Ken McClure - Czerwona Zima.rtf

(1389 KB) Pobierz



Ken McClure

Czerwona zima

Fenton’s Winter

Przekład: Jan Kabat

Wydanie oryginalne: 1989

Wydanie polskie: 1998


Zimą najlepsza jest smutna opowieść

 

William Szekspir Zimowa opowieść


Prolog

 

Mechaniczne drzwi sterylizatora zamknęły się powoli. Boczne klamry zatrzasnęły się w żelaznym uścisku, a pompa próżniowa zaczęła wysysać powietrze. Cztery minuty później automatyczny czujnik wyłączył ją i otworzył zawór. Z głównej instalacji zasilającej szpitala napłynęła gorąca para, podnosząc temperaturę wewnątrz komory do stu dwudziestu sześciu stopni Celsjusza. Dzięki próżni para wnikała w każdy zakamarek urządzenia, oddając ciepło i niszcząc wszelkie oznaki życia drobnoustrojów. Nawet najmniejszy wirus, ukryty gdzieś głęboko, padał ofiarą bezlitosnego żaru. Nie było mowy o ucieczce, odroczeniu wyroku. Gdy temperatura osiągnęła wymagany poziom, błysnęło pomarańczowe światło, i uruchomił się elektryczny timer. Przekaźnik włączał się i wyłączał na przemian, utrzymując stałą temperaturę stu dwudziestu sześciu stopni.

W połowie procesu sterylizacji wróciła z lunchu siostra Moira Kincaid. Marszcząc czoło, podeszła do urządzenia, którego nikt nie pilnował, po czym zdjęła z bocznej ściany kartę obsługi. Przesuwając palcem wskazującym po krótkich adnotacjach, ściągała brwi coraz bardziej. Ostatni zapis: dziewiąta piętnaście; osiem kompletów chirurgicznych, czternaście kompletów narzędzi, rękawiczki, fartuchy; normalna procedura; opróżniono jedenasta trzydzieści; podpisano J. MacLean. Nie było żadnych dodatkowych adnotacji, ani słowa na temat sprzętu czy osoby, która zleciła sterylizację. Popełnione zostały dwa wykroczenia, więc Moira Kincaid była poirytowana. Jako osoba nadzorująca centralny oddział sterylizacji Szpitala Księżniczki Mary, uważała za swój obowiązek wiedzieć wszystko o wszystkim, co działo się w jej dominium. Wymagała przestrzegania porządku i ustalonych procedur. Właśnie ktoś je zakłócił, więc postanowiła, że ów ktoś będzie miał bardzo nieprzyjemne popołudnie.

Sanitariusz John MacLean, nadzorujący pracę sterylizatora, wrócił z przerwy na lunch, pogwizdując wesoło, ale melodia zamarła mu zaraz na ustach, kiedy zobaczył chłodne spojrzenie, jakim został przywitany.

Coś nie tak?spytał ostrożnie.

Moira Kincaid postukała kartą obsługi w ścianę sterylizatora i odczekała chwilę dla uzyskania większego efektu.

Autoklaw pracuje, a w karcie brak zapisu na ten temat.

MacLean westchnął z ulgą.

To nie jaodparł.Był pusty, kiedy poszedłem na lunch; zresztą nie miałem co do niego włożyć.

Moira Kincaid wyglądała na zaskoczoną.

Tak myślałamstwierdziła cicho.

To mógł być MacDonald, siostro.

MacDonald?

MacLean miał zakłopotaną minę.

Harry czasami sterylizuje swój domowy sprzęt piwowarskipowiedział nieśmiało.

Kiedy wróci, powiedz mu, żeby przyszedł do mnierzuciła, obracając się na pięcie. Powędrowała do swojego pokoju.

Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie na moment, potem odetchnęła przeciągle. Była zadowolona, że ma trochę czasu do powrotu MacDonalda. Mogła się dzięki temu uspokoić i spojrzeć na wszystko z właściwej perspektywy. Zamierzała zmyć porządnie głowę MacDonaldowi, ale nic więcej, gdyż prawdę mówiąc, MacLean i MacDonald okazali się najlepszymi sanitariuszami, gdy przejęła oddział. Nie chciała tracić żadnego z nich. Prowadzenie oddziału sterylizacji różniło się od typowej pracy pielęgniarskiej. Nie obowiązywał tu żaden system zwierzchnictwa, gdyż po prostu nie był potrzebny. Nadzór nad sterylizacją odzieży i instrumentów nie wymagał szczególnych umiejętności, wystarczyła odrobina zdrowego rozsądku. W rezultacie siedmioosobowy personelpięć kobiet i dwóch mężczyznskładał się z osób o takich samych, dość niskich kwalifikacjach. Najważniejsze było zachowanie odpowiedniej harmonii w zespole; drobne nieporozumienia i zawiści należało likwidować w zarodku, a przy tym bezustannie podkreślać ważność wykonywanej pracy. Niesterylny zestaw instrumentów w sali operacyjnej mógł oznaczać infekcję i śmierć niewinnego pacjenta; gdyby taki przypadek miał miejsce, poleciałaby tylko jedna głowajej, Moiry Kincaid. Z zamyślenia wyrwało ją pukanie do drzwi.

Proszę.

Chciała mnie pani widzieć, siostro?

Moira Kincaid odwróciła się na obrotowym fotelu.

Wejdź, MacDonald. Zamknij drzwi.Patrzyła mu prosto w oczy, dopóki nie odwrócił wzroku i nie spojrzał na swoje stopy.Osobiście nie mam nic przeciwko temu, żebyś sterylizował swoją aparaturę warzelną w autoklawach, ale stanowczo żądam, o czym od dawna powinieneś wiedzieć, że każde użycie sterylizatora powinno być odpowiednio odnotowane i potwierdzone podpisem operatora.

Przepraszam... ale nie rozumiemodparł.

Moira Kincaid była wyraźnie poirytowana.

Autoklaw numer trzy. Chodzi o twoje urządzenia do warzenia piwa, człowieku. Nie odnotowałeś włączenia sterylizatora.

Ależ ja go nie uruchamiałemzaprotestował sanitariusz.

Więc kto...Moira Kincaid przerwała w połowie zdania i wstała z fotela, żeby udać się z MacDonaldem do głównego pomieszczenia sterylizatorni. Oboje podeszli do MacLeana, który stał przed autoklawem numer trzy.

Jak długo to jeszcze potrwa?

Dwie, trzy minuty.

Czekali w milczeniu, podczas gdy zainstalowane w urządzeniu systemy zabezpieczeń przesyłały do silikonowego mózgu informacje o warunkach panujących wewnątrz komory. Obserwowali, jak wskaźnik ciśnienia spada do zera, i śledzili boleśnie powolny spadek temperatury aż do chwili, gdy odezwał się sygnał dźwiękowy i zaczęło pulsować zielone światło. Teraz już można było zajrzeć do środka.

No dobrze, zobaczmy, co tam jest. Otwieraj.

Kiedy MacLean nacisnął klamkę, stalowe klamry zwolniły swój uchwyt. Ciężkie drzwi otworzyły się na oścież, a z wnętrza wydobyły się kłęby resztek pary.

No i co, John?

MacLean milczał. Oczy otwierały mu się coraz szerzej, aż w końcu przestał widzieć cokolwiek i runął przed sterylizatorem na podłogę. Rozległ się przyprawiający o mdłości trzask, kiedy uderzył głową o stalową klamrę; z rany na czole trysnęła na terakotę krew. Moira Kincaid i Harry MacDonald pospieszyli mu na pomoc, ale wraz z ostatnim obłokiem pary rozwiała się ich troska o kolegęw środku, w komorze sterylizatora, tkwiło w pozycji siedzącej odkształcone przez ciśnienie ludzkie ciało.

MacDonald zatoczył się w stronę zlewu i zwymiotował lunch. Tymczasem Moira Kincaid wbiła sobie paznokcie w policzki, próbując podświadomie odwrócić uwagę od straszliwego widoku, jaki roztaczał się przed jej oczami; nie mogła jednak w żaden sposób zanegować faktu, że rozpoznała tego człowieka. Choć z kości policzkowych zeszła skóra, a gałki oczne ścięły się, wiedziała, że patrzy na ciało doktora Neila Munro z laboratorium biochemicznego.


1

 

Niemal w każdym pomieszczeniu laboratorium zbierały się małe grupki ludzi, żeby porozmawiać o tragedii, jaka się wydarzyła, ale Tom Fenton nie przyłączył się do żadnej z nich. Uprzątnął swój warsztat, umył ręce i włożył kombinezon przeciwdeszczowy.

Duża honda zaskoczyła za pierwszym razem. Zapalił światła i włączył się do popołudniowego ruchu. Kiedy dojeżdżał do centrum, piętrowy autobus zajechał mu drogę tuż przed nosem, zmuszając go do nagłego hamowania i wyrównania lekkiego poślizgu tylnego koła, ale nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Przebijał się z determinacją przez Princes Street w godzinie szczytu; nawet nie rzucił okiem na zamek, co zdarzyło mu się po raz pierwszy od dwóch lat, które spędził w Edynburgu.

Miał wrażenie, że mieszkanie jest zimne i puste, kiedy wszedł do środka.

Jenny!zawołał, zdejmując rękawice.Jenny!

Zajrzał do kuchni, ale zaraz przypomniał sobie, że Jenny miała wieczorny dyżur, więc zaklął cicho. Nie zdejmując skórzanego kombinezonu, sięgnął po dużą whisky i podszedł do okna. Przez chwilę obracał szklaneczkę w dłoni, patrząc z góry na spieszące się dokądś miniaturowe postacie, a potem wypił whisky jednym, gwałtownym haustem, czerpiąc przyjemność z charakterystycznego pieczenia w gardle. Kierowany jakimś impulsem odwrócił się i cisnął szklankę do kominka; nie mógł znieść tej okropnej ciszy. Lecz niemal natychmiast poczuł się zawstydzony tym, co zrobił, zaczął więc zbierać kawałki szkła, klnąc bezgłośnie. Kiedy już posprzątał, zdjął kombinezon i dolał sobie whisky, a potem usiadł w fotelu i oparł stopy na taborecie, który stał obok kominka. Opróżniwszy zawartość butelki do połowy, zasnął.

 

Tuż po wpół do dziesiątej, słysząc przez sen chrobotanie klucza w zamku i odgłos otwieranych drzwi, Fenton powrócił do stanu chwiejnej przytomności. Do pokoju weszła jasnowłosa dziewczyna po dwudziestce, spod płaszcza wyglądał uniform pielęgniarski. Stała przez chwilę w drzwiach.

Boże, Tom, tak spieszyłam się do domu, a teraz nie wiem, co powiedziećwyksztusiła wreszcie.

Fenton przytaknął skinieniem głowy.

To straszne. Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Jak ktoś mógł... Czy naprawdę nie ma mowy o jakimś idiotycznym wypadku?

Wykluczoneodparł Fenton.To morderstwo. Ktoś wepchnął Neila do autoklawu i nacisnął właściwy guzik.

Ale dlaczego? Jaki mógłby mieć powód?

Żaden. To musiał zrobić jakiś maniak, chory psychicznie.

Fenton zdjął nogi z taboretu i wyprostował się.

Jadłeś coś?spytała Jenny.

Nie jestem głodny.

Ja też nie, ale może napijemy się kawy.

Jenny nachyliła się i pocałowała go w głowę, zabierając z poręczy fotela butelkę. Kilka minut później przyniosła dwa parujące garnuszki. Fenton ujął swój kubek w obie dłonie i zaczął sączyć kawę drobnymi łykami. Czuł, że ten rytuał przywraca mu poczucie normalności.

Czy policja podejrzewa kogoś?spytała Jenny.

Jeśli tak, to nic o tym nie wiem.

Chyba przesłuchiwali wszystkich z laboratorium?

Przynajmniej dwa razy.

I co dalej?

Będziemy po prostu pracować, jakby nic...Fenton urwał w pół zdania i przyłożył dłoń do czoła.

Jenny wzięła go za rękę.

Wiem, że Neil był twoim najbliższym przyjacielempowiedziała cicho.

 

Tom Fenton miał dwadzieścia dziewięć lat. Po ukończeniu biochemii na uniwersytecie w Glasgow zaczął pracować w miejscowym szpitalu jako młodszy biochemik. Rok później poznał dziewczynę, która została jego żoną. Zgodnie z tradycją rodzice Louise nie zaakceptowali wyboru córki, gdyż nie podobało im się pochodzenie Fentona, ale nie byli w stanie zapobiec małżeństwu, które miało dać mu najszczęśliwszy rok życia. Łagodność i urok Louise oczarowały go tak bardzo, że wpadł w sidła bezgranicznej miłości, miłości, która potem stała się przyczyną jego cierpienia, gdy dziewczyna i dziecko w jej łonie zginęli w wypadku samochodowym.

Fenton był załamany. Pogrążył się, jak sądził, w wiecznej nocy wypełnionej rozpaczą, doprowadzającej go do krawędzi rozsądku, za którą była już tylko przepaść. Czas, łzy i morze whisky pomogły mu wrócić do życia wśród ludzi, był już jednak innym człowiekiem. Zniknął szczęśliwy, beztroski Tom Fenton. Jego miejsce zajął ponury, zamknięty w sobie osobnik, pozbawiony jakichkolwiek pragnień i ambicji.

Po upływie roku, podczas którego bezustannie nawiedzał go duch Louise, podjął pierwszą poważną decyzję. Zgłosił się do pracy za granicą i w cztery miesiące później był już w drodze do szpitala w Zambii.

Afryka dobrze mu zrobiła. Niebawem odzyskał pewność siebiemógł już myśleć o Louisie, nie odczuwając rozpaczy; czasem nawet był w stanie o niej mówić. Życie i klimat Czarnego Lądu spodobały mu się, dlatego dwukrotnie odnawiał kontrakt, pozostając w Afryce łącznie trzy lata. Nagle zdecydował, iż nadszedł czas wrócić do Szkocji i powiązać zerwane nici dawnego życia. Sytuacja ekonomiczna kraju i opłakany stan służby zdrowia utrudniły mu jednak szybkie znalezienie pracy. Musiał spędzić rok na uniwersytecie w Edynburgu na dotowanym stanowisku asystenta, nim zdobył posadę w Szpitalu Księżniczki Mary.

Nagły powrót do obowiązków w laboratorium po roku akademickiego spokoju mógł przyprawić o zawrót głowy, ale Fenton wytrwał i dał się poznać jako godny zaufania, sumienny członek zespołu. Fakt, że Księżniczka Mary była szpitalem dziecięcym, a laboratorium specjalizowało się w technikach pediatrycznych, dawał dużo satysfakcji. Praca dla dobra małych pacjentów wynagradzała mu w jakiś sposób utratę dziecka.

Po roku uzbierał na własne mieszkanie w Comely Bank i pewnego pogodnego, majowego dnia, korzystając z pomocy Neila Munro i dwóch laborantów, wprowadził się do niego. Znajdowało się na ostatnim piętrze eleganckiej kamienicy, którą zbudowano na początku wieku; miało wysokie pomieszczenia i sufity ozdobione gzymsami, które szczególnie przypadły mu do gustu. Okna wychodziły na południe i czasem, kiedy niebo nad Edynburgiem było czyste, co zresztą zdarzało się bardzo rzadko, do wnętrza sączył się przez cały dzień słoneczny blask. Nagrodą za wspinaczkę po schodach na szczyt czterech kondygnacji był wspaniały widok. Jesienią Fenton patrzył, jak dym z palonych liści zwisa ciężką zasłoną w głębokich, żółtych promieniach słońca. Czuł, że rozumie, co miał na myśli Keats, który mieszkał niegdyś w tej samej części miasta, pisząc o mgłach i soczystej płodności.

Tego roku poznał Jenny, pielęgniarkę ze szpitala. Była inna niż Louise, ale spodobała mu się od pierwszej chwili. Ich związek nie wymagał od nich wysiłku, wszystko toczyło się gładko i dobrze. Nie mówili o małżeństwie, ale Jenny wprowadziła się do jego mieszkania. Obydwoje pozostawili wszystko swojemu biegowi.

Jenny Buchan miała dwadzieścia cztery lata. Urodziła się w niewielkiej wiosce rybackiej Findochty na Moray Firth jako najmłodsza z trojga dzieci. Jej ojciec, George Buchan, był całe życie rybakiem. Zginął podczas sztormu na morzu, kiedy Jenny miała czternaście lat, kładąc na barki jej matki, Ellen, obowiązek utrzymania rodziny. Na szczęście dwaj starsi bracia Jenny, Ian i Grant, osiągnęli wkrótce odpowiedni wiek i, podążając śladem ojca, zaciągnęli się do floty rybackiej. Mieli własną łódź, Margaret Ross, i z czasem obdarzyli Jenny trójką siostrzeńców i dwiema siostrzenicami. Natomiast Jenny po ukończeniu szkoły wyruszyła na południe, do Edynburga, podejmując pracę w Szpitalu Księżniczki Mary. Pierwszy rok spędziła w hotelu pielęgniarskim, potem przeprowadziła się do wynajętego mieszkania, gdzie razem z dwiema koleżankami po fachu żyła w typowym, choć przyjemnym bałaganie.

Poznała Toma Fentona na przyjęciu dla pracowników szpitala. Od razu zaczął ją pociągać, gdyż sprawiał wrażenie całkowicie zadowolonego, że może po prostu siedzieć obok niej i rozmawiać. Intrygowały ją jego ciemne, smutne oczy; postanowiła odkryć, co się za nimi kryje. Kiedy na trzeciej randce opowiedział o Louise, w jej głowie zadzwonił ostrzegawczy dzwonek. Jeśli Tom Fenton postanowił poświęcić życie na wspomnienia o zmarłej kobiecie, nic więcej już nie chciała wiedzieć. Niepotrzebnie się jednak martwiła, gdyż po uroczym pikniku za miastem Fenton zabrał ją do siebie, a potem kochał się z nią tak czule i z takim oddaniem, że zadurzyła się w nim na dobre. Postanowiła jednak jasno określić swoją pozycję. Pewnej nocy, kiedy leżeli w ciemności, odwróciła się do niego i powiedziała: Jestem Jenny, nie Louise. Czy na pewno to rozumiesz?. Fenton zapewnił ją, że tak.

 

Deszcz, wzmagany porywistym, lutowym deszczem, wyrwał ich ze snu wcześniej od budzika.

Która godzina?spytał Fenton.

Dziesięć po siódmej.

Kiedy zaczynasz dyżur?

O drugiej.

To znaczy, że muszę wstawać sam?

No tak.

Dobry Boże, ależ leje, tylko posłuchaj.

Jenny skuliła się pod kołdrą.

Fenton przerzucił z wolna ciało przez krawędź łóżka i usiadł z głową w dłoniach.

Czuję się okropnie.

Jenny przechyliła się i pocałowała go w nagie plecy.

Whiskystwierdziła.

Chcesz kawy?

Mhm.

Wrócił z kawą i usiadł na brzegu łóżka.

Jesteś w czasie weekendu pod telefonem?spytał.

Jutro.

Jenny odstawiła swoją filiżankę na nocny stolik i położyła dłoń na ramieniu Fentona.

Będziesz ostrożny, prawda?

Wyglądał na zaskoczonego.

O co chodzi?

Sam mówiłeś, że tylko wariat mógł zrobić z Neilem coś takiego. Po prostu uważaj, to wszystko.

Ogarnął go lęk.

Wieszprzyznałnawet o tym nie pomyślałem.

 

Fenton miał wrażenie, że deszcz pędzi wprost na plastikową osłonę jego kasku, kiedy kluczył swoją hondą po ulicach edynburskiego New Town, gdzie tłoczyły się obok siebie biura biznesmenów i przedsiębiorców. Nawierzchnia była śliska i motocykl mógł stracić kontakt z brukiem przy każdym naciśnięciu hamulca. Fascynacja dwukołową maszyną, którą większość mężczyzn przeżywa u schyłku lat chłopięcych czy też we wczesnej młodości, w przypadku Fentona okazała się trwałym uczuciem. Pomijając krótki okres, kiedy to uległ komfortowi, jakie stwarzało ciepłe i suche wnętrze wiekowego volkswagena garbusa, jego miłość do motocykli nie przygasła. Nie stać go było na samochód, który dałby mu to, co honda, kiedy strzałka obrotomierza wchodziła w czerwone pole. Opowieści o tym, jak to policja zatrzymała kogoś w fordzie za przekroczenie prędkości, bledły w porównaniu z przypadkiem Fentona, który zjeżdżając z Forth Road Bridge wpadł na przedmieścia Edynburga z szybkością stu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Policjanci z drogówki, którzy ukarali go mandatem, okazali niejaki podziw dla jego umiejętności, ale sędzia nie podzielał ich entuzjazmu i omal nie udławił się z wrażenia, słysząc o przekroczeniu dozwolonej prędkości o ponad sto kilometrów. Jego upomnienie, że mężczyzna w wieku Fentona powinien mieć więcej rozumu, zabolało prawie tak samo jak grzywna.

Fenton dotarł do szpitala dwie minuty przed dziewiątą. Ruszył wąskim chodnikiem wzdłuż budynku laboratorium, żeby dostać się na niewielkie podwórko kryte falistym daszkiem. Szpital, znajdujący się niedaleko centrum, dysponował zbyt małym terenem pod rozbudowę, więc podobnie jak uniwersytet kupował sąsiednie posesje. Oddział biochemii mieścił się w kilku sąsiadujących ze sobą wiktoriańskich kamienicach, które szpital nabył mniej więcej przed dwudziestoma laty. Wnętrze zostało oczywiście w znacznym stopniu przebudowane, ale kamienna fasada, czerniejąca latami od spalin samochodowych, pozostała niezmieniona.

Fenton pchnął ciemnoniebieskie drzwi i wszedł do holu. Stanął przed rzędem stalowych szafek na ubrania i zaczął zdejmować kombinezon....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin