Wharton William - Rubio.pdf

(622 KB) Pobierz
119715960 UNPDF
WILLIAM WHARTON
RUBIO
Przełożył: Zbigniew Batko
Tytuł oryginału: Rubio
Poznań, 2003
119715960.001.png
SPIS TREŚCI
Rozdział I.............................................................................................................. 5
Rozdział II .......................................................................................................... 10
Rozdział III ......................................................................................................... 14
Rozdział IV......................................................................................................... 18
Rozdział V .......................................................................................................... 24
Rozdział VI......................................................................................................... 28
Rozdział VII ....................................................................................................... 33
Rozdział VIII ...................................................................................................... 37
Rozdział IX......................................................................................................... 41
Rozdział X .......................................................................................................... 46
Rozdział XI......................................................................................................... 53
Rozdział XII ....................................................................................................... 59
Rozdział XIII ...................................................................................................... 66
Rozdział XIV...................................................................................................... 76
Rozdział XV ....................................................................................................... 80
Rozdział XVI...................................................................................................... 88
Rozdział XVII .................................................................................................... 96
Rozdział XVIII ................................................................................................. 102
Rozdział XIX.................................................................................................... 105
Rozdział XX ..................................................................................................... 110
Rozdział XXI.................................................................................................... 113
Rozdział XXII .................................................................................................. 119
Rozdział XXIII ................................................................................................. 126
Rozdział XXIV ................................................................................................. 130
Rozdział XXV .................................................................................................. 134
Ślady ptaków na wilgotnym piasku,
Puste niebo.
Coś żyło, odeszło,
Coś pozostało.
119715960.002.png
Tym,
którzy nie wymagają konkretnych zakończeń
119715960.003.png
ROZDZIAŁ I
Wrzucam dwójkę; przednie koła zsuwają się w łożysko strumienia. Zwalniam z
wyczuciem hamulec i naciskam pedał gazu. Lewe tylne koło buksuje, grzęźnie na dobre. Żwir
grzechocze głośno o nadkola. Nie przejmuję się tym, że mogę utknąć; nigdzie mi się nie
śpieszy.
Jestem zaledwie dwadzieścia kilometrów od morza, a zdążyłem już przejechać przez ten
strumień co najmniej dziesięć razy.
Przede mną wynurza się zza zakrętu osiołek, więc zwalniam, żeby go nie spłoszyć. Na
grzbiecie osła siedzi mały Hiszpan, „po damsku”, dyndając w powietrzu nogami. Macha do
mnie kijkiem.
Spoglądam na błękitne niebo. Jest luty. Zaledwie trzy tygodnie temu, kiedy byłem w
Paryżu, padał śnieg. Trudno w to uwierzyć, nawet mnie, Kalifornijczykowi.
Stado kóz wysypuje się przede mną na drogę. Zjeżdżam na pobocze, wrzucam luz,
zaciągam ręczny hamulec.
Zsuwam się z siedzenia, zeskakuję na skraj piaszczystej drogi i schodzę po zboczu.
Zarośla wydzielają nikłą, zmysłową woń. Staję obok oliwki i przyglądam się suchej i lśniącej w
słońcu ciemnej korze. Patrzę w górę, na plątaninę gałęzi; młode, twarde oliwki zielenią się w
srebrzystym listowiu.
Wdrapuję się po pokrytym miałkim, żółtym piaskiem i kamykami stoku z powrotem na
drogę. Mój czerwony volkswagen z przyczepą otacza stado brązowych i czarnych kóz z
długimi szyjami; ich rozkołysane, miękkie, żółtawe wymiona niemal szorują po zapylonej
drodze.
Wsiadam z powrotem do samochodu, zwalniam hamulec, wrzucam jedynkę i
zaczynam mozolnie pełznąć pod górę.
Za kolejnym zakrętem ukazują się na tle gór stłoczone białe domy. Faliste wzgórza
wybrzeża spotykają się w tym miejscu z innym pasmem, ciągnącym się u podnóży Sierra
Nevada. W głębi widać tępo zakończoną wieżę kościółka.
Nie ryzykuję wjazdu do miasteczka; uliczki wydają mi się zbyt wąskie. Parkuję i idę
zwiedzać miasto. Czuję się, jakbym stracił wrażliwość na kolory. Ulice obramowane są
ozdobnymi, wijącymi się jak węże krawężnikami z czarnych i białych, wydobytych z rzeki
otoczaków. Niskie białe domki zdają się wyrastać wprost z wąziutkich chodników. Większość
Zgłoś jeśli naruszono regulamin