Żeromski - Syzyfowe prace.pdf

(898 KB) Pobierz
146537135 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
146537135.001.png 146537135.002.png
STEFAN ŻEROMSKI
SYZYFOWE PRACE
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
1
Termin odstawienia Marana do szkoły przypadł na dzień czwarty stycznia.
Obydwoje państwo Borowiczowie postanowili odwieźć jedynaka na miejsce. Zaprzężono
konie do malowanych i kutych sanek, główne siedzenie wysłano barwnym, strzyżonym dy-
wanem, który zazwyczaj wisiał nad łóżkiem pani, i około pierwszej z południa wśród po-
wszechnego płaczu wyruszono.
Dzień był wietrzny i mroźny. Mimo to jednak, że szczyty wzgórz kurzyły się nieustannie
od przelatującej zadymki, na rozległych dolinach, między lasami, zmarznięte pustkowia le-
żały w spokoju i prawie w ciszy. Szedł tylko tamtędy zimny przeciąg, wiejąc sypki śnieg niby
lotną plewę. Gdzieniegdzie wałęsały się nad zaspami smugi najdrobniejszego pyłu jak dymek
przyduszonego paleniska.
Chłopak siedzący na koźle, podobny do głowy cukru opakowanej szarą bibułą, w swym
spiczastym baszłyku, który w tamtych okolicach od dawien dawna uległ nostryfikacji i
otrzymał swojską nazwę „maślocha”, i w brunatnej sukmanie – mocno trzymał lejce garścia-
mi ukrytymi w niezmiernych rękawicach wełnianych o jednym wielkim palcu.
Konie były wypoczęte, nie chodziły bowiem od pewnego już czasu do żadnej ciężkiej ro-
boty, toteż pomykały, parskając, ostrego kłusa po ledwo przetartej, a już znowu na pół zadętej
drożynie, i sucho, jednostajnie trzaskały podkowami o nadmarzniętą zwierzchnią skorupę
śniegu.
Pan Walenty Borowicz ćmił fajkę na krótkim cybuszku, wychylał się co kilka minut na
bok i przyglądał uważnie już to sanicom, już migającym kopytom. Wiatr go chłostał po za-
czerwienionej twarzy i on to zapewne wyciskał owe łzy, które szlachcic ukradkiem ocierał.
Pani Borowiczowa nie siliła się wcale na maskowanie wzruszenia. Łzy stały bez przerwy
w jej oczach skierowanych na syna. Twarz ta, niegdyś piękna, a w owej chwili wyniszczona
już bardzo przez troski i chorobę piersiową, miała niezwykły wyraz namysłu czy jakiejś głę-
bokiej a gorzkiej rozwagi.
Malec siedział „w nogach”, tyłem do koni. Był to duży, tęgi i muskularny chłopak ośmio-
letni, z twarzą nie tyle piękną, ile rozumną i miłą. Oczy miał czarne, połyskliwe, w cieniu
gęstych brwi ukryte. Włosy krótko przystrzyżone „na jeża” okrywała barankowa czapka wci-
śnięta aż na uszy. Miał na sobie zgrabną bekieszę z futrzanym kołnierzem i wełniane ręka-
wiczki. Włożono nań ten strój odświętny, za którym tak przepadał, ale za to wieziono go do
szkoły. Z niemego smutku matki, z miny ojca udającego dobry humor wnioskował doskonale,
że w owej szkole, którą mu tak zachwalano, przyobiecanych rozkoszy będzie nie tak znowu
dużo.
Znajomy widok wioski rodzinnej znikł mu prędko z oczu, nagie wierzchołki lip stojących
przed dworem schyliły się za brzeg lasu obwieszonego kiściami śniegu... Najbliższa góra po-
częła wykręcać się, zmieniać, jakby krzywić i dziwacznie garbić. Wypadały teraz przed jego
oczy smugi zarośli, jakich jeszcze nigdy nie widział, płoty z sękatych, nie ociosanych żerdzi,
na których wisiały przedziwne, niezmiernie długie sople lodu, wynurzały się pewne obszary
puste, gdzieniegdzie okryte lodami o barwie sinawej, zimnej i dzikiej. Niekiedy las z nagła
podbiegał ku drodze i odkrywał przed zdumionymi oczyma chłopca posępne swoje głębie.
– Patrz, Marcinek! zając, trop zajęczy... – wołał co chwila ojciec trącając go nogą.
– Gdzie, tatku?
– A o, tu! widzisz? Dwa ślady duże, dwa małe. Widzisz?
– Widzę...
– Będziemy teraz szukali tropów lisa. Czekaj no... My go tu zaraz, oszusta, wyśledzimy, a
potem palniemy mu w łeb, zdejmiemy futro i każemy Zelikowi uszyć prześliczną lisiurę dla
pana studenta, Marcinka Borowicza. Czekaj no, my go tu zaraz...
4
Marcinek wpatrywał się w głuche leśne polany i zamiast rozrywki zimną bojaźń na tych
tropach spotykał. Z rozkoszą byłby pobiegł śladem lisów i zajęcy, nurzał się w śniegu i hasał
wśród przydętych zarośli, ale teraz z całego obszaru i z tajemniczych jego cieniów fioleto-
wych wiała na niego bolesna i zdumiewająca tajemnica: szkoła, szkoła, szkoła...
Ostatni szmat tak zwanych odpadków leśnych wykręcił się w inną stronę i zdawało się, że
ucieka za oczy, na przełaj, polami. Roztwarła się przestrzeń płaska, tu i owdzie poprzegradza-
na opłotkami, w których na dnie małych wąwozików kryły się drożyny, przydęte w owej
chwili zaspami podobnymi do wysokich kopców albo spiczastych dachów. W jedne z takich
dróg chłopskich wjechały sanie państwa Borowiczów i poczęły kopać się przez wydmy. Kie-
dy Marcinek wykręcił głowę i wiercił się na miejscu, żeby pomimo smutku spojrzeć na konie,
dostrzegł przy krańcu pola smugę szarych ścian, okrytych białymi strzechami. Owe ściany
tworzyły linię równą i przykuwały oczy niezwykłym na śniegach kolorem.
– Co to jest, mamusiu? – zapytał z oczyma łez pełnymi. Pani Borowiczowa uśmiechnęła
się z przymusem i na pozór spokojnie odrzekła:
– To nic, kochanku... To Owczary.
– To już w tych Owczarach... szkoła?
– Tak, kochanku... Ale to nic. Przecież ty jesteś tęgi, rozumny, mądry chłopiec! Przede ty
kochasz swoją mamusię. Trzeba się uczyć, malutki, uczyć...
– Ale on tylko udaje... – rzekł ojciec udając również, że się zanosi od śmiechu. – Alboż to
daleko do Wielkiejnocy? Zleci jak z bicza strzelił! Ani się obejrzysz, aż tu zajeżdża wózek
przed szkołę. „Po kogoś przyjechał?” – pytają Jędrka. – „A po naszego panicza, po studenta”
– on powie. A w domu co mazurków, co babek, co placków z migdałami... powiadam ci...
zatrzęsienie!
Wiatr szedł w polu ostrzejszy i smagał twarze rodziców chłopca. Marcin poddał się ści-
śnieniu serca, które uczuwał pierwszy raz w życiu, i milcząc słuchał nawału zdań o szkole,
konieczności uczenia się, o gimnazjum, o mundurze, mazurkach, zającach, o cukrze lodowa-
tym, kapiszonach, posłuszeństwie, o jakiejś pilności i nieskończonym łańcuchu innych wy-
obrażeń. Chwilami przestawał myśleć i patrzał znużonym wzrokiem, jak wiatr rozdmuchuje
futro w pewnym miejscu elkowego, w kształcie peleryny, kołnierza matki, zupełnie jak gdyby
ktoś chuchał na to miejsce przyłożywszy do niego usta; chwilami znowu tłumił całą potęgą
dziecięcej woli wybuch przerażenia, które wstrząsało jego żyły jak wystrzał niespodziewany.
Tymczasem janczary dźwiękły głośniej, z obu stron drożyny ukazały się ściany stodół, póź-
niej parkany, bielone chaty i sanie wśliznęły się na utorowaną, szeroką ulicę wioski. Chłopiec
powożący zaciął konie, a nim upłynęło kilkanaście minut, wstrzymał je przed budynkiem
większym trochę od chat włościańskich, ale nie odbiegającym pod względem struktury od ich
typu. We frontowej ścianie tego domostwa połyskiwały dwa okna sześcioszybowe, a nad
drzwiami wchodowymi czerniała tablica z napisem: Naczalnoje Owczarskoje Ucziliszcze.
Obok budynku szkolnego stała skromnie niewielka obórka i tuliła się nieco mniejsza od obór-
ki kupa krowiego nawozu. Między drogą a domem znajdowała się pewna przestrzeń, zapewne
warzywny ogródek, w którym tego dnia sterczało jedno jakieś drzewko obciążone mnóstwem
sopli. Dokoła tego placu biegł płot z powyłamywanymi kołkami.
Gdy sanki zatrzymały się na drodze, z sieni „uczyliszcza” wybiegł bez czapki nauczyciel,
pan Ferdynand Wiechowski, i żona jego, pani Marcjanna z Pilaszów. Nim zdążyli zbliżyć się
do sanek, Marcin potrafił zadać matce szereg kategorycznych pytań:
– Mamusiu, to nauczyciel?
– Tak, kochanku.
– A to nauczycielka?
– Tak.
– A czy mama widzi, jak temu nauczycielowi strasznie się grdyka rusza?
– Cicho bądź!...
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin