Ostatnia z rodu Chiawellich - Brent Madeleine.pdf

(901 KB) Pobierz
Dla Kobiet
Dla Kobiet
Madeleine Brent
Ostatnia z rodu Chiavellich
Z angielskiego przełożyła Zdzisława Lewikowa
Świat Książki
Skan i korekta Roman Walisiak
Tytuł oryginału TREGARON'S DAUGHTER
Projekt okładki i stron tytułowych Michał Sosnowski
Redakcja Barbara Waglewska
Redakcja techniczna Lidia Lamparska
Korekta: Marianna Filipkowska, Agata Bołdok
12108913
copyright © 1971 Souvenir Press, London Reissued 1984, 1989
© copyright for the Polish book club edition by „Świat Książki", Warszawa 1996
© copyright for the Polish translation by Zdzisława Lewikowa, 1996
Świat Książki, Warszawa 1996
Skład Joanna Duchnowska
Druk i oprawa w GGP
ISBN 83-7129-326-7
Nr 1552
* * *
Miłość to stan oczarowania.
Gdy kochasz, wszystkie dni są pogodne i wszystkie pola
zielone...
Miłość jest błogosławieństwem lat młodych,
I ukojeniem w starości.
Oczami miłości widzisz róże kwitnące w grudniu i słońce,
choć pada deszcz.
Zaiste, prawdziwa miłość to nieustanna fascynacja.
Jakże kobieta pragnie ulegać jej czarom!
Rozdział pierwszy.
W ten letni dzień, gdy w moim życiu pojawił się Lucjan Farrel, zbudziłam się rano z
uczuciem niepokoju, nieomal strachu. Nie było ku temu żadnego powodu. Nie zanosiło się na
nic szczególnego, wszystko zapowiadało się zwyczajnie. Zresztą nie denerwowałam się nawet
wtedy, gdy miałam powody; to nie leżało w mojej naturze. Tym razem jednak, ledwo
otworzyłam oczy, od razu poczułam, że moje zmysły są dziwnie wyostrzone. Ogarnęło mnie
jakieś nienaturalne podniecenie. Otaczający mnie świat wydawał się bardziej niż zwykle
namacalny i wyrazisty, a jednocześnie jakby trochę nierealny...
W takim stanie ducha byłam już dwukrotnie przedtem. Po raz pierwszy, gdy zginęły moja
matka i babka, i ponownie w ten czarny dzień, który przyniósł nam dwa nieszczęśliwe
wydarzenia: W Mawstone w ciągu paru godzin rozbił się na skałach statek rybacki, a w
kopalni cynku w Polbren zawalił się jeden z podmorskich pokładów. Nasza mała wioska
straciła w tych wypadkach siedmiu ludzi.
Teraz miałam równie niepokojące przeczucie. Zupełnie jakby wisiało nade mną jakieś fatum.
Trudno mi opisać, co dokładnie czułam, mogę tylko powiedzieć, że był to rodzaj głębokiego
wewnętrznego przeświadczenia, że stanie się coś złego.
Widziałam pyłki kurzu tańczące w strudze słonecznego światła, które wpadało do pokoju
przez szparę w zasłonach. Promienie słońca, odbite od mosiężnej gałki w rogu mego
wąskiego łóżka, wymalowały na białej ścianie złocistą kulę. Słyszałam tykanie zegara z
magiczną latarnią w środku i przyglądałam się jego rozświetlonej tarczy.
- 7 -
Siedem lat temu babcia Caterina dała mi ten zegar w prezencie na moje dziesiąte urodziny.
Pod plecami czułam każde zgrubienie i każdą zmarszczkę starego i podniszczonego materaca.
Wciągałam w nozdrza mieszające się wonie typowe dla rybackiej wioski: soli, ryb, dziegciu i
wspaniałego morskiego powietrza. Dziś zapachy te wydały mi się tak ostre i nowe, jakbym
nie mieszkała tutaj od lat, ale spędziła życie w jakimś wielkim mieście daleko od wybrzeża.
Zegar pokazywał szóstą trzydzieści. Pora wstawać -pomyślałam. Otrząsnęłam się, jakbym
chciała zrzucić z piersi przygniatający mnie ciężar, i zerwałam się z łóżka. Wlałam dzbanek
wody do miednicy, umyłam się i uczesałam. W szafie, gdzie trzymałam swoje rzeczy, wisiały
trzy suknie: dwie do pracy i jedna, najlepsza, na niedzielę. Miałam tego roku szczęście. Ryb
było dużo, połowy udane, ojciec zarobił sporo pieniędzy i mógł wydać na mnie niezły grosz.
Przed dwoma laty było gorzej. Miałam tylko jedną suknię. To był rok, w którym umarła stara
królowa*, i okazał się bardzo zły dla rybaków z Mawstone.
* Królowa Wiktoria, zmarła w 1901 r. (przyp. tłum.).
Włożyłam dziś najlepszą z moich sukien do pracy, tę z niebieskiego lnu, wyłączyłam
magiczną lampę w zegarze od babci Cateriny i poszłam obudzić ojca.
- Tatusiu, schodzę na dół przygotować śniadanie -powiedziałam, zapukawszy do drzwi jego
sypialni.
- Dobrze, kochanie! - odparł. - Zejdę o siódmej i zjemy je razem.
Ojciec był rodowitym Kornwalijczykiem i mówił miejscową gwarą. Ja też urodziłam się w
Kornwalii i spędziłam tu całe życie. Tutejsi ludzie jednak uważali mnie za coś w rodzaju
cudzoziemki, tylko dlatego, że moja babka ze strony matki pochodziła z Włoch. Historia o
tym, w jaki sposób dziadek spotkał ją i poślubił, była niezwykle ekscytująca i bardzo
tajemnicza.
8
Babcia Caterina często mi ją w dzieciństwie opowiadała; a potem całymi latami ta niezwykła
opowieść wracała do mnie w marzeniach. Teraz jednak, od kiedy dorosłam, nie było już w
moim życiu miejsca na marzenia.
Rozgarnęłam popiół w palenisku i dorzuciłam drew do żarzących się węgli, aż się pod
pękatym czajnikiem rozniecił wielki ogień. Czajnik dobrze trzymał ciepło. Woda nagrzana w
nim poprzedniego wieczora jeszcze się nie oziębiła. Z radością myślałam o tym, że zaraz
zrobię ojcu przyzwoite śniadanie; będą jaja, szynka, gorący placek kartoflany i półlitrowy
kubas mocnej, słodkiej herbaty ze śmietanką.
Prowadzący połowy w owym złym dla rybaków roku na próżno dzień i noc wypatrywał
czerwonych błysków na morzu, co znaczyłoby, że do naszej zatoki zawitała ławica śledzi.
Mijały tygodnie i ani razu się nie zdarzyło, żeby podniósł do ust tubę, skierował ją w stronę
wsi i donośnym głosem powiadomił rybaków, by ciągnęli sieci, bo śledzie już są... Podobnie
jak większości kornwalijskich rybaków także mego ojca nie stać było wówczas na kupowanie
mięsa, jaj czy sera. Na śniadanie, obiad i kolację jedliśmy tylko zupę chlebową. Byłam wtedy
młodsza niż dziś, miałam niespełna piętnaście lat, ale pamiętam, że nieraz dusiły mnie łzy,
gdy kładłam ojcu na talerz kilka kawałków chleba z pieprzem, solą i odrobiną masła i
zalewałam je wrzątkiem. Zupa była smaczna, ale na pewno nie stanowiła wystarczającego
posiłku dla mężczyzny. Tymczasem często bywało tak, że stawiałam ją i trzy razy dziennie
przed ojcem. Bardzo mnie to bolało...
Ojciec zszedł wąskimi schodami do kuchni w samą porę, bo właśnie kończyłam szykować
kartoflany placek. Już poprzedniego dnia ugotowałam ziemniaki i zrobiłam z nich puree,
przygotowanie placków nie zajęło mi więc wiele czasu.
- Pachną wspaniale! - zauważył i pocałował mnie w policzek. Potem zajrzał do patelni i
dodał: - Wyglądają też nieźle!
Tymczasem ja wciąż się nie mogłam pozbyć owego dziwnego uczucia niezwykłości, które
towarzyszyło mi od samego rana. Trzymałam w ręku patelnię i ona także wydała mi się nie
taka jak zawsze. Na suszarkę nad paleniskiem, którą od lat widziałam na tym miejscu, dziś
patrzyłam, jakbym ją po raz pierwszy zobaczyła. Nawet stojący obok mnie ojciec wyglądał
jak ktoś obcy. Tata nazywał się Donald Tregaron, miał czterdzieści cztery lata i był od sześciu
lat wdowcem. W jego żyłach płynęła stara kornwalijska krew. Pochodził z rodu o tysiącletniej
tradycji. Miał niebieskie oczy i włosy takie jasne, jak moje były ciemne. Mój tata był
potężnym i bardzo silnym mężczyzną. Szczycił się tym, że w młodości walczył w
kornwalijskich zapasach z mistrzem średniej wagi. Z natury spokojny i uczuciowy, mówił
cicho i niezbyt często zabierał głos.
Jego ojciec był górnikiem. Zmarł, zanim się urodziłam. W tamtych czasach górnik szedł do
pracy rano, schodził do kopalni po drabinie na głębokość trzystu metrów. Po ośmiogodzinnej
wyczerpującej harówce w straszliwym gorącu, zlany potem, musiał pod koniec dnia jeszcze
raz odbyć tę samą drogę, wspinając się po stromej kopalnianej drabinie w górę. Górnicy
młodo umierali. Ich serca i płuca nie wytrzymywały trudu. Mój ojciec dość się na ich niedolę
napatrzył i dlatego sam postanowił pracować na morzu. Został rybakiem. Nawet wtedy, gdy
jedynym posiłkiem rybaka była zupa chlebowa, zaciskając pasa miał chociaż tę satysfakcję,
że pożyje co najmniej dwa razy dłużej niż górnik. Mama też była zadowolona z ojcowego
wyboru.
Moi rodzice kochali się i odnosili do siebie z ogromną czułością. Mama pochodziła z rodziny
Panwardenów, na imię miała Jennifer i była bardzo piękna. Pomimo żywego usposobienia
nigdy się z ojcem nie kłóciła. Raz na tydzień, zawsze w piątkowe wieczory, ojciec zwykł był
chadzać do pubu „Pod Rybakiem". Wracał stamtąd chwiejnym krokiem i mówił trochę
bełkotliwie, ale wobec mamy był grzeczny i czuły jak zawsze.
- 10 -
Czasem, mimo że powinnam była już spać, siadywałam skulona na schodach i patrzyłam, jak
mama wita go po powrocie z pubu: śmiała się i pomagała mu zdjąć marynarkę. Potem
sadowiła go w fotelu i zwracając się do babci Cateriny, mówiła:
- Popatrz, mamo! Przypętało się do nas nocną porą jakieś zagubione, stare psisko... Jak
myślisz, mamy pozwolić mu zostać?
Kiedyś spytałam jej, dlaczego za te piątkowe wypady nigdy się na niego nie gniewa.
- Za cóż miałabym się gniewać? - spojrzała na mnie zdziwiona. - W domu otaczają go same
kobiety, więc chyba twemu tacie dobrze zrobi, jak co jakiś czas pójdzie między ludzi i wypije
z przyjaciółmi jeden czy dwa kufle. Pamiętaj, kochanie, żebyś nigdy nie próbowała za mocno
trzymać przy sobie mężczyzny.
Gdy sieci były puste i brakło nam pieniędzy, ojciec zrezygnował z wieczorów w pubie „Pod
Rybakiem". Mama jednak nalegała, by tam dalej chodził.
- Parę głupich pensów nie zrobi nam różnicy... - mówiła. Ale na próżno go namawiała... I to
były jedyne przypadki, gdy ich widziałam kłócących się.
Po śmierci mamy ojciec na dobre zarzucił swe pubowe zwyczaje, ale, o dziwo, wcale się z
tego powodu nie ucieszyłam. Wydawało mi się, że to tylko powiększa pustkę w jego życiu.
Gdy byłam już nieco starsza, bałam się, by ojciec nie zechciał ponownie się ożenić.
Wiedziałam, że moje stanowisko jest egoistyczne i niesłuszne, ale nie mogłam znieść myśli o
„nowej matce".
Niepotrzebnie się martwiłam. Którejś nocy poszłam już do łóżka, gdy nagle przypomniałam
sobie, że przecież miałam zawekować śledzie; zamarynowałam je i zamknęłam w słojach, ale
zapomniałam wstawić do gotowania. Musiałam wrócić do kuchni. Na dworze było bardzo
ciepło. Ojciec otworzył drzwi kuchenne, usiadł na progu i zabawiał się rozmową z naszym
najbliższym sąsiadem. Żaden z nich nie zauważył, że weszłam do kuchni.
- 11 -
Słyszałam, jak Jack Warren usiłuje przemówić ojcu do rozsądku:
- Czujesz się pewnie bardzo samotny, Donaldzie! Od śmierci Jenny minęły już cztery lata.
Powinieneś znaleźć sobie jakąś miłą, stateczną kobietę i ożenić się...
Zastygłam w bezruchu i wstrzymałam oddech. Po chwili doszedł mnie głos ojca. Nie należał
do ludzi, którzy z łatwością zwierzają się z tego, co im leży na sercu. Mówił cicho i powoli,
ale to brzmiało całkiem przekonująco:
- Nie, Jack! Nigdy bym nie mógł tego zrobić. Bo, widzisz, ja ciągle jestem zakochany w
mojej Jenny...
Minęły dwa lata od tamtej pory i oto dziś jego słowa powróciły do mnie; właśnie dziś, w ów
dziwny poranek, gdy wszystko, co mnie otaczało, zdawało się odmienione i nowe. Nawet
powietrze nie było tak ostre jak zawsze. Pochylona nad kuchnią, trzymałam rączkę dużej
patelni, na której smażyły się placki, a ojciec stał tuż obok mnie. Wiedziałam, że mój tata jest
taki sam jak zawsze, że wszystkie rzeczy są też takie same i że to nie w nich, ale we mnie, w
moim wnętrzu dokonała się przemiana. To ja stałam się inna.
- Uważaj! - zawołał ojciec. - Zaraz spalisz placki i cała twoja praca pójdzie na marne.
Szybko uniosłam do góry patelnię i spróbowałam wziąć się w garść.
- To dlatego, że stoisz obok mnie i gapisz się na to, co robię... - powiedziałam z wyrzutem. -
Idź stąd, tato, i usiądź przy stole! Denerwuję się, gdy mi ktoś patrzy na ręce.
- Dokładnie to samo mówiła zawsze twoja mama, Cadi... - uśmiechnął się i poszedł do stołu.
Otrzymałam imię po babce Caterinie, ale we wsi wszyscy wołali na mnie Cadi. Podobno, tak
przynajmniej twierdziła mama, pierwszy nazwał mnie tym zdrobnieniem nasz pastor Rees.
Wyjaśnił, że Cadi to walijska forma imienia Caterina. Zresztą nieważne, kiedy to się zaczęło.
Liczy się tylko, że takie imię przylgnęło do mnie na dobre
- 12 -
i jedynie panna Rigg, angielska lady, która bardzo długo przebywała w Londynie, zwracała
się do mnie per Caterina. Panna Rigg pracowała w stolicy jako guwernantka. W nasze strony
wróciła dopiero dziesięć lat temu, gdy przeszła na emeryturę.
Mimo iż szkołę skończyłam dość dawno, nadal chodziłam na lekcje do panny Rigg.
Spędzałam z nią każdego tygodnia trzy popołudnia. Nawet wtedy, gdy przeżywaliśmy ciężkie
czasy, ojciec nalegał, żebym się uczyła prywatnie.
- Nigdy nie wiadomo, co mi się może przydarzyć, Cadi, kochanie - mówił. - Za nic bym nie
chciał, żebyś poszła na służbę i szorowała podłogi u obcych ludzi. Pragnę czegoś lepszego dla
ciebie! A więc chodź na lekcje do panny Rigg i ucz się, a może pewnego dnia tak jak ona
zostaniesz guwernantką w jakiejś zacnej rodzinie.
Dzięki pannie Rigg i babci nie mówiłam kornwalijską gwarą, ale poprawną angielszczyzną.
co prawda babcia posługiwała się dziwaczną angielsko-włoską mieszanką językową, którą
sama wymyśliła, ale przynajmniej nauczyłam się od niej włoskiego, i jak niemal każdemu
dziecku, przyszło mi to łatwo i naturalnie. Lekcje z panną Rigg zaczęłam na długo przed
opuszczeniem szkoły i im głównie zawdzięczam brak kornwalijskiego akcentu i dobrą
angielską wymowę. Z drugiej jednak strony mieszkańcy Mawstone uważali mnie z tego
powodu za lekko pomyloną. Niektórzy sądzili, że zadzieram nosa, starając się mówić tak jak
wytworne angielskie panny. Niemniej większość tutejszych ludzi raczej mnie lubiła i odnosiła
się do mnie po przyjacielsku. Możliwe, że traktowali mnie jak cudzoziemkę, gdyż w jednej
czwartej byłam Włoszką. Cudzoziemce zaś niejedno mogli wybaczyć, co z trudem by
tolerowali u rdzennej Kornwalijki.
W czasie śniadania rozmyślałam o sprawach, jakie w najbliższym czasie miałam do
załatwienia. Wprawdzie nie udawałam się dziś na lekcję do panny Rigg, ale nagromadziło mi
się w koszyku sporo rzeczy do prania.
- 13 -
Obiecałam też sobie, że jeszcze w tym tygodniu wysprzątam pokój na poddaszu, skoro nie
zrobiłam tego wcześniej, w czasie wiosennych porządków. Chciałam tak rozplanować swoje
zajęcia, żeby mieć wolne popołudnie i móc wyjechać z rybakami w morze. Wiedziałam, że
jeśli się energicznie zabiorę do pracy, skończę ją na czas.
- Tatusiu, czy mogę dziś po południu wypłynąć z tobą na połów? - spytałam.
- Nie, Cadi! Dziś cały dzień będę naprawiał sieci.
- A więc nie wychodzisz w morze z innymi? po wtórzyłam rozczarowana.
- Nie! Sieci wymagają naprawy.
- Ale przecież jest jeszcze cała masa śledzi i trzeba je złowić... - upierałam się. - W tym roku
mamy ich takie zatrzęsienie!
- Tak! Do przesady - powiedziałbym nawet... Raz nie ma ich wcale, a drugim razem
pojawiają się w nadmiarze. Nic się jednak nie stanie, jeśli zgodnie ze starym zwyczajem
spędzę jeden dzień na naprawianiu sieci.
- Wobec tego będziesz w domu na kolacji! - ucieszyłam się. - Przygotuję ci pasztet z
baraniny i budyń figowy na deser.
- Dobrze! - przytakiwał uśmiechając się.
Może dlatego, że od rana nie byłam całkiem sobą, już miałam na końcu języka, żeby
zaproponować ojcu na kolację wołowinę i ziemniaczane placki z marynowanym koprem
morskim. To była kiedyś jego ulubiona potrawa, ale od śmierci mamy i babci Cateriny nigdy
więcej nie tknęliśmy kopru. Bo właśnie przez tę rosnącą na skałach roślinę, ziele świętego
Piotra, jak je niektórzy nazywają, wydarzyła się w naszej rodzinie straszliwa tragedia. Na
szczęście w porę ugryzłam się w język i nie wspomniałam ojcu o koprze, ale niewiele
brakowało... Dlatego byłam speszona i zła na siebie.
Gdy ojciec poszedł na molo, od razu zabrałam się do pracy. Pilnie się do niej przykładałam w
nadziei, że w ten sposób łatwiej się pozbędę uczucia dziwności, które mnie od rana
prześladowało.
- 14 -
Zajrzała do mnie na chwilę nasza najbliższa sąsiadka, pani Warren, aby mi powiedzieć, że jej
mąż wybiera się wozem na farmę Penderrowa i pyta, czy ma mi stamtąd przywieźć worek
ziemniaków. Potem wpadła na plotki stara Marta. Ojciec twierdził, że co najmniej od
dwudziestu pięciu lat mówi się na nią we wsi „stara Marta", ale nikt nie zna jej prawdziwego
wieku.
Stara Marta przepowiadała przyszłość z kart, listków herbaty i z ręki. Ludzie przybywali
nieraz aż z Truro, odległego od nas o dwadzieścia parę kilometrów, prosząc, żeby im
powróżyła. Mnie też często proponowała, że mi wyczyta z ręki przyszłość.
- Nie chcę od ciebie za to żadnych pieniędzy, Cadi! -mówiła.
Nigdy jednak nie pozwalałam, by mi wróżyła. Nie wierzyłam, że rzeczywiście jest w stanie
przewidzieć, co będzie. Byłam przekonana, iż w większości wypadków po prostu sprytnie
zgaduje, dodając do tego różne aluzje i mgliste przepowiednie, by cokolwiek się stanie,
zawsze można było powiedzieć, że ona to przewidziała. Zresztą nawet gdyby rzeczywiście
wiedziała, co przyniesie przyszłość, nie chciałam, by mnie informowała. Wolałam poczekać,
co mi przyniesie los.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin