MICHAEL GERBER Barry trotter i Niepotrzebna kontynuacja.doc

(931 KB) Pobierz
MICHAEL GERBER

MICHAEL GERBER

Barry Trotter i niepotrzebna kontynuacja

 

(tak, znowu on)

PRZEŁOŻYŁA PAULINA BRAITER

Wydawnictwo MAG Warszawa 2006

Tytuł oryginału: Barry Trotter and the Unnecessary Seąuel

Copyright © 2003 by Michael Gerber

Copyright for the Polish translation © 2006 by Wydawnictwo MAG

Redakcja: Joanna Figlewska

Korekta: Urszula Okrzeja

Ilustracja na okładce: © Douglas Carrel

Opracowanie graficzne okładki: Jarosław Musiał

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń

Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa

tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57

www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl

ISBN 83-7480-011-9 Wydanie I

Wydawca:

Wydawnictwo MAG

ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa

tel./fax (0-22) 813 47 43

e-mail: kurz@mag.com.pl

http://www.mag.com.pl

Dla Kate,

która umie poznać

coś zabawnego, kiedy to przeczyta,

dla wszystkich Trottermaniaków, domagających się kolejnej części...

...i oczywiście dla CIEBIE*

(Ale tylko, jeśli kupiłeś tę książkę).

DO VfiAŻlMGo CZIIE1KIK4

Książka ta zawiera niezwykle dosłowne opisy seksu, często bez śladu gry wstępnej. Przesadnie szczery, obsesyjnie szczegółowy- i zupełnie niepotrzebny język seksualny -a także wykresy - sprawiają, że absolutnie nie nadaje się dla wrażliwych czytelników.

W istocie jedynie drobna grupka zboczeńców o spoconych dłoniach, których kręci wyobrażanie sobie ukochanych bohaterów dzieciństwa „robiących to" na wszelkie możliwe sposoby z najmniej prawdopodobnych powodów, powinna kupić tę książkę. Dobrze wiecie, do kogo mówię.

Wydawca

Korektę tej książki przeprowadzili niewidomi. Od 1961 roku Fundacja Edypa pomaga brytyjskim niedowidzącym zdobywać pracę we wszystkich dziedzinach

przygotowania rękopisów. Kupując książki redagowane przez niewidomych, dajesz świadectwo swojej wrażliwości.

 

 

ROZDZIAŁ 1

Barry Trotter miał co roku nieodmiennie okropne urodziny. Gdy osiągnął szacowny wiek trzydziestu ośmiu lat, stało się to dla niego perwersyjnym powodem do dumy, podobnie jak odjechane ciuchy, gdy był nastolatkiem, i bezlitosny sarkazm po dwudziestce.

-Chciałbyś dostać prezent, chłopcze? - mawiał złowieszczo jego wuj Vermon. — Co powiesz na to, że cię nie zabiję? Podoba ci się taki prezent?

Jasne, to Barry śmiał się ostatni - ale nie da się upokorzyć, doprowadzić do obłędu i w końcu ukrzyżować wspo-

mnień.

Owszem, obecnie sytuacja poprawiła się, ale zaledwie odrobinę. Mógł liczyć na to, że dostanie kolejny skrzypiący hydrant od Lonalda Gwizzleya, swego kumpla o psim móżdżku. Odziany w kombinezon ochronny listonosz przyniesie garść wybitnie zabójczych słodyczy od Ferda i kolejną morderczą niespodziankę od Jorgego. Jego ojciec chrzestny Sknerus Blech przyśle mu kartkę urodzinową,

wewnątrz której Barry nie znajdzie pieniędzy, lecz prośbę o nie. Dostanie też coś niewiarygodnie przydatnego i potwornie nudnego od swej żony, Herbiny Gringor. Co wymyśli w tym roku? Ostatnie aluzje wskazywały na samo-czyszczący wok. Odkąd mieli dzieci, nie mógł już nawet liczyć na rozbierany telegram.

— Trzydzieści osiem z głowy, zostało jeszcze tylko parę upierdliwych setek - mruknął Barry, wyłączając swój komputer w Ministerstwie Magiczności, w którym pracował jako asystent zastępcy podwicesekretarza do spraw stosunków gumolskich.

Wcześniej tego dnia, jak zwykle marnując czas, wpisał „trzydzieści osiem" do wyszukiwarki czarodziejskiej Abra. org. „Według Nostradamusa numer ten symbolizuje mało znanego piątego konia Apokalipsy, Nudę".

Z tego, co Barry zauważył, rodzina zapomniała na śmierć

0 jego święcie. Herbina była (by użyć jej ulubionego określenia) „zajęta własnym życiem". W tej chwili oznaczało to pisanie stałego kącika porad „Hajda do Herbiny" dla „Wróżbity Codziennego". Proponowała w nim najróżniejsze magiczne zastosowania dla przedmiotów gumolskich. „Jeśli eliksir wymaga użycia końskiego kopyta, zamiast tego można skorzystać ze sklepowej żelatyny!". We wtorki

1  czwartki szybowała pięć minut do Oxfordu, gdzie uczyła rzucać czary gorylicę imieniem Audrey. Stanowiło to część badań do jej doktoratu z kryptozoologii*. A w wolnych chwilach — w większość weekendów, wieczorami,

* W świecie czarodziejów uczenie goryla magii jest niemal równie nielegalne, jak rozszczepienie czasu na siedemnaście różnych

8

w wannie — tłumaczyła księgę podstawowych zaklęć na język Skontklikash. Gdy dodamy do tego ciągłe pilnowanie i wychowywanie dzieci, Nigela (11) i Fiony (3), każdy normalny człowiek jej odpuści.

Ale Barry nie był normalny i Herbina dobrze o tym wiedziała. Każde kolejne urodziny męża stanowiły istne pole minowe niewypowiedzianych oczekiwań — a jeśli go nie zadowoliła, potrafił uciec się nawet do odmówienia jej seksu. Każdego trzydziestego pierwszego lipca dolewała mu do porannej kawy parę kropel doroślanki, by nieco go uspokoić. Zadrżała na myśl, jak zachowywałby się „czysty". Czarowanie męża uważano za nieetyczne - miało to coś wspólnego z wolną wolą — lecz życie z Barrym Trotterem wymagało drastycznych środków. Poza tym atak wściekłości potężnego czarodzieja mógł wstrząsnąć całym ekosystemem. Każde małżeństwo gra wedle własnych reguł, a Herbina w imię trzeźwości i wyższego dobra dołączała do nich parę okazjonalnych wykroczeń i naruszeń prawa.

Gdy przypomniała sobie o urodzinach męża, minęła już czwarta. Do jego powrotu pozostało zaledwie półtorej

wymiarów i jednoczesne popełnienie w nich wszystkich przestępstw. Częściowo to Barry sprawił, że dawna chodząca doskonałość Gringor zeszła na złą drogę, lecz oczywiście zawsze jej najważniejszą cechę stanowiła ciekawość. Barry musiał zresztą przyznać, że gorylica uczy się oszałamiająco szybko. Po zaledwie sześciu miesiącach Audrey opanowała kilkanaście najgroźniejszych zaklęć znanych magom. W efekcie nikt nie zaczepiał jej kota Ale-jaja (choć często mówiono, że to kretyńskie imię — za jej plecami).

 

 

godziny. Natychmiast wysłała dzieci, by przygotowały laurki (w razie konieczności zamierzała rzucić na nie szybki czar Niezdarnej Słodyczy). Następnie wyprawiła sowy do wszystkich przyjaciół.

Czekając na odpowiedzi, kończyła dzisiejszy tekst. Potrzebowała jeszcze dziesięciu słów. „Stare, niemagiczne rajstopy bywają bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo użyteczne" napisała, po czym stuknęła różdżką w ekran, wysyłając tekst do wydawcy, szorstkiego starego maga Klaktona, roztaczającego wokół siebie silną woń farby drukarskiej i pomady z krwi nietoperza.

Przez następną godzinę Herbina czarowała jak szalona - parę prezentów, tort, czapki, dekoracje. A ponieważ wszystko musi skądś pochodzić, rzeczy te zniknęły z różnych gumolskich sklepów, a także od Bystrego Maga, z półki gumolskiej piekarni* i przyjęcia pechowej chińskiej sied-miolatki.

Stopniowo spływały też odpowiedzi. Wredny stary puchacz Gwizzleyów, Pergol, niechętnie dostarczył kartę urodzinową. Wleciał do środka, zataczając się, zapewne pijany, tylko czekając, by Herbina czymś go poczęstowała, i rzucając się jej do gardła, gdy to zrobiła. Łączyła ich zadawniona wrogość i Herbina zawsze miała pod ręką rakietę tenisową.

* Która następnego dnia miała zostać zamknięta z powodu naruszenia przepisów sanitarnych. Zaklęcia nie przejmowały się tym, sprowadzały to, o co się prosiło, nie zważając na jakość. Należało pamiętać, by zamawiać możliwie szczegółowo. „ELEGANCKI płaszcz". „Tort urodzinowy BEZ szczurzych odchodów".

10

godziny. Natychmiast wysłała dzieci, by przygotowały laurki (w razie konieczności zamierzała rzucić na nie szybki czar Niezdarnej Słodyczy). Następnie wyprawiła sowy do wszystkich przyjaciół.

Czekając na odpowiedzi, kończyła dzisiejszy tekst. Potrzebowała jeszcze dziesięciu słów. „Stare, niemagiczne rajstopy bywają bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo użyteczne" napisała, po czym stuknęła różdżką w ekran, wysyłając tekst do wydawcy, szorstkiego starego maga Klaktona, roztaczającego wokół siebie silną woń farby drukarskiej i pomady z krwi nietoperza.

Przez następną godzinę Herbina czarowała jak szalona - parę prezentów, tort, czapki, dekoracje. A ponieważ wszystko musi skądś pochodzić, rzeczy te zniknęły z różnych gumolskich sklepów, a także od Bystrego Maga, z półki gumolskiej piekarni* i przyjęcia pechowej chińskiej sied-miolatki.

Stopniowo spływały też odpowiedzi. Wredny stary puchacz Gwizzleyów, Pergol, niechętnie dostarczył kartę urodzinową. Wleciał do środka, zataczając się, zapewne pijany, tylko czekając, by Herbina czymś go poczęstowała, i rzucając się jej do gardła, gdy to zrobiła. Łączyła ich zadawniona wrogość i Herbina zawsze miała pod ręką rakietę tenisową.

* Która następnego dnia miała zostać zamknięta z powodu naruszenia przepisów sanitarnych. Zaklęcia nie przejmowały się tym, sprowadzały to, o co się prosiło, nie zważając na jakość. Należało pamiętać, by zamawiać możliwie szczegółowo. „ELEGANCKI płaszcz". „Tort urodzinowy BEZ szczurzych odchodów".

10

- Powiedz Ferdowi,  żeby następnym razem przysłał Pryszczatkę — poleciła, wyrzucając Pergola na zewnątrz sprawnym forhendem*.

Wraz z wybiciem piątej w niewielkim domu Trotterów zebrało się kilkanaście pospiesznie wezwanych osób. Był tam Lon, jak zwykle pozostający pod opieką siostry Genny. Pergol przekazał wyrazy żalu Ferda i Jorgego — bliźniacy zajmowali się właśnie na zlecenie NATO wysadzaniem w powietrze małego, pogodnego kraiku. Zjawił się natomiast lord Vielokont.

- Dzięki, Terry - mruknęła Herbina, witając w drzwiach władcę Ciemniaków. — Barry się ucieszy. Wiemy jak rzadko podróżujesz.

- Byłem akurat w okolicy, zamykałem niedochodowy sierociniec - odparł Vielokont. - Wiesz, czasem warto odetchnąć chwilę i po prostu cieszyć się życiem.

Herbina uśmiechnęła się słabo. Vielokont z każdym kolejnym zarobionym funtem, dolarem, drachmą czy złotym stawał się coraz bogatszy i coraz bardziej dziwaczał. Mieszkał w luksusowym apartamencie Ogrodów Nerona, luksusowego hotelu-kasyna w Hogsbiede, mieście grzechu świata czarodziejów. Vielokont był nieoficjalnym burmistrzem Hogsbiede i jego faktycznym panem i władcą**.

* Gwizzleyowie nie mieli szczęścia do sów. Poprzednią, wyjątkowo upierdliwą sówkę zwaną Piczka (skrót od Piczka-zasad-niczka) Lon zjadł na obiad wkrótce po rym, jak przeszczepiono mu psi móżdżek.

** Hogsbiede to pozłacane bagno, paskudna dziura żyjąca z pobłażania najgorszym aspektom magicznej natury. Czarodzieje

11

 

Vielokont, niegdyś zawsze nieskazitelnie ubrany w czarną tunikę obwieszoną fałszywymi medalami, obecnie krążył po świecie w pudełkach po chusteczkach zamiast butów. Jeśli zechciał wyhodować sobie półmetrowe paznokcie i założyć maskę chirurgiczną, kto mógł go powstrzymać? Należała do niego większa część miasta i nim usunięto go ze stanowiska ministra finansów, zdołał ogłosić Hogsbiede terytorium autonomicznym, by nie podlegać ekstradycji. Lecz wszystkie zgromadzone gumolskie pieniądze ściągnęły na niego klątwę: klątwę sprawiającą, że nigdy nie słyszał słowa „nie". Do tego stopnia zabnegaciał, że nie zadawał sobie nawet trudu mówienia ze sztucznym, niemieckim akcentem.

Zapewne zaskoczy Cię, Drogi Czytelniku, obecność Tego, Który Śmierdzi na urodzinowym przyjęciu Barryego

uwielbiają hazard, toteż kasyna zarabiały krocie — pod warunkiem, że wystrzegały się jasnowidzów (na przykład pani Tralala, nauczycielka Wróżbicia z Hokpoku, była przy stołach ruletki medea non grata). Co do rozkoszy cielesnych, sztuczki znane magicznym prostytutkom wystarczyły, by przeciętny klient połknął język. Magiczne prostytutki, bez wyjątku licencjonowane inkuby i sukkuby, podlegały ścisłym przepisom i nadzorowi departamentu ministerstwa (którym kierował Tvardy Krotch). Miały niezwykle potężny związek zawodowy i w razie konieczności gotowe były do skorzystania z opcji Lizystraty. W istocie w 1612 roku strajk wszystkich goblińskich krupierów niemal zdusił Hogsbiede w jego ohydnym zarodku po tym, jak do protestów dołączył cały przemysł erotyczny. To trafiło czarodziejów w najczulszy punkt i musieli dojść do porozumienia.

12

Trottera. Zdziwiłbyś się jednak, jak bardzo ciągłe próby zabicia kogoś przypominają — tak, powiem to wprost! — romans. Barry uważał go za uroczego łotra, handlarza, który miast niedziałających leków, mostów i kolumn Merlina sprzedawał fałszywe łzy feniksa. (Istniała nawet niezwykle natrętna reklamowa piosenka, przesycona potężną ciemniacką magią: „Łamie cię, boliłlChcialbyś swawolić?/ Kup Płynny Ogień/i bierz na zdrowie!").

Vielokont zawsze przynosił jakiś drobiazg dla dzieci. Tym razem był to jednoręki bandyta, magicznie podłączony do mennicy Stanów Zjednoczonych.

- Traf do młodych, a zyskasz klientów na całe życie — powtarzał często.

Wszyscy zebrali się w holu, nasłuchując kroków Barry'ego za drzwiami. Nosił siedmiomilowe martensy, więc mógł się zjawić w każdej chwili.

Herbina odwróciła się do Vielokonta i zagadnęła go, próbując zapomnieć o osobliwym zapachu roztaczanym przez lorda.

- Jak minęła podróż?

- Świetnie, świetnie.

Vielokont mocno ryzykował, opuszczając Hogsbiede — prócz nieuniknionych zaległości podatkowych i magicznych piramid finansowych Gumole chcieli go wsadzić także za oszustwo internetowe dotyczące mitycznych funduszy zablokowanych w Nigerii. Pamiętajmy jednak, że gdyby mirra naprawdę się kiedyś rozlała, zawsze mógł się rozkro-plić i dosłownie przeciec im między palcami.

Vielokont roześmiał się i wskazał ręką. Rudowłosa Fiona, bardzo magiczna jak na swój wiek, lewitowała w powietrze

13

klocki z runami i posyłała je w stronę starszego brata Nige-la, próbującego rozkręcić jednorękiego bandytę.

— Au! — wrzasnął Nigel, dostawszy prosto w oko. Drugi klocek trafił go tuż nad uchem. — Fi, przestań!

Podniecony odgłosami konfliktu Lon rozszczekał się gorączkowo w łazience. Przyjście na koktajl oznaczało u niego skosztowanie wody z toalety.

— Ciii, Lon, spokój - upomniała starszego brata Gen-ny* Gwizzley. Wciąż niezamężna (Barry zawsze podejrzewał, że wpłynął na to jej bliski kontakt z bazyliszka), opiekowała się Łonem, karmiła i wyprowadzała na codzienne spacery.

Roześmiana Fiona zaczęła szybciej wystrzeliwać w stronę brata klocki. Nigel postanowił zatem zwrócić się do najwyższej instancji.

— Mamo! Powiedz jej, żeby przestała.

— Natychmiast przestańcie się bić.

Herbina skinęła palcem i posadziła kwitującą tacę z eliksirami na stoliku. W kącie kilka prezentów dostało się jakimś sposobem do szafki z alkoholami i chichocząc, rozpakowywało się nawzajem.

— Wcale się nie bijemy, ona rzuca we mnie klockami. Różnica jest subtelna, ale jak sadzę, dość znacząca — poskarżył się Nigel.

Równie wygadany jak jego siostra magiczna, za miesiąc miał zacząć naukę w Szkole Magii i Czarów-Marów Hok-pok. Wyglądał dokładnie jak jego ojciec w tym wieku, tyle

* Skrót od Genitalia, niezbyt fortunnego nazwiska panieńskiego jej matki.

14

że nie miał słynnego pytakrzyka. Pozbawiony systemu wczesnego ostrzegania Nigel nieustannie obrywał od życia. Vielokont postanowił go pocieszyć.

- Chodź tu, Nigel — rzekł, sięgając do kieszeni. Pogrzebał w niej chwilę. - Chcę ci dać... - sprawdził co trzyma w dłoni - kłaczek. Jest bardzo... - Vielokont urwał, szukając odpowiednio atrakcyjnego i handlowego określenia — ...bardzo magiczny i czarujący.

- Nie, dziękuję, „wujku" Terry. — Nigel utrzymywał stosowny dystans. — Mam już dość różnych magicznych rzeczy.

Spojrzał na zdecydowanie oldskulowy scyzoryk Vie-lokonta, pamiątkę po teutońskim przebraniu. Wyglądał paskudnie ostro, a na końcu rękojeści miał czaszkę. Czasem nie trzeba pytakrzyka, by się zorientować, skąd wieje wiatr.

Lecz lord Ciemniaków niełatwo się zniechęcał. Cały czas

grzebał w kieszeni.

- Nie, naprawdę mam coś super. Stary bilet do kina? Kawałek papieru, na którym napisano — rozłożył go — „panuj nad światem"?

Nigel, zbyt uprzejmy, by powiedzieć dorosłemu, żeby się odpieprzył, próbował zmienić temat.

- Hej, mamo, mógłbym dostać czerwone szkła kontaktowe?

Nagle Lon wybiegł z łazienki i zawył.

- Lonaldzie, cii — upomniała Genny.

Lon podbiegł do drzwi. Przez otwór w głowie przewlókł proporczyk z napisem „Wszystkiego najlepszego, Barry". Na schodach rozległy się kroki, potem usłyszeli stuknięcie różdżki w zamek i do środka wszedł gospodarz.

15

— Niespodzianka! — krzyknęli wszyscy. Barry rzeczywiście się ich nie spodziewał. Uśmiechnął się szeroko.

Jak przystało dorosłemu, Barry nie zebrał zbyt wielu prezentów, lecz te, które dostał, pochodziły wprost z serca. Lon i Genny zamówili dla niego subskrypcję „Łapy precz", najpopularniejszego angielskiego tygodnika ąuitkitowego. Vielo-kont podarował mu magiczny grzebień zagęszczający włosy.

— Widzisz? Działa. — Potrząsnął długimi, tłustymi strąkami.

Włosy Barry'ego były równie potargane jak zawsze, tyle że wyraźnie rzadsze. Chyba że urosła mu głowa, co jednak nie miało sensu (choćby dlatego że jego stary, domowej roboty kask z puszkami piwa wciąż pasował idealnie).

Fiona — oczywiście za pośrednictwem Herbiny - dała mu żółtą, flanelową pidżamę w fioletowe księżyce i gwiazdy. (Pedalska z nutką debilizmu*, pomyślał Barry, ale i tak się uśmiechnął).

Od Nigela dostał tajnoszpiloskop, urządzenie pozwalające rozpoznawać podstępnych obgadywaczy.

— Bardzo użyteczne - rzekł i syn rozpromienił się (sam wybrał prezent — czy też ściślej biorąc, powiedział mamie, co ma wyczarować z magicznego katalogu).

— Lepiej nie zanoś tego do pracy - poradziła Herbina. -Cały dzień będzie piszczał. Podoba ci się gadopaska?

* Czy też, bardziej politycznie poprawne „ten strój praktykuje alternatywny styl życia i jest inteligentny inaczej".

16

Barry miał dość rozsądku, by odpowiedzieć jak należy.

- O tak, jest super... Co to właściwie jest?

- Pomyślałam, że przyda ci się do rozmów telefonicznych —wyj aśniła żona. —To niewielka opaska, którą zakładasz na język, o tak. - Naciągnęła ją na palce i wepchnęła do ust.

- Ohyda, Herb - mruknęła Genny.

- Tak naprawdę nie zamierzałam tego zrobić — wyjaśniła pospiesznie Herbina. (Tak naprawdę to zamierzała — należała do tych ludzi, którzy podjadają innym z talerzy). — Ga-dopaska pozwala ci odpowiadać w języku, w którym ktoś do ciebie mówi. A prawdziwy prezent dostaniesz później — szepnęła i cmoknęła go w policzek.

Nigel dosłyszał.

- Ohyda — mruknął zniesmaczony do głębi.

- Hyda! — przedrzeźniała go siostra.

- Ale w jaki sposób rozumiesz, co do ciebie mówią? -spytała Genny.

- Nie zastanawiałam się nad tym - przyznała z lekką irytacją Herbina. - Może produkują też nauszniki?

Podejrzewała, że Genny wciąż ma do niej pretensje za to, że odbiła jej Barry'ego. O tak, Barry był kiedyś całkiem niezłą partią, choć teraz trudno było w to uwierzyć. Właśnie się drapał.

- Barry, nie przy gościach. - Herbina westchnęła.

- To moje urodziny i mogę robić, co mi się żywnie spodoba - odparł Barry. Obejrzał uważnie swą czapeczkę. -Czemu na tych czapkach są portrety Mao?

Po torcie (ozdobionym napisem Gratulacje z powodu przejścia na emeryturę) Herbina zaproponowała, by przenieść imprezę do ogrodu.

17

- Wieczór jest taki piękny — rzuciła radośnie.

Jak dotąd mieli sporo szczęścia, ale pozostawało tylko kwestią czasu, kiedy Lon zanadto się podnieci i popuści na dywan.

Barry przeprosił ich na chwilę i poszedł do kuchni -w pobliżu Vielokonta zawsze bolała go blizna. Pomagała na to wyłącznie aspiryna miesiączkowa Herbiny, i przy okazji zapobiegała też wzdęciom.

Właśnie popijał parę tabletek, stojąc przy zlewie, gdy jego uwagę przykuł ruch za oknem.

- Herbino, ta cholerna smarkula znów tu jest!

- Och, daj jej spokój, Barry — odparła Herbina. — Widziałam ją w college'u. Wszyscy nazywają ją kłamczuchą.

Do pracy w szkole potrzebna była bardzo gruba skóra -wszędzie roiło się od wymiotujących pierwszoklasistów, pomylonych amerykańskich turystów i zadziornych kilkulat-ków, przeżywających niezwykle skomplikowane przygody w wielowymiarowych, miltonowskich kosmosach.

Barry nie dał się przekonać.

- Hej, ty, brudasko, wynocha stąd! - zawołał do drobnej jasnowłosej dziewczyny, ubranej dość porządnie, lecz dziwnie nieudomowionej. - I zabierz ze sobą swoją fretkę...

- To nie jest fretka, palancie! - odkrzyknęła. - To ucieleśnienie mojego prawdziwego ja w zwierzęcej postaci!

- Zatem twoje prawdziwe ja sra w naszym ogrodzie -odparował Barry.

Dziewczyna pokazała mu język i wgramoliła się na wysoki mur.

- Co za sąsiedztwo - mruknął Barry. - I jeszcze czarownica dwie ulice stąd...

18

Wzmiankowana czarownica została ugotowana i zjedzona przez dzieci. Na szczęście jej polisa ubezpieczeniowa uwzględniała „złośliwe spożycie przez nieletnich".

- Znaleźli dzieci, które to zrobiły - poinformowała go Herbina. - Pochodziły z rozbitej rodziny - dodała znacząco, jakby to wszystko tłumaczyło.

Goście wynieśli sobie krzesła na trawnik. Barry minął po drodze wiekowego forda ganglię Gwizzleyów, którego starsi bracia oddali Genny*. Wsunął rękę przez otwarte okno -miało zachęcić złodziei, jak dotąd bez powodzenia - i nacisnął dopalacz nieprawdopodobieństwa. Wciąż był zepsuty.

- Lon, pamiętasz, jak wlecieliśmy tą kupą złomu w Od-tylną Osikę? - Barry'emu zwilgotniały oczy; był maniakiem wspomnień. — Nie mogłem siedzieć przez tydzień.

-Tak - odparł z roztargnieniem Lon, obwąchując na czworakach drzewo.

— Słyszałam mnóstwo dobrego o nowych dragonettach -oznajmiła ni stąd, ni zowąd Herbina.

Barry nie odpowiedział. Jego żona ciągle gadała o najmodniejszych magicznych samochodach. „Potrzebuję go ze względów bezpieczeństwa", powtarzała, lecz Barry podejrzewał, że chodziło raczej o to, że Penelopa Blagga ma już taki model. Penelopa zarobiła kupę forsy, sprzedając nieruchomości w innych wymiarach.

* Po tym, jak chłopcy rozbili się nim w Zabronionym Lesie, magiczny samochód przez dziesięć lat krążył po puszczy, żywiąc się tym co upolował. Pewnego dnia spotkał porzuconą młodą vectrę i spłodził z nią stadko motocykli. Ponieważ musiał płacić alimenty, wrócił do pracy u Gwizzleyów.

19

— Lon, nie siusiaj na trawnik - upomniała brata Gen-ny. - To szkodzi trawie.

— A Gumole z sąsiedztwa wezwą gliny — dodał Barry. Niegdyś lud magiczny ukrywał się, teraz żył otwarcie

pośród Gumoli i zwykle stosunki sąsiedzkie pozostawały wysoce poprawne. Istniały jednak granice; jedną z nich niewątpliwie stanowiłoby obnażenie przez Łona pewnych części ciała.

Ustawili swoje krzesła.

— Idź, usiądź obok wujka Terry'ego - poleciła Nigelowi Herbina.

— Pokaleczy mi głowę — wyszeptał Nigel.

— Daj spokój — odparła matka. — Wujek Terry cię lubi. -Tak, jasne. Spójrz, przyniósł nawet przenośną wypa-

larkę.

Istotnie, nad krzesłem unosiła się strużka dymu. Pochylony Vielokont wypalał pracowicie w poręczy napis „Vielo .

Herbina machnęła lekceważąco ręką.

— To tylko taki żart. Wiesz, że wujek ma osobliwe poczucie humoru.

-Ale mamo...

— Żadnych ale, urazisz jego uczucia - ucięła Herbina. Nigel usiadł ciężko i z ponurą miną pociągnął łyk

ohydnego napoju z korzenia tannisu (który miał dodać mu mocy magicznej). Lon okrążył go trzy razy i w końcu ułożył się na ziemi obok chłopca. Fiona uważnie oglądała znaleziony w trawie stary lizak, wyraźnie zamierzając wsunąć go do ust.

— Paskudztwo — rzuciła Herbina. — Odłóż to.

20

- Ja chcę skudztwo! - krzyknęła z oburzeniem Fiona i rąbek spódnicy matki zaczął dymić.

- Ktoś chce iść wcześniej do łóżka? - zagroziła Herbina. Dym rozpłynął się bez śladu.

Barry tymczasem zniknął w domu. Teraz wrócił, niosąc dziecięcą tablicę. Napisał coś na niej, postawił obok siebie i przekrzywił tak, by celowała w niebo.

- „Dam się wysondować za żarcie" — przeczytał Vielo-

kont.

- Tato chce zostać uprowadzony przez obcych - wyjaśnił

mu Nigel.

- Bardzo przepraszam - rzekł lord Ciemniaków. - Ponieważ napis stoi między nami, nie chciałbym, żeby doszło do pomyłki. Dorysował strzałkę skierowaną we właściwą stronę. - Nie znoszę tych małych sukinsynów - dodał. -Nic im nie mogę sprzedać.

- Kiedy postanowiłeś dać się uprowadzić, Barry? - spytała Genny.

- Po tym, jak wywalili mnie z Hokpoku.

Jego książka Barry Trotter i bezczelna parodia, napisana, gdy pracował jako szef public relations Hokpoku, istotnie zrobiła szkole sporą reklamę. Tyle że wyjątkowo złą

reklamę.

- Pamiętasz, o co spytał Nigel, kiedy powiedziałeś nam o swoich planach dotyczących uprowadzenia? - wtrąciła Herbina. — „Czy można na tym zarobić?".

Wszyscy roześmiali się z tak niezwykłej bystrości dziecka - prócz Nigela, który szczerze się nad tym zastanawiał.

- Z   radością   przyjęłam   perspektywę   pozbycia   się Barry'ego z domu - ciągnęła Herbina. — Wystarczyły dwa

21

tygodnie i mieszkanie wyglądało, jakby cierpiało na ciężki przypadek epilepsji.

— Owszem, zaproponowała, że zrobi mi kanapki na drogę. Szkoda, że ich nie potrzebowałem - mruknął ponuro Barry. - Nie chcieli mnie zabrać.

Pełna nadziei niedoszła ofiara uprowadzenia przez tydzień siadywała na trawniku przed domem ze spakowaną torbą oraz zapasem niezbędnych do przetrwania czekoladek i puszek piwa.

— Nie porywają magów - oznajmiła Herbina. — Widać nie jesteśmy dla nich dość dobrzy.

— Cholerni kosmici i ich cholerne uprzedzenia! - Barry pociągnął gniewny łyk jasnego jajajeża i uniósł pięść. - Nigdy się nie poddamy!

— A próbowałeś ich podejść? - podpowiedziała Genny. To miało sens. Barry wytarł szybko tablicę i napisał:

„Proszę, NIE uprowadzajcie mnie".

— Sprytne - mruknął Vielokont.

Zazwyczaj nie dawało się stwierdzić, czy lord Ciemniaków z kogoś żartuje, czy też mówi poważnie. Może dlatego nie ma zbyt wielu przyjaciół, pomyślał Barry.

— Jeśli tym razem mnie nie zabiorą, urżnę się w trupa, znajdę latający talerz i obrzygam go.

— To zrozumiałe — odparł Vielokont.

-W każdym razie cieszę się, że Barry znów ma pracę - wtrąciła Herbina. - Bycie uprowadzanym to hobby, nie zawód.

— Jak dobrze, że mamy ministerstwo - dodała Genny. -Bez urazy. — Zerknęła na lorda Vielokonta.

22

- Nic się nie stało - odrzekł. - Ministerstwo Magiczno-ści to dobro konieczne.

- Gdybyś był dzisiaj u mnie, zmieniłbyś zdanie. -W głosie Barry'ego zadźwięczała gorycz.

- Czemu? Co kazali ci zrobić? - zainteresował się Vie-

lokont.

Zapadał zmierzch.

- Pieprzone, nudne ostrzeżenia publiczne.

Kiedy Barry Trotter przemawiał, Gumole słuchali. Dziś jego przemowa była krótka: „Nie rzucajcie nielegalnych zaklęć".  Od kilku lat ciemniaccy magowie dostarczali Gumolom czarno rynkowe zaklęcia, tak zwane „tshary", spełniające wszelkie życzenia, od znalezienia partnera po naprawę pojazdu mechanicznego. Problem w tym, że zaklęcia te przepisywano tak wiele razy z pomazanych pergaminów pełnych archaicznych słów, iż roiło się w nich od błędów. I tak, czar miłosny wycelowany w dziewczynę z sąsiedztwa mógł zamiast tego trafić starszego brata, a inkantcja zwiększająca wzrost, zamiast dodać człowiekowi parę centymetrów, zmniejszała odrobinę całą resztę

świata.

- Co dokładnie dziś mówiłeś? — W głosie Genny wciąż pobrzmiewała nutka uwielbienia dla bohatera. — Pamiętasz

jeszcze?

- Boże, w życiu nie zdołam zapomnieć - odparł Barry. — Trzysta powtórzeń „Możesz je czytać, zbierać, wymieniać - byle nie wymawiać. Tshary bywają śmiertelnie groźne" - wyrecytował, patrząc tępo przed siebie. - Za plecami miałem ścianę pełną monitorów. Odtwarzali na nich

23

zapętlony filmik przedstawiający jakiegoś biednego dzieciaka, któremu chochlik wydłubywał oczy.

- Okropieństwo. - Genny wstała i się przeciągnęła. -No, ludziska, będziemy już znikać. Lon zawsze budzi mnie o świcie.

- Dzięki, że przyszłaś, Genny - odparł Barry. - I dzięki, że pozwoliłaś nam zabrać w przyszłym miesiącu Łona do szkoły na zjazd.

- Nie ma sprawy. Z pewnością mu się spodoba, a mnie przyda się odrobina wytchnienia. Opieka nad zdziecinniałym pół człowiekiem, pół psem bywa naprawdę męcząca.

- Rozumiem to lepiej, niż przypuszczasz - mruknęła Herbina. Barry szturchnął ją mocno.

Gdy Genny i Lon wyszli, odwrócił się do Vielokonta.

- Przyjedziesz na zjazd?

Lord Ciemniaków roześmiał się.

- Oczywiście, że nie. Nie chodziłem do twojej klasy.

- Owszem, ale tyle razy próbowałeś nas zabić... Jeśli ktokolwiek zasłużył sobie na tytuł honorowego ucznia, to z pewnością ty — oznajmiła Herbina.

-Ja skończyłem szkołę cztery lata później, a jednak pozwolili mi przyjechać — przypomniał Barry.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin