Andre Norton - Zapach Magii.rtf

(803 KB) Pobierz
Zapach magii

Andre Norton

 

 

 

Zapach magii

 

Przekład Ewa Witecka

Tytuł oryginału Scent Of Magic


Dziękuję Rose Wolf, Ann Crispin, Mary Schaub, Eluki Bes

Shahar, Lyn Mc Conchie, Mary Krueger i Caroline Fike

za poparcie, które tak wiele dla mnie znaczyło w ubiegłym roku


1

 

Wielki dzwon na głównej wieży strażniczej Kronengredu zaczął bić jak na trwogę. Nawet najbardziej pracowici uczeni nie pamiętali, od ilu lat tak było. Silny wibrujący dźwięk przeniknął wszystkie stłoczone obok siebie stare budowle. Docierał nawet do zamku znajdującego się na wzgórzu rywalizującym wysokością z dzwonnicą. Chociaż mrok mijającej zimy nadal czaił się czarnymi plamami wokół alei i drzwi, dzwon wzywał teraz wszystkich solidnych obywateli — tych, którzy zapewniali Kronengredowi dostatek i bezpieczeństwo — aby wstali i powrócili do codziennych zajęć.

Jego Wysokość książę Kronengredu mógł wsunąć się głębiej pod kołdrę na swoim wielkim łożu, ale w maleńkiej spiżarce (na pewno nie można było zaszczycić jej mianem „pokoju”) przylegającej do ogromnej kuchni Karczmy Wędrowców, Willadene usiadła z westchnieniem: przy każdym ruchu zbutwiałe źdźbła słomy jak zwykle drapały ją poprzez wystrzępiony siennik.

Po przebudzeniu zawsze robiła to samo. Zanim sięgnęła po długą koszulę, jej ręce wędrowały do maleńkiego woreczka, ogrzanego przez jej małe piersi, i podnosiły go do udręczonego nosa. Głęboko wciągała w nozdrza woń pokruszonych przypraw i ziół, które rozjaśniały jej w głowie. Tym razem tępy ból po długiej służbie ostatniej nocy w szynku nie ustąpił.

Teraz ubrała się pośpiesznie, wkładając odzienie przerobione po znacznie większej osobie, tak znoszone, że miało jednolitą brudnoszarą barwę. Zapachy — każdego ranka musiała się mobilizować, by wytrzymać ohydne wonie. Była pewna, że czasami nawiedzały ją w snach jako nocne koszmary. Ta kuchnia to nie ogród kwiatowy stworzony dla umilania życia córce jakiegoś wielmoży. Właśnie wsuwała gładkie włosy pod chustkę, kiedy usłyszała szczęk rondli stawianych na długim stole. Zadrżała z niepokoju. Tylko ciotka Jacoba ma odwagę używać tych naczyń jak popadnie, a sądząc po odgłosach, tego ranka ponosi ją jej krewki temperament i musi się na kimś wyładować.

 Willa, chodź tu, ty leniwa flądro! — Chrapliwy głos, którego brzmienie przypominało czyszczenie zapuszczonego kotła, podniósł się po kolejnym szczęknięciu garnka. Pewnie ciotka Jacoba popchnęła wielki kocioł do owsianki z takim rozmachem, że odbił się od poczerniałych od dymu kamieni wielkiego ogniska.

Willadene (czasami zapominała, że niegdyś tak ją nazywano — upłynęło bowiem wiele lat, odkąd straszliwa zaraza zdziesiątkowała mieszkańców miasta, a kuzynka jej ojca — na rozkaz sędziego grodzkiego — niechętnie przyjęła ją na pomywaczkę czy raczej na popychadło) pobiegła do kuchni.

Na szczęście miała się na baczności i dlatego uchyliła się przed wielkim, ciężkim kuflem; gdyby w nią trafił, mogłaby stracić przytomność. Powitanie Jacoby nie należało do przyjemnych, kiedy była w tak złym humorze. Willadene szybko ściągnęła na dół kawał słoniny. Ze wszystkich sił musiała się bronić przed mdlącym smrodem, gdyż mięso tutaj nigdy nie było dobrej jakości: zawsze przetrzymywano je zbyt długo. Jacoba żałowała każdego pensa, jeśli chodziło o pożywienie dla większości klientów jedzących wczesnym rankiem. Może byli tak senni, że połykali je na wpół śpiąc.

Jacoba znów zaczęła mieszać w wielkim kotle z owsianką, który zawiesiła nad ogniem minionej nocy, żeby jego zawartość powoli się gotowała. Obsługujący klientów chłopak imieniem Figis z niedomytą twarzą ze szczękiem ustawiał miski na tacy. Nie podniósł wzroku, ale Willadene zauważyła, że ma podbite oko. Było to świadectwo nigdy nie kończącego się konfliktu między Figisem a stajennym Jorgiem.

Willadene zabrała się do krojenia słoniny nożem, który Figis powinien był wczoraj naostrzyć. Nie pokroiła słoniny na gładkie paski, lecz na postrzępione kawałki, które zamierzała włożyć do rondla o trzech nóżkach i długiej rączce. Uklękła więc w popiele i przysunęła ciężki garnek na tyle blisko ognia, aby jego zawartość zaczęła się smażyć.

Z całej duszy pragnęła wyjąć swój woreczek z ziołami i użyć go do ochrony przed ostrym odorem skręcającego się mięsa. Jednak zgarbiła się i cierpiała w milczeniu, bojąc się zwrócić na siebie uwagę Jacoby.

Ta duża kobieta kroiła wczorajszy czarny chleb — teraz twardy, prawie jak kamień. Talerze już czekały na smażoną słoninę i ser. Wikt ten może był trzeciej lub nawet czwartej kategorii, za to Jacoba nie skąpiła jedzenia.

Później kucharka odwróciła się, by nalać chochlą owsiankę do pięciu misek. Willadene skuliła się przy ognisku.

Jak dotąd, szczęście jej nie dopisywało. Wyche został na noc. Kiedy wymknęła się chyłkiem — dwie ostatnie świece właśnie się dopalały — Wyche nadal tkwił w szynku: jego olbrzymie cielsko wylewało się z jedynego wielkiego krzesła, jakie posiadała karczma. Zapach najmocniejszego zaprawionego korzeniami jabłecznika nie mógł ukryć smrodu bijącego od Wyche’a. Nie był to tylko odór niemytego ciała i brudnego odzienia, ale jeszcze czegoś, co dziewczyna wyczuwała, lecz czego nie umiała nazwać — choć od czasu do czasu karczma gościła i innych klientów wydzielających taką samą nieprzyjemną woń. Przeważnie były to typy spod ciemnej gwiazdy. Musi zapytać Halwice…

 Kiedy to spalisz, dopiero poczujesz, jak ogień parzy! Willadene szybko cofnęła rondel, którego trzy nóżki zgrzytnęły na kamieniach ogniska. Owinęła szmatą rękę najciaśniej, jak mogła, by chronić ją przed żarem rozgrzanego naczynia. A mimo to rączka nadal ją parzyła, gdy podeszła do stołu, usiłując utrzymać ciężki rondel w pozycji poziomej. Jacoba długo przyglądała się smażonej słoninie.

Wreszcie ułożyła przyrumienione kawałki na pokrojonym chlebie, starając się dzielić sprawiedliwie. Podwoiła tylko ostatnią porcję. To oczywiście dla Wyche’a. Willadene przechyliła ostrożnie rondel i nalała trochę syczącego tłuszczu na każdą kromkę.

W międzyczasie Figis zdążył już odejść z tacą pełną misek i z garnkiem miodu do posłodzenia ich niesmacznej zawartości. Teraz wrócił po resztę posiłku.

 Ten kupiec z Bresty — rzekł, przezornie trzymając się z dala od Jacoby — oświadczył, że znalazł karalucha w swojej misce. Spójrz… — Figis postawił miskę na stole kuchennym; wyraźnie widać w niej było czarnego owada. — Dodał też, że zamierza porozmawiać z tutejszym sędzią o mięsie, którego nie zamówił… — Chłopiec zachichotał i z łatwością uchylił się przed pięścią Jacoby. Chwycił drugą z chlebem, mięsem i dużą gomółką sera i odszedł, zanim kucharka zdołała okrążyć stół.

Figis postąpił nierozsądnie, pomyślała Willadene. Jacoba jest bardzo pamiętliwa. Wcześniej czy później chłopak zapłaci za swoje zuchwalstwo. Chociaż jego ostrzeżenie może być prawdziwe — jeszcze kilka skarg do sędziego i Jacoba wpadnie w tarapaty.

W rzeczy samej Willadene od początku służby w kuchni zajazdu zastanawiała się, dlaczego Jacobie tak długo udaje się uniknąć reprymendy za brud i podejrzanej jakości potrawy.

Teoretycznie Karczma Wędrowców jest własnością Jacoby, ale w rzeczywistości każdy budynek w Kronengredzie należy do księcia, choć ta sama rodzina może w nim mieszkać przez wiele pokoleń. Książę bez wątpienia ma na głowie ważniejsze sprawy niż zaniedbania i porywcze usposobienie jakiejś karczmarki.

Minęło pięć lat od zarazy morowej, która otworzyła Uttobricowi drogę do władzy nad Kronenem. Przedtem był mało znanym, dalekim krewnym rodziny książęcej, lecz zrządzeniem losu jako jedyny mężczyzna z tego rodu uniknął okropnej śmierci w męczarniach. Żył jednak ktoś, kto był znacznie bliżej tronu — pani Saylana, córka ostatniego księcia. Straszliwa zaraza zabrała także jej małżonka, ale Saylana miała syna; na swoje szczęście znajdował się on z dala od miasta, gdy zaatakowała je śmiertelna choroba. Wśród wielmożów nie brakowało takich, którzy znacząco unosili brwi lub nawet ośmielili się szeptać po kryjomu, kiedy w rozmowie wymieniano jego imię. Uttobric miał więc rywala — lub kogoś, kto mógł się nim stać — choć kroneńskie prawo sukcesji nie uległo zmianie i tron należał do niego.

 Idź do szynku, flejtuchu! — warknęła Jacoba. — Wyche chce przepłukać sobie gardło. Pewnie przyciągasz klientów… Hmm… — W głosie Jacoby zabrzmiała nuta, która powstrzymała Willadene od natychmiastowego wykonania rozkazu.

 Brakuje ci tylko dwadzieścia jeden dni do chwili, gdy sędzia ogłosi cię dorosłą kobietą, choć jesteś głupia i chuda jak szczapa. Wyrzucasz dobre jedzenie i mówisz, że doprowadza cię do mdłości. Mdłości! Próbujesz okłamać lepszych od siebie, bo jesteś okropnie uparta. Nie odznaczasz się urodą… Ale jesteś młoda i możesz lepiej trafić. Spodobałaś się Wyche’owi, dziewczyno. Nie obrzucaj go złymi spojrzeniami. Jako twoja opiekunka z woli sędziego mam prawo wybrać mężczyznę, który zdejmie mi cię z karku. Wyche musi być niespełna rozumu, skoro ciebie pragnie. Idź teraz do izby i, jak powiedziałam, bądź dla niego miła. Ciesz się, że dostaniesz mężczyznę z pełnym trzosem — ofiarował przecież dostatecznie wysoką opłatę ślubną. Z jakiegoś powodu ta przemowa wprawiła karczmarkę w dobry humor. A na zakończenie Jacoba ryknęła głośnym śmiechem. Willadene doskonale zdawała sobie sprawę, że z jej twarzy można wyraźnie wyczytać obłędne przerażenie, jakie budził w niej taki los.

Halwice — gdyby tylko udało się jej dotrzeć do Halwice! Wiedziała, iż nie może mieć żadnej pewności, że zielarka choćby tylko wysłucha jej prośby. Z tęsknotą pomyślała o tamtym spokojnym sklepie i o wszystkim, co los zdawał się jej obiecywać, odkąd po raz pierwszy tam trafiła. Gdyby tak mogła służyć jako kucharka u Halwice, czułaby się jak w niebie. Przecież umie gotować i robi to dobrze, kiedy ma po temu okazję. Ale od dorosłości i możliwości wyboru dzieli ją dwadzieścia jeden dni. Na razie Wyche czeka, Jacoba zaś zbliża się do niej z podniesioną wielką pięścią. Willadene odeszła, przyciskając do piersi ręce, jakby słaby zapach nadal bijący od jej woreczka z ziołami mógł ją uchronić przed straszną przyszłością.

Przemknęła obok wielkich drzwi z zamiarem dotarcia do półki obok już odszpuntowanej beczki, żeby jak najszybciej napełnić dzbanek. Zerknęła szybko za siebie i zobaczyła, że wielkie krzesło jest puste. Nieco przestraszona spojrzała jeszcze raz — miała nadzieję, iż Wyche już sobie poszedł.

Ale to jego szerokie plecy zasłaniały największe okno w szynku, nie dopuszczając światła do tych, którzy znajdowali się za nim. Było ich czterech — wszyscy ubrani w noszone zazwyczaj przez obcych kupców, sfatygowane podróżne stroje ze skóry i grubych tkanin. Nosili odznaki swego zawodu, co znaczyło, że są legalnie zarejestrowanymi podróżnymi, chronionymi przez tradycję przed wszelkimi kłopotami na terenie Kronenu — oczywiście nie przed tymi mieszkańcami księstwa, którzy stali poza prawem.

Najstarszy z tej czwórki dziobał noszonym zwykle u pasa specjalnym nożem na poły zwęgloną słoninę; na jego twarzy wyraźnie malował się niesmak. Miał na sobie schludną odzież, a krótkie, kręcone siwe włosy wystawały mu spod czapki w kształcie miski. Na prawej ręce połyskiwał pierścień i widać było, że kupiec jest zamożnym człowiekiem. Odepchnął od siebie kawałek polanego tłuszczem chleba i wydał gardłowy dźwięk, który zwrócił na niego uwagę towarzyszy. Najmłodszy z nich miał taki sam szeroki nos nad wyjątkowo małymi ustami. Rysami twarzy przypominał starszego kupca do tego stopnia, że mogli być ojcem i synem. Dwaj pozostali wyglądali na niższych rangą w swojej gildii.

 Coraz mniej jest straży drogowej — w głosie starszego mężczyzny zadźwięczał gniew. — Kiedy jechaliśmy tu z zachodnich wzgórz, spotkaliśmy chyba z pół kompanii uzbrojonych strażników. Sprawiali wrażenie, jakby opuszczali swoje posterunki. Powiadam wam, że ten, kto wydaje takie rozkazy, oddaje nas w ręce rozbójników jak gęsi handlarzowi drobiu!

Siedzący po obu stronach mówiącego mężczyźni milcząco przytaknęli. Najmłodszy jednak popatrzył na dowódcę i leciutko pokręcił głową, jakby próbował zaprzeczyć.

 Interesy wielmożów — zauważył jeden z pozostałych — zawsze przeważały nad naszymi. Pamiętajcie, że istnieje wiele zagrożeń. Nigdy dotąd Kroneńczycy nie walczyli między sobą. Tym niemniej … — zawiesił głos i wzruszył ramionami.

Dzbanek w dłoniach Willadene był już pełen po brzegi, ale wzdragała się przed podejściem do zwalistego mężczyzny przy oknie, czując buchający od niego smród. Ponieważ Wyche nie zmienił pozycji, uznała, że całkowicie pochłania go to, co widzi poprzez nierówne szybki największego okna z zastygłymi wewnątrz bąbelkami powietrza. Zbierała w sobie odwagę, aby podejść do stojącego pod ścianą stolika, który znajdował się niemal w zasięgu jego ręki, napełnić kufle i wymknąć się, zanim Wyche ją zauważy.

Los znów ją zawiódł. Wyche wzruszył ramionami i odwrócił głowę. Maleńkie ciemne oczka w jego tłustej obrzmiałej twarzy wyglądały jak para rodzynków. Usta mężczyzny wykrzywił grymas, który musiał uważać za powitamy uśmiech.

 Mój brzuch chce czegoś dobrego, dziewko! — Odwrócił się od okna i wyciągnął ku Willadene włochatą łapę. Dziewczyna szybko podała mu kufel. Kiedy jednak Wyche podniósł naczynie do ust i łykał jego zawartość, rozmyślnie oparł drugą dłoń o ścianę, odcinając Willadene drogę ucieczki. Ściągnął grube wargi i postawił kufel na stoliku, jednocześnie mierząc przestraszoną dziewczynę taksującym spojrzeniem od stóp do głowy i z powrotem.

Smród, którego nigdy nie umiała zidentyfikować, stał się tak silny, że Willadene chwyciły mdłości.

 Chuda jesteś — zauważył Wyche — ale młoda, i Jacoba przysięga że nadal pozostajesz dziewicą. Już długo nie przetrwasz w tym stanie.

Willadene przycisnęła się do ściany, odruchowo szukając rękami amuletu, lecz zanim go znalazła, ogromna gęba Wyche’a zbliżyła się do jej twarzy. Dostała gęsiej skórki od szorstkiego dotknięcia jego ust. — Tak, myślę, że się nadasz. Żadne młokosy nie będą się tu kręciły i gapiły na kogoś takiego jak ty. Jacoba twierdzi, że umiesz gotować, a każdy mężczyzna pragnie suto zastawionego stołu i kobiety ogrzewającej mu łoże. Jesteś płochliwa jak jagnię urodzone na wiosnę. — Czubkiem języka oblizał grube wargi, które — czuła to! — zostawiły coś w rodzaju piany na jej skórze. — Lubię takie, oswojenie ich nie trwa długo…

Willadene nie wiedziała, co jeszcze strasznego zamierzał dodać. Zrobiło się jej niedobrze już od tego, co usłyszała. Ale Wyche przestał się jej przyglądać. Po omacku sięgnęła do drzwi na lewo, prowadzących na dwór. Czy ma jakiś wybór? Ucieczka bez opiekuna to szaleństwo. Mogą ją nazwać włóczęgą i wypędzić z Kronengredu, chociaż była pewna, że Jacoba dobrowolnie nie zrezygnuje z opłaty ślubnej. Usłyszała srebrzysty dźwięk dzwoneczka, do karczmy weszły dwie kobiety w opończach, z zasłoniętymi twarzami. Odziana w brązowy płaszcz dziewczyna o dziecinnym wyglądzie szła tuż za nimi, dźwigając duży koszyk już tak pełny, że uginała się pod jego ciężarem.

 Pokarm dla głodnych, jak głosi drugie przykazanie. Kobieta, która pierwsza przeszła przez próg, znów zadzwoniła dzwoneczkiem. Identyczny dzwonek jej towarzyszki odpowiedział jak echo.

Krzesła zgrzytnęły na kamiennej podłodze, gdy czterej kupcy wstali i złożyli głęboki ukłon. Ich przywódca podszedł do nowo przybyłych, grzebiąc rękaw trzosie. Willadene dostrzegła błysk srebrnej monety.

 Wasza Wielka Pani była dla mnie łaskawa.

Jedna z kapłanek Jasnej Gwiazdy wysunęła spod opończy dużą sakiewkę, do której wrzucił swoją ofiarę, a jego towarzysze szybko poszli w ślady swego zwierzchnika.

 O co mamy się modlić dla ciebie? — spytała pierwsza siostra. Twarz miała tak osłoniętą welonem, że trudno było dostrzec jej rysy.

 O bezpieczną podróż — dla mnie, Jaskara z Bresty, i tu obecnych moich towarzyszy. W naszych czasach takie modły są bardzo potrzebne, siostro.

 Zło zawsze czyha poza zasięgiem światła — odparła kapłanka w chwili, gdy Jacoba weszła do głównej izby.

 Co się dzieje… ? — zaczęła karczmarka i urwała, gdy zobaczyła kapłanki. — Ty — zwróciła się do Willadene — sprzątnij ze stołu, jeśli goście już skończyli posiłek.

Willadene z wdzięcznością przeszła na drugą stronę izby, jak najdalej od Wyche’a. Towarzysząca kapłankom dziewczyna postawiła koszyk na ladzie i Willadene pośpiesznie włożyła do niego polane tłuszczem kromki chleba. Sądząc po zawartości kobiałki, siostrom żebrzącym w okolicznych zajazdach i w domach wielmożów powiodło się tego ranka.

 Oby los ci sprzyjał, dobra kobieto — powiedziała pierwsza siostra. Kiedy mała służąca usiłowała podnieść koszyk, omal go nie upuściła i nie rozsypała jego zawartości.

 Wielkiej Pani na pewno się spodoba, jeśli pozwolisz, by twoja służka nam pomogła. Musimy udać się jeszcze tylko do jednego miejsca z prośbą o jałmużnę i dziewczyna szybko tu wróci.

Willadene świetnie zdawała sobie sprawę, że rozgniewana Jacoba chciała odpowiedzieć na tę prośbę negatywnie. Nikt jednak nie odmawiał kapłance Jasnej Gwiazdy, gdyż wszyscy wiedzieli, że Wielka Pani rządzi samym losem.

 Wracaj jak najprędzej, dziewko — zagroziła karczmarka. — Próżnowałyśmy niemal do drugiego dzwonu i nic nie zrobiłyśmy.

Willadene chętnie chwyciła rączkę koszyka z drugiej strony. Kobiałka zakołysała się, kiedy pomywaczka Jacoby wyszła z wielkiej izby razem ze służebnicą kapłanek. O dziwo, Wyche znów podszedł do okna, jakby chciał odprowadzić je spojrzeniem.

Willadene dyszała szybko. Tak jak zło ma własne zapachy, tak są też wonie towarzyszące dobru. Wielokrotnie wdychała je w sklepie Halwice. Poczuła zapach kwiatów — zwykły powiew — kiedy niosąc koszyk wraz ze służką sióstr z klasztoru Gwiazdy, wychodziła z karczmy.

Wyche znów je obserwował. Willadene domyślała się, do jakiego domu kierują się siostry — miejscowy sędzia grodzki mieszkał trzy domy dalej. Wszyscy wiedzieli, że jego żona jest pobożna i szczodra. Willadene pomyślała, że może przejść na drugą stronę ulicy obok kamienicy sędziego i — choć zbliżał się czas drugiego dzwonu, wzywającego wszystkich stołecznych kupców do pracy — niepostrzeżenie dotrzeć do sklepu zielarki.

Nie wiedziała, co się stanie. W przeszłości Halwice była dla niej dobra i uczyła ją od czasu, gdy raz w miesiącu Jacoba zaczęła ją posyłać po niewielkie ilości przypraw, które miały ukryć smród nieświeżego mięsa.

Willadene posłusznie szła za żebrzącymi siostrami, równając krok z dziewczyną, z którą dźwigała ciężki koszyk. Służka spojrzała na nią tylko raz, gdyż wedle nakazów Jasnej Gwiazdy miała zawsze patrzeć tylko w ziemię i nie rozglądać się na boki na doczesny świat.

Skręciły na rogu ulicy, by zgodnie ze zwyczajem podejść do kuchennych drzwi domu sędziego. Kiedy Willadene usłyszała srebrzysty dźwięk dzwonków, napięła wszystkie mięśnie. W chwili gdy drzwi się otwarły i zabrzmiały powitalne słowa, spojrzała na swoją towarzyszkę.

Nie było czasu na wyjaśnienia — po prostu musi odejść! Puściła rączkę kobiałki tak nagle, że druga dziewczyna musiała oprzeć się o ścianę domu, aby nie upaść, i szybko pobiegła.

Myślała, że usłyszy za sobą wołanie i zdumiała się, gdy się nie rozległo. Może Najświętsza i Najjaśniejsza Gwiazda rozpostarła swój świecący płaszcz między mieszkańcami domu a uciekinierką…

Musi skręcić w lewo — tak, widziała wielki dom Maningerów. Dwie ulice dalej i za zakrętem jest sklep Halwice. Nigdy nie szła tam tą drogą, ale była pewna, że nie zabłądzi.

Owionął ją poranny chłód i zmroził palce stóp odsłonięte w domowych sandałach. Willadene dyszała ciężko; dostrzegała każde oświetlone okno, każdy ruch na ulicy. Starała się biec wolniej, iść normalnym krokiem, ale po chwili znów przyśpieszała. Nie mogła sobie teraz przypomnieć, kiedy odkryła to schronienie. Na pewno w mgliście zapamiętanych dniach sprzed zarazy morowej, gdyż zna zielarkę od bardzo dawna.

Halwice zasiadała w Radzie Gildii. Znacznie lepiej znała właściwości swoich ziół niż wielu lekarzy, którzy przybywali, krocząc dumnie, na wezwanie chorego. Wtedy ich pięknie skrojone szaty z oznaką zawodu i zdobionymi brzegami rozwiewały się, a z szerokich kapeluszy zwisały maski, jakich używali, kiedy musieli wejść do skażonego zarazą pomieszczenia. Czasami byli tak dumni ze swojej profesji, że — w większości przypadków — graniczyło to z arogancją. A przecież ci „mistrzowie uzdrawiania” musieli właśnie do Halwice słać szybko posłańców po mieszanki ziołowe.

Lecznicze zioła — choć Willadene wiedziała, jak wielką wagę przywiązuje do nich Halwice — nie były jedynym towarem sprzedawanym w jej sklepie, gdzie woń przypraw rywalizowała z aromatami pachnideł i ostrymi zapachami olejków. Same te wonie również zasługiwały na uwagę.

Willadene potarła kciukiem nos. Już niemal wyczuwała ucztę zapachów, która na nią czeka. Zawsze stała długą chwilę lub dwie w drzwiach sklepu Halwice, wciągając w płuca tą wonną mieszankę. Miała wtedy wrażenie, że kąpie się w najświeższym wiosennym powietrzu, w najmocniejszych woniach lata i zapachach jesieni. Czuła, że przenikają przez jej spoconą skórę i zlepione potem włosy — uwalniając ją spod władzy Jacoby, nasuwając nowe myśli i odświeżając dobre wspomnienia.

Willadene bowiem „miała nos”. Wprawdzie każdy osobnik jej gatunku posiada ten narząd, ale niewielu los obdarzył takim przywilejem jak ją — zdolnością rozpoznawania i nazywania najsubtelniejszych zapachów. Krztusiła się i dostawała mdłości od ohydnych odorów przesycających kuchnię Jacoby, natomiast wonie zręcznie przyrządzonego kremu, paczuszki suszonych liści i płatków, i płynów tak cennych, że dozowano je po kropelce z małych szklanych fiolek, dawały jej poczucie wolności i sprawiały przyjemność.

Pamiętała, jak Halwice po raz pierwszy testowała jej węch — trzymała słoiczek z kremem, od którego biła wilgotna, rozkoszna woń, bogata jak skarb ze szkatułki na klejnoty. I Willadene z dużą pewnością siebie zidentyfikowała każdy składnik tego smarowidła — miarkę tego i owego.

Książęcy dworzanie i dworki dobrze płacili za produkty wybrane spośród buteleczek i słoiczków Halwice. Wprawdzie Jacoba posyłała Willadene tylko po najtańsze i najpospolitsze przyprawy, ale dziewczyna pozostawała w sklepie tak długo, jak się odważyła. Chłonęła woń jakichś właśnie destylowanych perfum, słuchała wyjaśnień Halwice i patrzyła tęsknie na szeregi fiolek i buteleczek oraz na rzędy wąskich szufladek, z których każda była podzielona na przegródki i wypełniona sproszkowanymi liśćmi, płatkami i skrawkami suszonej skórki owoców. Dziewczyna przypomniała sobie nawet prawie zapomnianą umiejętność czytania, przyglądając się symbolom wypisanym na każdym naczyniu.

Gdyby Jacoba tylko zechciała… Frustracja wywołana koniecznością pełnienia posług nigdy nie opuszczała dziewczyny, niczym przewlekły ból. Już od dwóch lat Halwice regularnie składała propozycje odkupienia Willadene. Karczmarka zawsze jednak odpowiadała złośliwie, że sędzia grodzki oficjalnie właśnie jej przyznał pomywaczkę spośród dzieci osieroconych przez straszliwą zarazę i że jako krewna zaakceptowała wyznaczoną zapłatę za wzięcie takiej niezręcznej pomocnicy.

Willadene nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego Jacoba chce zatrzymać pomywaczkę, która zawsze zasługuje na karę i jest tak chorowita jak urodzone w zimie jagnię. Wiadomo, że Halwice musiałaby drogo za nią zapłacić, ale przecież zawsze chciała pokryć te koszty. Czy chodziło o to, co usłyszała dzisiaj, że Jacoba liczy na opłatę ślubną za Willadene?

Dziewczyna myślała czasami, że kucharka nie chce jej odstąpić z czystej złośliwości, Jacoba bowiem lubiła dręczyć ludzi. Willadene przypuszczała, że karczmarka posyła ja po drobne zakupy do sklepu zielarki tylko po to, aby zadawać jej cierpienia.

Wszystko jednak ma swój kres. Za dwadzieścia jeden dni będzie dorosła i Jacoba nie zdoła jej zatrzymać wbrew jej woli. A wtedy… Jeszcze nie ośmieliła się zaproponować Halwice, żeby ją zatrudniła. Nie oczekiwała nawet, że zostanie uznana za pełnoprawną uczennicę. Pragnęła tylko pracować w sklepie przez cały czas, a jedyną zapłatę stanowiłaby sama możliwość przebywania w nim i nauki — jeżeli Halwice uzna ją za godną tego wysiłku.

Zielarka miała spokojne i pogodne usposobienie, nie przyjaźniła się jednak z żadną ze swych sąsiadek. Była miła dla wszystkich, lecz nie lubiła plotkować. Przez większość czasu milczała, jak gdyby jej myśli zajmowały ją bardziej niż klienci. A przecież gotowa była służyć wszystkim, wysłuchiwała skarg chorych, mieszała kordiały i balsamy, które tak dobrze działały, że wszyscy Kroneńczycy znali ich wartość.

Halwice z pewnością nie pochodziła ze szlachetnego rodu. Jednakże choć ubierała się i zachowywała skromnie, wielokrotnie, jak Willadene widziała na własne oczy, zmusiła do okazania szacunku niejedną drażliwą lub zadzierającą nosa panią domu. Miała do czynienia zarówno z dworzanami, jak i z kramarzami, i traktowała ich wszystkich równie uprzejmie.

Willadene drgnęła, gdy usłyszała bicie drugiego dzwonu, ogłaszającego początek dnia pracy. Wymknęła się z bocznej alejki i pośpieszyła w dół ulicy. Słyszała coraz głośniejszy stukot i szczęk, gdy kupcy otwierali swoje sklepy, witając się głośno.

Sklep Halwice znajdował się na parterze dwupiętrowego budynku. Podczas gdy sąsiednie kamienice obwieszone były chorągwiami zachwalającymi ten lub inny towar ewentualnym nabywcom, okna jej sklepu zdobiły skrzynki — jedne z zielonymi, podobnymi do koronki paprociami, drugie mieniące się różnobarwnymi kwiatami; Nawet na dachu znajdowały się półki z tacami, na których rosły różne rośliny, a tylne drzwi wychodziły na spłachetek dobrze nawiezionej i uprawionej ziemi. Wydawała ona znacznie zdrowsze plony i można by się spodziewać w samym sercu miasta.

Willadene zwolniła kroku. Jacoba może się domyślić, dokąd udała się jej pomywaczka. I niewykluczone, iż już doniosła do biura sędziego, że oddana pod jej opiekę dziewczyna wałęsa się bez zezwolenia. Czy złośliwa karczmarka mogłaby narobić kłopotów Halwice?

Żaluzje sklepu zielarki nadal były opuszczone i nic nie wskazywało na to, że jego właścicielka rozpoczyna nowy dzień pracy. Willadene nagle przystanęła. Ten zapach… Zły zapach oznaczał tarapaty.

Podbiegła do wejścia. Skobel był podniesiony — dlaczego więc żaluzje pozostały zamknięte? Dziewczyna ostrożnie zbliżyła rękę do drzwi. Wyczuła, że coś jest nie w porządku — wysiłkiem woli stłumiła mdłości.

Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, popchnęła drzwi, które otwarły się powoli. Powietrze przesycały wszystkie te zapachy, które tak lubiła — rozróżniła jednak wśród nich coś złego i niebezpiecznego, czego nie umiała nazwać… Halwice?

W sklepie z zamkniętymi żaluzjami panował półmrok. Widziała jedynie ciemne zarysy lady i półek. Weszła do środka ostrożnie, jakby była pewna, że ktoś zastawił tam pułapkę.


2

 

Pierwsze dźwięki wielkiego dzwonu nie obudziły mężczyzny. Kiedy już otworzył oczy i wygrzebał się z pościeli, podszedł do okna, rozsunął ciężkie kotary i wyjrzał na szare o brzasku miasto w dole. Uttobric z Kronenu nigdy nie był imponującą postacią, nawet wtedy, gdy miał na sobie ceremonialne szaty. Tym bardziej teraz, gdy zagryzł dolną wargę, pochłonięty myślami, które nie dały mu spać minionej nocy.

Przetykane siwizną kasztanowate włosy księcia stały dęba nad jego wąską twarzą pooraną zmarszczkami; dwie bruzdy biegły po bokach jego cienkich ust, a pozostałe żłobiły czoło. Wbił krótkowzroczne oczy w mrok, gdzie nieliczne mrugające światełka zapowiadały nadejście nowego dnia…

Oczywiście Uttobrica, jak każdego człowieka, martwiła śmierć ludzi zabitych przez zarazę, na pewno jednak nie był odpowiedzialny za to, że pozostał jedynym mężczyzną z linii panującej. Teraz mógł sobie powiedzieć w duchu, że zarówno obawiał się swego poprzednika na tronie, jak i zazdrościł mu z całego serca. Wubric miał te wszystkie cechy, którymi on sam nigdy nie mógł się pochwalić — był władcą tak pewnym siebie, że potrafił poświęcić uwagę innym sprawom.

Uttobric nie musiał odwracać głowy i patrzeć na stół, gdzie szybko wypalały się dwie świece, żeby przypomnieć sobie, co tam leży: raporty — i to stanowczo za dużo… Wszyscy oni rozszarpaliby go na kawałki, gdyby mogli.

Komu może zaufać? Czasami nawet podejrzewał Vazula — chociaż kanclerz, w razie upadku Uttobrica, na pewno utraciłby stanowisko, ponieważ nie pochodził ze starej arystokracji, tylko z kupieckiej rodziny. Vazul był bardzo inteligentnym i przebiegłym człowiekiem, pozornie bezgranicznie oddanym księciu.

To Vazul minionej nocy wysunął propozycję, która początkowo zaszokowała Uttobrica. Książę nadal uważał swoją córkę za małe dziecko, które bawiło się z garstką starannie dobranych towarzyszek i do niczego nie było mu potrzebne z powodu swojej płci. Ale na co zwrócił mu uwagę Vazul? Że właśnie płeć księżniczki może teraz okazać się użyteczna.

Uttobric puścił zasłonę i podreptał z powrotem do swojego wysokiego łoża. Podniósł świecznik z nie zapaloną świecą i leżącą obok niego na półce miniaturę. Później zapalił świecę od gasnącego ogarka, opadł na stojące w pobliżu krzesło i zbliżył do oczu portret swojej córki.

W głębi duszy wierzył, że portreciści zawsze pochlebiali swoim klientom; dla nich to przecież tylko dobry interes. Vazul jednak zapewnił go — i było to prawdą — że Mahart odziedziczyła wiele cech jego żony z wygasłego już rodu. Widział teraz miękkie, kasztanowate loki, lekko trójkątną twarzyczkę z nieco wystającym podbródkiem. Usta ponad nim były kształtne, wygięte w lekkim uśmiechu.

Delikatne łuki brwi i gęste rzęsy ocieniały duże oczy o niespotykanej zielonej barwie. Tak, to nie jest już twarz dziecka i musiał przyznać, że jeśli artysta nie upiększył portretu, księżniczkę Mahart można nazwać urodziwą.

Piękno może zauroczyć, ale każdy mężczyzna dostatecznie bystry, by zaoferować to, czego on, Uttobric, akurat potrzebuje, zażąda czegoś więcej niż ślicznej twarzyczki i zalotów niedojrzałej panny. I książę Kronenu powinien mu to dać. Posag…

Uttobric rzucił miniaturę na stół między papiery. Niższe opłaty portowe? To zbyt mało. Nie, będzie musiał dać jasno do zrozumienia, że w dniu ślubu ogłosi pana młodego swoim następcą.

Niski mężczyzna siedzący w krześle o wysokim oparciu westchnął. Czy jest w stanie to zrobić? Los pobłogosławił króla Hawknera zbyt wieloma synami, to prawda. Może zechce wywianować w ten sposób, powiedzmy, trzeciego lub czwartego, a Kronengred to łakomy kąsek. Po wejściu w tę koligację z władcą sąsiedniego państwa będzie można bezpiecznie przeprowadzić niezbędne zmiany. Armia Hawknera bowiem próżnuje, a próżnującym żołnierzom koniecznie trzeba znaleźć jakieś zajęcie, żeby nie rozejrzeli się po otoczeniu i nie podjęli niewygodnych dla królestwa decyzji.

Uttobric spiorunował spojrzeniem chwiejny stos dokumentów. Oczywiście wiedział, że ogołaca zachodnią granicę księstwa i jego górzyste terytorium z wyćwiczonych żołnierzy. Przez cały czas kupcy skarżyli się coraz głośniej. Niech więc któryś z królewiczów przyprowadzi ze sobą dostatecznie dużo swoich gwardzistów i w ten sposób będzie można poprawić tę niebezpieczną sytuację.

Gdyby tylko… książę znów zagryzł wargi. Gdyby tylko mieli dość czasu! Saylana… Wykrzywił teraz usta, jakby chciał splunąć. Jej zwolennicy… Nawet doskonale wyszkoleni szpiedzy Vazula nie mogli dostatecznie głęboko przeniknąć w szeregi jej popleczników, by dowiedzieć się na pewno, kto ją poprze, gdy dojdzie do otwartej konfrontacji. Saylana, córka Wubrica, której prawo nie pozwalało na objęcie tronu, miała syna, Barbrica — i to dla niego knuła wszystkie spiski.

Jeśli Mahart poślubi królewicza, który w razie potrzeby będzie mógł wezwać na pomoc zastępy Hawknera, Saylana poważnie się zastanowi, zanim przyłoży rękę do zdrady. Spojrzał na miniaturę. Tak naprawdę nigdy nie rozumiał kobiet. Matkę Mahart po raz pierwszy zobaczył na swoim weselu — była dostatecznie ładna. Zawsze jednak dokuczała mu myśl, że żona prowadzi własne, potajemne życie, do którego on nie ma dostępu. A potem nastąpił atak zarazy i wszystkie jego wątpliwości zniknęły. Fakt, że jego córka przeżyła, to kaprys losu, figiel szalejącej w mieście śmiertelnej choroby.

Nie oczekiwał, że Mahart sprawi mu jakieś kłopoty. Przez te wszystkie lata dziewczyna była tak pilnie strzeżona, że z pewnością nie mogła się zainteresować żadnym chłopcem w tym samym wieku. Myśl, że zostanie żoną królewicza, olśni ją wystarczająco, aby bez sprzeciwu wypełniła wolę ojca. Tak, wezwie Vazula i…

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin