponujące jeszcze mury.
W r. 1854 angielski archeolog urządził w „Pałacu
Kryształowym” w Londynie wystawę swoich
wykopalisk. Brytyjczycy zobaczyli bogactwa i
wspaniałości biblijnej Niniwy. W niemym podziwie
oglądali zrekonstruowane komnaty, sale
ceremonialne, posągi i płaskorzeźby asyryjskich
królów, a przede wszystkim autentyczny mur z
cegieł, pokrytych wielobarwną glazurą, nie używaną
w żadnej innej starożytnej architekturze.
W ciągu dwóch lat Layard odkopał pięć pałaców,
wzniesionych przez królów asyryjskich między IX a
VII wiekiem p.n.e. Pierwszą odkopaną budowlę
zidentyfikowano później jako pałac asyryjskiego
króla Assurbasirpala II, który panował od r. 885 do
859 p.n.e. Pod jednym tylko względem spotkało
Layarda rozczarowanie: wzgórze Nimrudu nie
zawierało, jak przypuszczał, ruin Niniwy, lecz miasta
Kalhu.
W połowie XIX wieku archeologia nie była jeszcze w
całym tego słowa znaczeniu nauką. Nie znano wtedy
dzisiejszych ściśle naukowych metod prowadzenia
prac wykopaliskowych, polegających na tym, że
wszelkiego rodzaju zabytki uważa się przede
wszystkim za cenne źródło historyczne, a nie za
efektowny eksponat muzealny. Dzisiejsi archeolodzy
wymierzają i fotografują znalezione przedmioty na
miejscu ich odkopania, ponieważ z ich położenia i
otoczenia można często wysnuć znacznie cenniejsze
wiadomości historyczne niż z samego okazu. Nieraz
drobny jakiś odłamek czy paciorek dostarczyć może
więcej informacji niż jakaś imponująca rzeźba, toteż
archeolodzy przesiewają ze żmudną starannością
piasek, gromadząc wszystkie mikroskopijne nawet
pozostałości. Dzięki umiejętnej restauracji i
konserwacji powstają z odłamków na nowo wspaniałe
wazy czy posążki, a przedmioty narażone na
zniszczenie są zabezpieczane środkami chemicznymi.
Metody Layarda, nawet przy uwzględnieniu
ówczesnego stanu nauki, były niezwykle
niszczycielskie i brutalne. W pogoni za sensacyjnymi
znaleziskami, które by przyniosły mu rozgłos,
zdzierał tablice alabastrowe ze ścian pałacowych,
zakopywał nie zbadane dokładnie fragmenty ruin,
mieszając ze sobą skorupy i odłamki cegieł, a na
tabliczki klinowe mało w ogóle zwracał uwagi. Toteż
wiele cennych okazów asyryjskiej kultury
materialnej, jak broń i zbroje, naczynia z brązu i ze
szkła, wazy i inne dzieła sztuki, uległy zniszczeniu
pod uderzeniem kilofa i łopaty.
Wobec robotników Layard zachowywał się z
arogancją typowego imperialisty brytyjskiego. Dla
ludności tubylczej miał tylko pogardę i traktował ją
jak bydło robocze. Otaczał się stale swoją strażą
przyboczną, której używał nie tylko jako ochrony
osobistej, lecz również do terroryzowania Arabów,
ilekroć próbowali buntować się przeciwko nędznym
płacom. Jednego z szejków, podejrzanego o drobną
kradzież, kazał wywlec z namiotu i wychłostać do
krwi, podczas gdy żony katowanego całowały buty
Anglika i błagały go o zmiłowanie.
Prace na wzgórzu Nimrudu trwały dwa lata. W ciągu
tego czasu Layard wysyłał raz po raz do Londynu
drobniejsze znaleziska. W końcu jednak powziął
śmiałą myśl wysłania dwóch mniejszych
uskrzydlonych stworów z ludzkimi twarzami. W tym
celu kazał zbudować w Mosulu ogromną platformę z
mocnymi kołami. Ciężki pojazd, zaprzęgnięty w woły
i popychany przez Arabów, zajechał przed wzgórze
Za pomocą lin i podstawionych lewarów wtoczono
kolosy na platformę. Tymczasem zapadła noc i na
horyzoncie ukazał się w pełni. Skrzydlate stwory,
ogromne i białe w poświacie księżyca, spoglądały na
nieznany im świat, jakby zbudzone ze snu. Nazajutrz
o świcie rozpoczął się ich transport do rzeki, gdzie
czekały już tratwy, podtrzymywane na wodzie przez
sześćset skórzanych worów napełnionych
powietrzem. Wśród niebywałego krzyku Arabów i
skrzypienia kół nieporęczny wehikuł drgnął i ruszył
ku rzece.
Pochód otwierał sam Layard. Zaraz za nim szli
krokiem tanecznym muzykanci, czyniąc piekielny
hałas grą na fletach i bębenkach. Platformę ciągnęło
trzystu Arabów, popędzanych przez strażników. Za
nimi tłoczyły się wrzeszczące na całe gardło kobiety i
dzieci. Wśród wrzawy jeźdźcy arabscy uwijali się w
samym środku ludzkiego mrowia, wywijając dzidami
i napędzając ciągnących robotników do wysiłku.
Posągi, załadowane na tratwę, dotarły szczęśliwie do
Londynu.
SUMEROWIE WKRACZAJĄ DO HISTORII
Historię Sumerów znamy dziś na ogół dość dobrze.
Archeolodzy odkopali w południowej Mezopotamii
ich miasta, pałace i świątynie, a tabliczki klinowe w
języku Sumerów, odczytywane przez specjalistów
bez większej trudności, przynoszą nam wciąż coraz to
nowe szczegóły z ich bujnego życia.
Ale jeszcze w połowie XIX wieku, kiedy już dość
dużo wiedziano o Asyryjczykach i Babilończykach,
uczeni nie mieli najmniejszego pojęcia, że owe
narody wyprzedzała daleko starsza i równie bogata
kultura Sumerów. Pierwsze sygnały o jej istnieniu w
zamierzchłych epokach Mezopotamii dali - rzecz
osobliwa - nie historycy czy archeolodzy, lecz
lingwiści. Wpadli oni na trop tego nieznanego dotąd
ludu zastanawiając się nad pewnymi właściwościami
pisma klinowego.
Odkrycia, dokonane metodą dedukcji, a więc w
drodze rozumowego wnioskowania, bynajmniej nie
są zjawiskiem wyjątkowym. Niejednokrotnie nauka
zawdzięczała im zdobycze wybitne, przyczyniające
się w sposób przełomowy do jej postępu. Dla
uzyskania pełniejszego obrazu nie od rzeczy będzie
przypomnieć głośniejsze przykłady dokonanych tą
drogą odkryć.
Sto lat temu astronomowie byli przekonani, że system
słoneczny liczy siedem planet, z których Uran jest
najdalej położony od Słońca. Obliczając orbitę, po
jakiej, zgodnie z prawem grawitacji, Uran powinien
był się poruszać, stwierdzili nie bez zdziwienia, że
kapryśna planeta nie chciała jakoś tej drogi się
trzymać. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że
zakłócenie w jej krążeniu stawia pod znakiem
zapytania prawo grawitacji, przyjęte przez astronomię
jako niewzruszony pewnik naukowy.
Prawdopodobniejsza była jednak inna możliwość, a
mianowicie, że gdzieś na krańcach układu
słonecznego ukrywa się jakieś nie odkryte dotąd ciało
planetarne, które powoduje zakłócenia w orbicie
Uranu.
Przyjmując ową tezę jako założenie, młodzi
matematycy, Francuz Leverrier i Anglik Adams,
zupełnie niezależnie od siebie, zabrali się do zawiłych
matematycznych obliczeń i wskazali miejsce, gdzie
powinien się znajdować tajemniczy winowajca
międzyplanetarnych zakłóceń. Praca ich uwieńczona
została całkowitym triumfem. Astronomowie
skierowali lunety w wyliczonym przez nich kierunku
i po żmudnych poszukiwaniach znaleźli - Neptuna.
Nie dość na tym. W początkach XX wieku
stwierdzono, że mimo uwzględnienia siły
grawitacyjnej Neptuna, rachunek wciąż jeszcze się
nie zgadzał. Uran nadal wykazywał w swojej orbicie
nie wyjaśnione zakłócenia. Amerykański astronom,
Percival Lovell, nabrał przekonania, że sprawcą tego
musi być jeszcze jakaś inna planeta i obliczył jej
domniemaną pozycję w układzie słonecznym.
Sprawdzenie tej tezy nie było jednak tym razem tak
proste, chodziło bowiem o planetę, której odległość
od Słońca była olbrzymia. Dopiero w r. 1930 udało
się wyodrębnić ją spośród milionów gwiazd i
nazwano Plutonem.
Przykładu najgenialniejszego odkrycia, dokonanego
metodą dedukcji naukowej, dostarcza nam fizyka.
Wielki uczony rosyjski Mendelejew ogłosił w roku
1869 tabelę, w której 63 pierwiastki chemiczne
uszeregował według ich liczby i masy atomowej.
Genialność koncepcji polegała jednak głównie na
tym, że na podstawie pewnych wykrytych praw o
budowie atomów przewidział istnienie innych
jeszcze, nie znanych na razie pierwiastków i
wyznaczył im odpowiednie miejsce w tabeli. W miarę
postępu chemii puste miejsca tabeli dzięki odkryciu
nowych pierwiastków stopniowo się wypełniały. W r.
1950 znaleziono setny pierwiastek centur, a nieco
LAYARD ODKRYWA ZAGINIONĄ NINIWĘ
Po wysłaniu zabytków Nimrudu do Londynu, Layard
wrócił do Konstantynopola, gdzie czekały go nowe
zadania, związane z jego pracą wywiadowczą.
Dopiero po dwuletniej przerwie, tj. w roku 1849,
pojawił się znów w Mosulu. Tym razem rozpoczął
prace wykopaliskowe na wzgórzu Kujundżyk, nie
Zenon Kosidowski (1956) Gdy słonce było bogiem. Strona 4 z 36
4
którym król semicki Sargon tytułuje siebie „królem
Sumerów i Akkadów”.
Sprawa istnienia Sumerów pozostała w sferze
przypuszczeń naukowych aż do r. 1877. W tymże
roku francuski agent konsularny Ernest de Sarzec
znalazł w miejscowości Tello u podnóża wielkiego
wzgórza posążek w zupełnie niespotykanym dotąd
stylu. Zachęcony tym odkryciem zabrał się do prac
wykopaliskowych, choć nigdy nie trudnił się
archeologią. Stopniowo wydobywał z ziemi posągi,
statuetki, tabliczki klinowe i skorupy naczyń
glinianych o zupełnie oryginalnej ornamentyce.
Wszystkie znaleziska starannie pakował do skrzyń i
odsyłał do paryskiego Luwru.
Wśród wielu zabytków znajdował się posąg z
zielonego diorytu, przedstawiający podobiznę króla-
kapłana miasta Lagasz. Posąg był bardziej archaiczny
w stylu niż wszystko, co dotąd odkopano w
Mezopotamii. Nawet najostrożniejsi asyrolodzy
musieli przyznać, że rzeźbę należy umieścić w
czwartym lub trzecim tysiącleciu p.n.e., że przeto jest
starsza od początków kultury babilońsko-asyryjskiej.
Odkrycie wywołało w kołach naukowych olbrzymie
poruszenie. Nie można było zaprzeczyć, że Sarzec
natknął się na dowody pra-kultury mezopotamskiej i
tym samym potwierdził tezę lingwistów o istnieniu
Sumerów. Jak to później się okazało, Francuz odkrył
w Tello ruiny miasta sumerskiego Lagasz, które w
historii Mezopotamii odegrało niepoślednią rolę i
przez pewien czas było ośrodkiem życia kulturalnego
Sumeru.
Nawet po znalezieniu tabliczek klinowych z
fragmentami pisma sumeryjskiego, niektórzy
asyrolodzy nie chcieli uwierzyć w istnienie tego ludu.
Stali oni na stanowisku, że po prostu odkryto
znaleziska kultury babilońskiej z dawniejszych niż
dotąd okresów. Zupełnie fantastyczną teorię
przeciwko istnieniu Sumerów opracował francuski
semitolog Halevy. Twierdził on, że napisy rzekomo
sumeryjskie są fragmentami sztucznego języka,
czymś w rodzaju szyfru, stworzonego przez kapłanów
babilońskich dla tajnej korespondencji.
W r. 1880 nadeszła do Moskwy pewna ilość skrzyń z
zabytkami mezopotamskimi. Wśród nich znajdowała
się kolekcja tabliczek klinowych z dziwacznymi
rysunkami. Asyrolodzy, a szczególnie wybitny
uczony francuski Menant, orzekli na podstawie
przedłożonych im fotografii, że tabliczki są
falsyfikatami, że pismo podobnie cudaczne nigdy nie
mogło istnieć w dziejach ludzkości.
Wtedy pismem tym zainteresował się wielki asyrolog
rosyjski Michał Nikolski. Po żmudnych badaniach
wystąpił publicznie w obronie autentyczności
tabliczek i oświadczył, że zawierają one jedną z
najstarszych form pisma klinowego, wspomniane już
pismo linearno-hieroglificzne. Co więcej, zdołał
nawet odczytać niektóre znaki pradawnego pisma.
Oświadczenie jego wywołało swego czasu szeroką
polemikę w światowych kołach naukowych. Gdy
jednak w kilka lat później wykopano na wzgórzu w
Tello większą ilość tabliczek z tym samym typem
pisma, nikt już nie mógł wątpić, że uczony rosyjski
był istotnie odkrywcą pradawnego pisma Sumerów.
Sarzec kopał w latach 1877-1881. W okresie od r.
1888 do 1890 Amerykanie Peters, Haynes i Fisher
odkryli miasto Nippur, stolicę kultu religijnego
Sumerów, a w r. 1922 Anglik Woolley dokonał
sensacyjnych odkryć w prastarym biblijnym Urze,
mieście Abrahama.
Z trudnością przychodzi uwierzyć, że pustynia była
ongiś gęsto zaludnionym krajem, że istniały tu liczne
miasta, że zbierano obfite plony zbóż, owoców i
jarzyn, że kwitła nauka i sztuka, rozwijał się bujnie
handel i rzemiosło. A przecież potężne, strome
wzgórza z ruinami na szczytach świadczą ponad
wszelką wątpliwość o bogatej, pełnej chwały
młodości, jaką przeżywała ta nieszczęsna ziemia w
zamierzchłych czasach. Z jej wnętrza archeolodzy
wydobywają dziś masywne mury warowne, pałace,
świątynie, biblioteki, rzeźby i kosztowności ze
szlachetnych metali, świadczące o geniuszu owych
dawnych mieszkańców, o ich wysoko rozwiniętej
kulturze i cywilizacji, o potędze ich władców, o tym,
że ziemia ta rodziła kiedyś obfite plony.
Przed kilku tysiącami lat południowa Mezopotamia
stanowiła dno Zatoki Perskiej. Potem wody zaczęły
stopniowo opadać, a z nurtów wyłoniły się rozległe
trzęsawiska. Rzeki Tygrys i Eufrat znosiły z wyżyn
anatolskich ił, który wysychał w słońcu i wśród
bagnisk i sitowia tworzył żyzne, kiełkujące życiem
wyspy. Niebawem w rzekach i kanałach zaroiło się
od ryb, w szuwarach zagnieździło się ptactwo i miały
w nich swoje legowiska dziki, a na wyspach
zazieleniło się od drzew daktylowych, rodzących
pożywne owoce.
Wśród pustynnych przestrzeni ten skrawek bujnej
wegetacji musiał wydawać się pierwszym
przybyszom krajem obiecanym. Rokrocznie wody
obu rzek występowały z brzegów i zalewały równinę
szerokim rozlewiskiem. W miesiącu sierpniu i
wrześniu spływały do swoich koryt. W tym okresie
miejsca wyżej położone szybko wysychały w
tropikalnym słońcu, w dolinach jedynie pozostawały
błotniste kałuże. Wystarczyło obłaskawić naturę,
skanalizować i rozprowadzić wody wedle potrzeby,
by mokradła zamieniły się w sady i ogrody
warzywne.
Pierwsi osadnicy przybyli do południowej
Mezopotamii w nieznanych bliżej,
przedhistorycznych czasach. Jak świadczą
wykopaliska w miejscowości arabskiej El-Ubaid,
leżącej w odległości siedmiu kilometrów od ruin Uru,
już w epoce neolitycznej kwitło tam pełne życie. W
osadzie znaleziono szczątki lepianek z iłu i sitowia,
garnki lepione ręcznie bez krążka garncarskiego,
motyki, toporki z łupanego i gładzonego krzemienia,
sierpy gliniane wypalane w ogniu, podkładki
kamienne, w których obracały się jak na biegunach
drzwi chat, łodzie oraz haczyki na ryby. Mieszkańcy
osady hodowali zwierzęta domowe, uprawiali rolę i
trudnili się rybołówstwem. Kamienne przęśliki i
ciężarki do krosna świadczą, że znali już tkactwo.
Jako ozdoby używali paciorków z lawy wulkanicznej,
muszli lub przejrzystego kwarcu, a sądząc po
wykopanych posążkach, tatuowali swoje ciało. Nie
wiadomo dotąd, jakiego pochodzenia byli to ludzie.
Uczeni przypuszczają, że były to semickie plemiona
Akkadów, które potem z niewiadomych powodów
przeniosły się do północnej części Mezopotamii,
gdzie utworzyły własną organizację państwową.
Sumerowie pojawili się w południowej Mezopotamii
znacznie później. Wykopaliska przemawiają za tym,
że zajęli ją pokojowo i stopniowo zmieszali się z
tubylczą, wcześniej przybyłą ludnością. Sumerowie
byli znakomitymi rolnikami. Oni to zbudowali
rozległy system kanałów dla osuszenia moczarów i
przechowywania wody na okres posuchy..
Pod wprawną ręką rolnika sumeryjskiego znacznie
podniosła się urodzajność Mezopotamii. Dokumenty
z lat około 2500 p.n.e. stwierdzają, że pola
jęczmienne dawały przeciętnie 66-krotne plony.
Grecki historyk Herodot pisze, że zbierano tam
dwieście razy tyle co zasiano. Rzymski pisarz
Pliniusz twierdzi, iż zbiory odbywały się tam dwa
razy do roku, a na dodatek rżysko stanowiło obfite
pastwisko dla owiec.
W trzecim tysiącleciu p.n.e. południowa
Mezopotamia była już krajem gęsto zaludnionym.
Świadczą o tym liczne miasta, zakładane w bliskiej
od siebie odległości. Największymi spośród nich
były: Nippur, Isin, Szurupak, Umma, Lagasz, Uruk,
Ur i Eridu. W północno-zachodniej części kraju żyły
plemiona semickie Akkadów. Ich miasta to: Opis,
Akszak, Sippar, Babilon, Kuta, Kisz i Akkad.
Sumerowie, jak wszystkie inne ludy, żyli pierwotnie
w ustroju wspólnoty rodowej. W miarę wzrostu
urodzajności gleby i postępu technicznego chłop
sumeryjski wytwarzał więcej, niż to było mu
potrzebne do życia. Nadwyżki przywłaszczali sobie
członkowie starszyzny rodowej. W rezultacie
wspólnota pierwotna ulegała stopniowemu
rozkładowi, przekształcając się powoli w
społeczeństwo klasowe. Znaleziska archeologiczne
dowodzą w sposób niezbicie przekonywający, że w
trzecim tysiącleciu przed początkiem naszej ery
wytworzyła się już głęboka przepaść między klasami.
Na czele poszczególnych miast stali królowie-
kapłani, otaczani nimbem boskości. Mieszkali oni
wraz z kapłanami i możnowładcami w okazałych
pałacach wśród niebywałego zbytku, podczas gdy
chłopi i rzemieślnicy popadali coraz bardziej w stan
faktycznego niewolnictwa.
Sumerowie nie potrafili złączyć się w jednolitą
organizację państwową. Mimo że wiązała ich
wspólna kultura i religia, byli rozbici na liczne
miasta-państwa, które prowadziły z sobą nieustanne
wojny, wydzierając sobie co lepszą ziemię i dążąc do
narzucenia rywalom swojej hegemonii. W tym to
okresie powstaje potężne państwo Akkadu, którego
królem był Sargon. Zjednoczywszy północne
plemiona semickie w jedno państwo, poprowadził
swoje wojska z kolei na powaśnione miasta-państwa
Sumerów, pokonał je i stworzył pierwszą wielką w
Mezopotamii monarchię despotyczną. Ale semiccy
Akkadowie rychło zostali pochłonięci przez wyższą
kulturę podbitego ludu, toteż monarchia Sargona stała
się wkrótce państwem sumeryjskim.
Skąd przybyli Sumerowie i do jakiej grupy ludów
należy ich zaliczyć? Badania znalezionych czaszek i
kości ustaliły, że stanowili odgałęzienie
Indoeuropejczyków, lingwiści zaś stwierdzili, że
język ich jest spokrewniony z grupą języków
jafickich.
Istnieje szereg danych świadczących o tym, że
Sumerowie byli pierwotnie ludem górskim i
prawdopodobnie przybyli z wyżyn irańskich lub z gór
azjatyckich. W dawnych czasach plemiona, żyjące w
górzystych okolicach, składały bogom ofiary
zazwyczaj na szczytach górskich. Otóż podobnie i
Sumerowie umieszczali zawsze swoich bogów na
jakiejś wyżynie. W Międzyrzeczu, pozbawionym
wzniesień, budowali, aby zadość uczynić dawnej
tradycji, ogromne piramidy z niewypalonych cegieł,
zwane „Zikkuratami”. Dopiero na ściętych
wierzchołkach owych sztucznych gór stawiali bogom
świątynie. W każdym mieście sumeryjskim odkopano
przynajmniej jeden taki „Zikkurat”.
Ale przypuszczenie to nie zgadza się z podaniami
Sumerów, którzy uporczywie mawiali o sobie, że
przybyli „zza morza”. Archeolodzy nie wykluczają
również takiej możliwości, niejednokrotnie przecież
przekonywano się, że w wielu pozornie
niewiarogodnych podaniach sumeryjskich tkwiło
jakieś źdźbło prawdy. Zresztą ślady kultury
sumeryjskiej znaleziono w Afganistanie i
Beludżystanie, a nawet w dolinie Indusu, oddalonej o
2500 kilometrów od Mezopotamii. Z tych względów
sprawy pochodzenia Sumerów nauka nie uważa dotąd
za ostatecznie przesądzoną.
W grobach królewskich Uru, którym poświęcamy
osobny rozdział, znaleziono tak zwany „Sztandar z
Uru”. Wywołał on kiedyś wielką sensację. Jest to
płyta, na której techniką mozaikową przedstawieni są
Sumerowie, tak jak żyli i odziewali się w trzecim
tysiącleciu p.n.e. Widzimy tam ucztującego króla-
kapłana w Otoczeniu swego dworu. Dostojnicy,
ubrani w sute tkaniny wełniane podobne do tunik,
trzymają w ręku puchary. Duże ich głowy, szerokie
twarze i wydatne nosy czynią ich podobnymi do
dzisiejszych Arabów. W przeciwieństwie do
późniejszych Babilończyków i Asyryjczyków nie
nosili zarostu. W dolnej części „Sztandaru” znajduje
się korowód prowadzonych na rzeź zwierząt
ofiarnych, skrępowanych jeńców wojennych i
żołnierzy sumeryjskich w kaskach na głowach,
uzbrojonych w tarcze i dziryty* [*Dziryt - rodzaj
krótkiej włóczni służącej za pocisk (przyp. red.).].
Największą rewelację stanowią rydwany zaprzęgnięte
w osły, sądzono bowiem przed znalezieniem
„Sztandaru”, że wozy bojowe wprowadzili dopiero
Asyryjczycy.
na czerwono, a świątynia na wierzchołku błyszczała
szafirową glazurą ścian i pozłotą kopuły.
Kolory spełniały nie tylko zadania dekoracyjne, lecz
zawierały pewien sens symboliczny, związany z
wyobrażeniami Sumerów o budowie wszechświata.
Czarny kolor symbolizował krainę podziemi,
czerwony ziemię, a kolor niebieski oznaczał niebo i
słońce.
W murach piramidy znajdowały się wąskie szczeliny
przypominające strzelnice w starych warowniach.
Początkowo nie umiano wytłumaczyć przeznaczenia
tych dziwnych otworów. Ponieważ piramida tworzyła
masyw wypełniony cegłami, szczeliny zatem nie
mogły być oknami. Dopiero po dłuższych badaniach i
dyskusjach archeolodzy doszli do przekonania, że
otwory służyły do odprowadzania wody z tarasów.
Skąd jednak woda na tarasach, skoro w Mezopotamii
nie bywało prawie żadnych opadów deszczowych?
Odpowiedź, jaką znaleziono na te wątpliwości,
stanowiła równocześnie nie lada rewelację. Otóż
Sumerowie nanieśli na tarasy ziemię i urządzili tam
ogrody. Rzecz zrozumiała, że w klimacie tropikalnym
kwiaty i drzewa musiały być często i obficie
podlewane. Gdyby nadmiaru tej wody nie
odprowadzono na zewnątrz przez otwory w murze,
fundamentom piramidy groziłoby stale podmycie, a
budowli prędzej czy później ruina.
Tabliczki klinowe w całej rozciągłości potwierdziły
przypuszczenia archeologów. W jednym z napisów
król babiloński Nabonid donosi, że kazał oczyścić z
gałęzi i naprawić świątynię „Gig-par-ku”. Zagadka
tych gałęzi wyjaśniła się po ustaleniu położenia
świątyni. Świątynia ta bowiem stała u podnóża
piramidy, a więc tuż pod tarasami, skąd
przypuszczalnie niesumienni ogrodnicy zrzucali
obcinane gałęzie, nie troszcząc się o to, że spadają na
dach niżej położonego budynku.
Główną częścią sumeryjskiego rytuału religijnego
były procesje, ich przepych, malowniczość i blask
stanowił zapewne jeden ze sposobów utrzymania w
uległości i posłuszeństwie pracującej w pocie czoła
ludności. Król-kapłan tytułował siebie „dzierżawcą
boga na ziemi” na znak, że nie on, lecz sam bóg jest
właścicielem wszystkich dóbr kraju. Chłopom i
rzemieślnikom kazano wierzyć, iż oddając
włodarzowi boskiemu znaczną większość owoców
swojej pracy, spełniają konieczny i pobożny
obowiązek religijny.
Jakże urzekająca musiała być majestatyczna budowla
„Zikkuratu”. Niebotyczna wieża grała w słońcu
bogatą gamą kolorów: czernią i szkarłatem
spiętrzonych ścian fasady, szmaragdową zielenią
wiszących ogrodów i lazurowo-złotą świątynią, która
gdzieś w podniebnych wysokościach gorzała w
słońcu jak zjawisko nie z tego świata.
Świątynia nie była przybytkiem powszechnego kultu
religijnego, lecz prywatną siedzibą boga, do której
zwykli śmiertelnicy nie mieli dostępu. Tłoczyli się
oni u stóp piramidy, przyglądając się w struchlałej
bojaźni przebiegowi obrządków religijnych. Podczas
gdy chór kapłanów przy wtórze harf, fletów i bębnów
śpiewał uroczyste hymny, schodami, w górę i w dół,
posuwał się korowód króla, kapłanów i dostojników
w paradnych strojach, kapiących złotem i drogimi
kamieniami. Nad ich głowami łopotały feretrony i
kołysały się emblematy boga Nannara.
Wspaniałość procesji musiała - rzecz oczywista -
zapaść głęboko w wyobraźnię i pamięć starożytnych
ludów. Związane z nią legendy i alegorie przetrwały
Sumerów i „Zikkuraty”, które dawno już stały się
rumowiskiem. Wyrazem dalekich wspomnień
ceremoniału był sen biblijnego Jakuba. Orszak
aniołów wstępujący i zstępujący z drabiny - czyż to
nie obraz sumeryjskiego korowodu rytualnego na
stopniach piramidy? Plemiona Abrahama
przechowywały go z pokolenia na pokolenie z
czasów niewoli w Urze i na swój sposób przeobraziły
w Jakubową drabinę Starego Testamentu. Przed
odkryciem archeologicznym Woolleya nikt nawet nie
przypuszczał, że biblijna alegoria ma jakiś związek z
prawdziwymi wydarzeniami historii i że drabina
anielska kryje w sobie tajemnicę potężnych piramid
starodawnego Sumeru.
PODNIEBNA ŚWIĄTYNIA Z LAZURU I ZŁOTA
W roku 1922 ekspedycja archeologiczna uczonego
angielskiego Leonarda Woolleya rozpoczęła
systematyczne prace wykopaliskowe na wzgórzu,
zwanym przez Arabów „Górą Smoły”. Kryły się tam
potężne zwaliska Uru, stolicy boga księżyca Nannara,
który w okresie bez mała dwóch tysięcy lat miał tam
swoją świątynię i otaczany był wielką czcią przez
Sumerów, Babilończyków i Asyryjczyków.
Po usunięciu tysięcy ton piasku i gruzu, ekspedycja
odsłoniła fundamenty i zawalone mury ogromnej
piramidy zwanej „Zikkuratem”, czyli „Świątynią
Boga”. Staranne pomiary pozwoliły zrekonstruować
niemal że we wszystkich szczegółach wygląd
budowli. Wznosiła się ona trzema piętrami tarasów
zwężającymi się ku górze. Na ściętym wierzchołku
stała świątynia, do której wiodły trzy rzędy stromych
schodów, liczących po sto stopni. Piramida stanowiła
solidną masę niewypalonych cegieł, pokrytą na
zewnątrz okładziną z cegieł hartowanych w ogniu.
Pomiary ustaliły osobliwe odchylenia i
nieprawidłowości w ukształtowaniu budowli, których
archeolodzy nie umieli sobie pierwotnie
wytłumaczyć. Ściany poszczególnych kondygnacji,
osadzonych na sobie jak klocki, nie były pionowe,
lecz lekko się pochylały, podobnie jak
średniowieczne mury lub skarpy. Co więcej, nie
tworzyły prostych linii, lecz wyginały się ku
środkowi poziomym łukiem. Rekonstrukcja
rysunkowa piramidy z łatwością wyjaśniła sens tych
intrygujących odchyleń. Złożona z prostokątnych,
spiętrzonych na sobie sześcianów, budowla
sprawiałaby wrażenie ociężałej, bezdusznej bryły.
Tymczasem pochyłe i wklęsłe płaszczyzny elewacji
tworzyły płynne linie, po których wzrok obserwatora
mógł swobodnie ślizgać się ku szczytowi, by spocząć
na świątyni, stanowiącej uwieńczenie i główny akcent
całej budowli. Stało się rzeczą jasną, że architekci
sumeryjscy byli nie tylko doskonałymi
budowniczymi, lecz również subtelnymi artystami,
znającymi dobrze arkana kompozycji wielkich
budowli. Z podziwu godnym mistrzostwem umieli w
nich połączyć monumentalną siłę z wrażeniem
lekkości i harmonijnego czaru.
Siady kolorów na cegłach pomogły archeologom do
ustalenia dodatkowych szczegółów: dwa najniższe
piętra były pomalowane na czarno, trzecie, najwyższe
W ruinach tych miast znaleziono wspaniale,
gigantyczne świątynie, wazy, rzeźby, kamienie
erekcyjne z napisami, tabliczki klinowe oraz
przedmioty artystyczne ze złota, srebra i drogich
kamieni. Odkopane przy świątyniach archiwa
pozwoliły śledzić dzieje Sumerów aż do najdalszych
mroków przeszłości. Co więcej - w Fara, Uruk, El-
Ubaid i Urze wydobyto spod ziemi osiedla, sięgające
epoki neolitycznej, założone przez ludy nieznane,
które zajęły południową Mezopotamię na długo przed
pojawieniem się tam Sumerów.
Nasza wiedza dzięki tym odkryciom rozszerzyła się o
całe tysiąclecia. Dziś wiemy, że już na pięć tysięcy lat
p.n.e. plemiona Mezopotamii zajmowały się hodowlą
bydła i uprawą roli, a nawet budowały ludne miasta,
jak Ur, Lagasz i Nippur.
UKRYTY SKARB I POGORZELISKO
Piramida Uru, jak to ujawniły wykopaliska, nie stała
samotnie na otwartej przestrzeni. Otaczała ją gęsta
zabudowa pomniejszych świątyń, magazynów
gospodarczych i domów mieszkalnych dla kapłanów,
tworząc niejako osobną dzielnicę miasta.
Wśród tych budowli wyróżniała się okazałością
świątynia poświęcona bogini Nin-Gal, małżonce boga
Nannara. Był to zawiły kompleks sal, kaplic,
krużganków, dziedzińców i murów warownych, który
powstał w ciągu wielu setek lat i rozrósł się do
imponujących rozmiarów.
Królowie Mezopotamii otaczali świątynię szczególnie
troskliwą opieką. Nieustannie prowadzili w niej różne
naprawy i prace konserwatorskie, a gdy mury waliły
się ze starości, wznosili na ich fundamentach nowe,
piękniejsze jeszcze budowle. Bardzo im zresztą
zależało na tym, by ich zasługi dla przybytku bogini
Nin-Gal nie poszły w zapomnienie. Dzięki ich
próżności znamy dziś nazwiska niemal że wszystkich
królów-fundatorów, którzy w jakikolwiekbądź sposób
przyłożyli się do wielkości świątyni. Archeolodzy
znaleźli je wyryte na cegłach i glinianych stożkach
ukrytych w niszach ścian, na brązowych posążkach
rytualnych i gniazdach z twardego diorytu, w których
obracały się na biegunach wierzeje świątynne.
GDZIE ONGIŚ SZUMIAŁY GAJE DAKTYLOWE
Na połowie drogi między Bagdadem a Zatoką Perską,
około 15 kilometrów na zachód od dzisiejszego
koryta Eufratu, wznosi się wzgórze z potężnymi
ruinami miasta Ur. Jak okiem sięgnąć roztacza się
dokoła płowa, bezludna pustynia i rzadko porosłe
stepy. Tu i ówdzie widać nędzne lepianki fellachów*
[*Fe11ach - osiadły chłop arabski (przyp. red.)]
irackich, których obecność jeszcze bardziej podkreśla
dojmujące wrażenie pustki. Na wschodzie znaczą się
ciemne sylwetki drzew palmowych, rozciągniętych
długim pasmem nad brzegiem Eufratu.
Niezmierzoną płaszczyznę zalewa odrętwiająca
senność. Powietrze wibruje i skrzy się od zabójczego
upału. Raz po raz znienacka podrywa się tuman pyłu,
przenika do ust i nosa samotnego wędrowca.
Nierzadko pojawiają się miraże, dające złudzenie,
jakoby krajobraz był przetkany chłodnymi taflami
wody. Ale bywalec nie pozwoli się uwieść
zwodniczym igraszkom przyrody, wie przecież, że
rozprażona, spalona na popiół ziemia jest od
niepamiętnych czasów bezwodną pustynią.
Zenon Kosidowski (1956) Gdy słonce było bogiem. Strona 5 z 36
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin