JÓZEF RATAJCZAK
(1932-1999) poeta, prozaik, autor wielu zbiorów wierszy dla dzieci. Jego utwory, w których starał się ukazać świat dziecięcych wyobrażeń, od lat znajdują się w programach szkolnych. Wiersze te uczą dostrzegać piękno i niezwykłość w najzwyklejszych przedmiotach i sytuacjach rzeczywistego świata.
Jeśli już zaczniesz
wszystko widzieć wyraźnie,
blask od cienia
odróżnisz –
odejdą baśnie
by nigdy nie powrócić.
Zwierzęta mówić przestaną,
czary odlecą z przedmiotów,
wieloryb się zmieni w butelkę tranu,
a słońce – w kroplę potu.
Obłoki
Płyną w górze
niczym słomkowe kapelusze.
Kościelna je wieża
przymierza.
Nie pasują – za duże.
Zegar ratuszowy
próżno nadstawia głowę.
Dachy domów
wyciągają szyję po kryjomu.
Dwa smukłe klony
daremnie rozwarły korony
i biegną zziajane na wzgórze.
Lecą tak obłoki
z ręki do ręki
w bardzo wysoki,
czysty błękit.
Płyną samotnie w górze
Potem całą noc płaczą
aż do zorzy,
że nikt ich na głowę
nie włożył.
Mój kotek,
leniwy już i stary,
zamiast łowić myszy
chodzi na wagary.
Kurę przestraszy,
wróbla przegoni,
w kącie za piecem,
łezkę uroni.
Potem szepcze mi
mój kotek stary
- proszę ciebie,
czyż
mogę złapać mysz,
jeśli muszę nosić okulary?
Taką legendę mi pokaż,
co siedzi wciąż
w jamie smoka
i kryje się w kopcu Kraka.
To jest legenda na plakat.
Taką legendę mi przyślij,
co skacze z Wandą
do Wisły
i mieszka
w Mysiej Wieży.
Taką legendę chcę przeżyć.
Bo takie legendy uczą:
Śpiący Rycerze
się zbudzą,
Piast przyjdzie
i Kościuszko.
To są legendy nad łóżko.
Malować je i powiesić.
Niech zawsze nad nami płyną
w pieśni.
A potem w szkolnym zeszycie
napisać je sobie,
jak życie.
krajobraz wyszywany.
Mróz srebrne nitki bierze,
tka nimi białą wierzbę,
las cały, obce kraje ...
Jak żywe w oknie stają.
Lecą niezmordowane
w czapeczkach futrzanych.
Zaciskają piąstki w biegu,
miasta i wioski kryją pod śniegiem.
Wokół kominów krążą,
lecz rozgrzać się nigdy nie zdążą.
Zaglądają do okien,
niczym gwiazdki wysokie,
z rozpłaszczonymi w szybach noskami
drąż i giną
porwane przez zamieć.
zamieść niebo.
Potrzebne są do tego
drzewa otrzepane ze śniegu,
jak długie miotły zbierające
chmury z wiosennego słońca.
Potem trzeba pole
od szronu uwolnić,
aby kiełki mogły przebić łupiny,
podskoczyć do blasku zwinnie
i dopiero w jesieni
zawstydzić się, zarumienić.
wszystko jest makowe:
domek z ogródkiem,
poduszka pod głowę.
Można tu nawet
wieść makowe życie,
małe słońce z maku
wywołać o świcie.
Tylko uważać
trzeba na swe kroki,
by nie spaść z ziarna
w makowe obłoki.
W s ł o ń c u jest słoń,
a w k o ń c u jest koń.
Słoń ze zwierzyńca uciekł,
promienie trąbą tłucze,
w słońcu jak w sklepie z porcelaną
wałęsa się od rana
Koń stoi smutno na stronie,
zepchnięty na szary koniec:
mkną auta, pędzą do przodu ...
Koń może w końcu odejść.
To ściana biała przy ścianie.
Wszystko tu jest na niby:
Zamiast nieba są szyby,
Zamiast drzewa sucha deska,
Za morze farba niebieska.
Za ptak zegar kuka,
Zamiast dzięcioła gość stuka.
Jedynie na stałe w wazonie
Są najprawdziwsze peonie.
Co zaszło na stawie, opowiem:
Kaczki stały na głowie,
siedziały na brzegu dzień cały,
łapy w piasku odciskały,
gubiły piórka kacze,
aż wiatr zwiedzający Dąbrowę
przystanął, by na nie popatrzeć.
I nagle wszystko stanęło,
wszystko się zapatrzyło,
tylko kaczek na stawie
od godziny nie było.
Chciałbym mieć psa,
wilka lub foksteriera,
każdego dnia
chodziłbym z nim na spacery.
Uczyłbym go
służyć, leżeć przy nodze,
czuwać co noc
i bawić się ze mną co dzień.
A on swój łeb
wznosiłby bez przerwy ku mnie,
by każdy gest
i każde słowo zrozumieć.
Łasiłby się,
tulił pysk do mej twarzy,
mój piękny pies,
o którym ciągle marzę.
tyle dróg,
żebyś wyjść i przyjść
mógł.
Tyle dróg
i drogowskazów,
żebyś trafił do celu
od razu.
Ale ty
szukasz takiej drogi,
której nie ma jeszcze
za progiem.
Chcesz wydeptać ją
jutro rano,
by nam krzyknąć stamtąd:
Dobranoc!
Nowa droga
za oknem się wije,
twoja droga
przez drogi niczyje.
Dwa słońca – patrzą na siebie co dzień,
jedno rośnie na niebie, drugie – przy płocie.
Jedno ma łodygę jak promień,
drugie – kulę słonecznika
dźwiga ciężko nad domem,
gdy o zachodzie znika.
Jedno jest pełne wróbli,
gdy stoi w zenicie,
drugie – nasiona gubi,
wschodząc o świcie.
Dwa słońca-słoneczniki, lecz tylko jedno z nich mogę
zerwać, chwycić do ręki i wynieść jak lampę na drogę.
Klasnę w dłonie – kwiat rozkwitnie,
klasnę znowu – zwiędnie, zgonie,
klasnę – będzie świt za świtem
i noc niczym chwila minie.
Na żądanie przyjdzie jesień,
zwarzy trawy, liście, zioła
albo wiosnę ptak przyniesie,
jeśli ptaka tu przywołam.
Klasnę – koń przybiegnie rączy,
klasnę – stanie między nami
i na zawsze nas rozłączy
tupiąc w niebie podkówkami.
thorba