Orzeszkowa Tadeusz.txt

(30 KB) Pobierz
Eliza Orzeszkowa

Tadeusz

Chwedora, żona parobka Klemensa, zamiotła glinianš podłogę izby, miecie zgarnęła do kšta, nie mylšc wcale o wyrzuceniu Ich za próg, obierzyny kartofli
wsypała do cebrzyka napełnionego pomyjami, a umieciwszy pod ławš to pożywienie przeznaczone dla krowy, drewnianš deskš zasunęła otwór pieca, w którym
dwa spore garnki zawierały zgotowany już obiad dla niej i dla jej rodziny. W jednym z tych garnków znajdował się barszcz z boćwiny i burakowego kwasu;
w drugim - krupnik jęczmienny z kartoflami, czyli - wedle zwyczaju chłopów tych okolic - jedna potrawa kwana, druga przana. Spożytymi one być miały w
godzinie południowej, teraz za ranek był jeszcze wczesny. Ale Chwedora wnet musiała wyjć z chaty, bo najęła się na dzień ten do pełcia dworskich ogrodów
warzywnych, a mšż jej, Klemens, od godziny już w pobliżu dworu orał ziemię pod zasiew jesienny.
Była to chłopka młoda, wysoka, silna, ze skórš twarzy i ršk grubš i ciemnš, lecz w tej porze dnia czystš jeszcze, bo tylko co po wodę poszedłszy umyła się
pod studniš. Przez tę grubš i ciemnš skórę jej policzków przebijały się silne rumieńce; z niskim czołem, małym, zadartym nosem i grubymi wargami, jako
też z szerokimi bary i dużymi, płaskimi stopy-nie była wcale piękna, lecz biły z niej zdrowie, siła i hożoć. Strój jej składał się z krótkiej i pstrej
spódnicy, z szarawej, grubej 'koszuli ł pasiastego, szerokiego fartucha przewišzanego, kilkakrotnie stan okalajšcš, w domu z różnobarwnych nici utkanš,
sztywnš tamš. U szyi jej błyszczał bršzowy, powięcony medalik, a głowę okrywała chustka w czerwone kwiaty tak z tyłu czaszki zawišzana, że nad czołem
widać było dwa szerokie, pasma włosów gęstych, czarnych, ale zrudziałych i bez połysku.
Gdy na czas nieobecnoci swej urzšdziła już swe gospodarstwo, pochyliła się nad stojšcymi na ziemi glinianymi naczyniami i z jednego z nich nalewajšc mleko
do małego garnka wołać zaczęła:
- Tadeusz! Tadeusz!
Trudno było zgadnšć, do kogo stosowało się to wołanie, bo na pozór nikogo prócz niej w izbie nie było. Ale był to tylko pozór. Po chwili na szerokim tapczanie
służšcym tu za łóżko, pod radnem, czyli wielkim kawałem szarego płótna okrywajšcym siennik i sianem wypchanš poduszkę, poruszać się zaczęła żywa jaka
istota. Zrazu obecnoć jej zdradzały tylko szelesty poruszanego siana oraz wydymanie się i opadania grubych zgięć radna. Potem nad tapczanem i radnem wzbił
się czarny rój niezliczonych brzęczšcych much, a spod płótna wydobywać się zaczęły dwie małe, ciemne stopki i dwie również małe, okršgłe ršczki, aż ršbek
radna uchylił się całkiem i w spływajšcym na tapczan wšskim pasie słonecznego wiatła ukazało się dziecko, którego pierwszym gestem było zatopienie obu
ršk w rozczochranych włosach, a pierwszym krzykiem wpółpłaczliwym, wpółmiejšcym się:
- Mamo!
Gdyby jej był zaraz przy sobie nie zobaczył, byłby najpewniej wrzasnšł płaczem na całš izbę; ponieważ jednak szła włanie ku niemu z garnuszkiem w ręku,
zdecydował się na miech głony i radosny.
- Dajcie, mamo! dajcie! dajcie!
W słonecznym wietle i brzęku much, których mnóstwo na nim i nad nim latało, siedział na poduszce wypchanej sianem, utopiony w grubych zwojach radna. Czuprynka
jego, jasna jak len i bardzo rozczochrana, jeżyła się w strony wszelkie, oczy wieciły jak turkusy, a pływały jeszcze we mgłę rozespane, usta pšsowe wierzchy
warg miały czarne, jak u Murzyna. Wczoraj, dla rozrywki zapewne, tłustš, lgnšcš ziemia umalował sobie na czarno wargi, brodę i koniec nosa. Policzki dziwnym
trafem zostały niekniętymi i spod ogorzelizny swej, okršgłe i pulchne, tryskały rumieńcem różowym jak zorza. Urodził się na Gromnicznš i miał dwa lata
i dwadziecia dwa tygodnie wieku swego. Od roku przeszło nie ssał już piersi matczynej, natomiast codziennie, jak w tej chwili, przypinał się z całej mocy
do brzegu garnka, który matka przy ustach mu trzymała, i pił mleko powoli, z lubociš, z rozstawionymi i krótkimi palcami ršk, z wydobytym spod radna nagim
kolanem i z głuchym postękiwaniem objawiajšcym doskonale zadowolenie i głęboko uczuwanš błogoć.
Był to Tadeusz.
Wypiwszy mleko miał widoczny zamiar zanurzyć się znowu. z głowš w grube fale radna, ale Chwedora krzyknęła nań, aby natychmiast wstawał, bo jeżeli nie,
to wybije go dziahš. Wprawdzie gdy tak surowym głosem krzyczała, w siwych jej oczach migotała pieszczota, a kšty ust drgały umiechem; niemniej przecież
Tadeusz w mgnieniu oka zsunšł się z tapczana i wyskoczył na rodek izby, albowiem dziaha była jedynš znanš mu dotšd klęskš ziemskiego żywota.
Narzędzie to przedstawiało się przecież w doć wdzięcznej postaci owej różnobarwnej i sztywnej tamy, która po kilkakroć owijała grubš kibić jego matki,
lecz gdy tylko Chwedora rozwišzywać jš i odwijać zaczynała, Tadeusz gotów był wnet uczynić wszystko, czegokolwiek by tylko odeń żšdano. Bosy tedy i w krótkiej
koszuli, rozczochrany i z uczernionym końcem brody i nosa, wyskakiwał on teraz po izbie rozpędzajšc dokoła siebie roje much i zabiegajšc wcišż przed matkę,
która starannie nakrywała garnki z mlekiem i z dużego bochna krajała małš porcję chleba. Chowajšc porcję tę za koszulę rzekła:
- Nu chadziem (pójdmy), synku!
- Do taty? - zapytał.
- Do sadu - odpowiedziała.
Brała go z sobš zawsze do żniwa i pełcia. Cóż z nim uczynić miała? W chacie pozostawiać? Musiała przecież izbę zamknšć, a dziecko więzić trudno. Na dziedziniec
folwarczny pucić go samego, aby jak piesek bez dozoru czołgał się po pokrzywach, żal jej było. Więc zabierała go z sobš; ale o robieniu mu jakiejkolwiek
toalety przy wyprowadzaniu go w wiat szeroki ani pomylała. Toaleta Tadeusza dokonywała się najregulamiej w wiecie raz na tydzień w poranek niedzielny
i wtedy już nadzwyczaj energicznie, starannie, z pomocš balii pełnej wody i ogromnego grzebienia, nie bez obustronnych krzyków syna i matki, a czasem i
interwencji dziahy. Dzi za był pištek, więc czystoć tak koszuli jak twarzy i całego ciała Tadeusza rozpoczynała szósty dzień swego istnienia i naprawdę
już wcale nie istniała. Nic to. Czepiajšc się spódnicy matczynej biegł on przez dziedziniec folwarczny dziwnie drepcšc małymi stopkami, aby dorównać szerokiemu
krokowi matki, a wcišż po drodze cieszšc się to kogutem, który rozgłonia w ogniste skrzydła uderzajšc przecišgle zapiał; to kotem, który na okapie strzechy
łamane sztuki pokazywał; to sznurem kaczek, które ku ziemi pochylajšc szerokie dzioby zwolna cišgnęły po trawie; to gołšbkiem, który frunšł znad strzechy
czworaku i latał nad niš w kółko, w kółko; to indyczkš ćwierkajšcš na indyczęta, aby szły za niš w gęsty klomb z bzu i głogów; to starym Rubinem, kundlem
z ogromnym, kiciastym ogonem, który przyjanie otarłszy się o spódnicę Chwedory szedł za matkš i dzieckiem powoli, z głowš schylonš i łagodnie pozwalał
dziecinnej ršczce głaskać się po wełnistej, mokrej od rosy szerci.
Perlista rosa błyszczała jeszcze na krzewach i trawie folwarcznego dziedzińca, który pomimo zamieszkujšcych go ptaków i zwierzšt pogršżony był w ciszy i
wyglšdał pusto. Wszyscy ludzie wyszli już stamtšd do roboty. Szerokie wrota stodoły, stajen i obór szczelnie były pozamykane, tu i ówdzie zaledwie nad
jakim-kominem wzbijał się słupem dym, złoty od słońca, albo jaka pozostała w domu gospodyni w progu stanšwszy na trawę i rosę buchnęła z balii strugę
pomyj czy mydlin lub dononie zawołała na kury, aby im rzucić wymiecionš gdzie z kšta garć przeszłorocznego poladu.
Na obszerne, szczelnie pozamykane budynki, na trawę zroszonš i wzdymajšcš się szorstkimi krzakami łopuchu, chrzanu i ostu, na klomby z przekwitłych bzów
i kwitnšcych głogów, na białe cieżki w różne kierunki ród zieleni wydeptane i otaczajšce dziedziniec niskie płotki spadała olbrzymia, jednolita, złota
płachta słonecznego wiatła, cała drgajšca miriadami iskier i w głębokiej ciszy powietrza rozpiewana głosami niewidzialnie prawie poruszajšcych się lici
i niewidzialnych ród lici ptaków i owadów. Prędko idšc Chwedora ozwała się:
- Bóg miłosierny pięknš pogodę daje!
Tadeusz nie odpowiedział nic na tę uwagę matki, bo nie mylał wcale o tym, że pogoda była pięknš. On tylko czuł jš w sobie. Całe jego dziecinne ciało pojšc
rozkoszš wzbierała w nim ona żšdzš życia i ruchu. Toteż opuciwszy spódnicę matki zaczšł jak rebię wierzgać nogami i tarzać się po trawie; gdy oddalała
się nieco, zrywał się i dopędzał jš ze swš lnianš grzywš rozwianš na cztery wiatry, z głonym krzykiem i miechem, z oczami rozpalonymi od słońca i szczęcia.
Za bramš szli przez chwilę drogš wysadzanš topolami, aż stanęli oboje i spoważnieli nagle. Na twarzy Tadeusza spoważnienie to odmalowało się przez nadzwyczajne
wytrzeszczenie oczu i szerokie otworzenie się na czarno umalowanych ust. Ale twarz matki jego wyrażała pokorę i pobożnoć. Stali u stóp kapliczki złożonej
z wysokiego podmurowania i wznoszšcej się na podmurowaniu drewnianej niszy. U brzegu niszy wród bukietów ze sztucznych i wieżych kwiatków stał posšg
Najwiętszej Panny z drzewa niezgrabnie wyrzebiony, z jaskrawo pomalowanš twarzš, bardzo stary. Nad głowš posšgu połyskiwała korona z posrebrzanej blachy,
a od szyi aż do stóp spływał mu płaszcz z czerwonego aksamitu, pozłocistš tamš dokoła oszyty. Kapliczka ta była wysokš i w ten sposób zbudowanš, e ku
drodze zwracała się profilem, a otworem niszy ku dworowi, nad którym z wysokoci swej panowała na każdym niemal punkcie jego widzialnš będšc.
Chwedora z pobożnie schylonš głowš przeżegnała się trzy razy i co z cicha poszeptała, potem schyliwszy się wzięła Tadeusza na ręce i podniosła go ku niszy.
- Bozia! - trwożnie jako wymówiło dziecko.
- Aha! - odpowiedziała matka - przeżegnaj się, synku.
Ale że sam jeszcze by tego uczynić nie potrafił, wzięła rękę jego w swojš i przenoszšc jš ze spoconego czoła na odkrytš pier synka ze skruchš i pro...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin