Irving John - Wymyślona dziewczyna.pdf

(319 KB) Pobierz
John Irwing
John Irwing
Wymyślona dziewczyna
The imaginary girlfriend
Przełożył: Jacek Spólny
Pruszyński i S-ka
Warszawa 2002
Profesorski dzieciak
Za moich czasów w prywatnym college’u w Exeter nie znano przedmiotu „nauka twórczego
pisania” - na zajęciach królował esej. Ja jednak pisałem przede wszystkim opowiadania;
pokazywałem je (poza zajęciami) George’owi Bennettowi, ojcu mojego najlepszego kolegi.
Nieżyjący już pan Bennett, wówczas dyrektor wydziału anglistyki, był moim pierwszym krytykiem
i życzliwym doradcą - potrzebowałem jego pomocy. Oblałem egzaminy z łaciny i matematyki i
musiałem kontynuować naukę przez jeszcze jeden, piąty już rok - co było wydarzeniem bez
precedensu w dziejach szkoły; udało mi się jednak zapisać na zajęcia zwane „angielski z P” - owo
„P” oznaczało rodzaj pisania, którym chciałem się zająć. Grono wybranych, do których należałem,
miało tworzyć, co udawało mi się rzadko.
O ile pamiętam (a pamięć czasami mnie zawodzi), na „angielskim z P” bezwzględnie
najlepszym pisarzem i najbardziej bezkompromisowym krytykiem był mój kolega z zapaśniczej
maty, Chuck Krulak, o przydomku Brutal; w przyszłości miał on zostać generałem Charlesem C.
Krulakiem, dowódcą korpusu piechoty morskiej i członkiem sztabu generalnego. Wśród uczniów
wyróżniał się też, równie drwiący i krytyczny, co przyszły generał Krulak, kolega z piątego roku
kursu angielskiego, przyszły pisarz G.W.S. Trow; wtedy mówiło się na niego po prostu George,
choć był drapieżny jak łasica i bardzo bałem się jego zębów. Całkiem niedawno w rozmowie z nim
dowiedziałem się, ku swojemu zdumieniu, że był w Exeter straszliwie nieszczęśliwy; zawsze
sprawiał na mnie wrażenie zbyt pewnego siebie, by cierpieć - podczas gdy mój własny stan ducha
charakteryzował się wówczas nieustannym zakłopotaniem.
Nigdy w życiu nie dostałbym się do Exeter w normalny, oficjalny sposób; uczyłem się
kiepsko - później okazało się, że mam dysleksję, ale wtedy jeszcze nikt o czymś takim nie słyszał.
Niemniej jednak przyjęto mnie do college jako syna jednego z pedagogów. Mój ojciec był
historykiem; ukończył literaturę i języki słowiańskie na uniwersytecie Harvarda i był pierwszym,
który nauczał w Exeter historii Rosji. Ja sam doprowadziłem i tak już niezręczne stosunki
wewnątrz naszej rodziny do stanu ogromnego napięcia, gdyż zapisałem się na jego zajęcia. Tata
odpłacił mi za to trójką z plusem na koniec kursu.
Że w Exeter szło mi ciężko, to mało powiedziane. Mnie jedynemu wymknął się spod
kontroli eksperyment z muszką owocówką. Czerwone i białe punkciki krzyżowały się w takim
tempie, że straciłem ich trop pokoleniowy; próbowałem pozbyć się dowodów swej nieudolności,
wyrzucając je do fontanny przed laboratorium - nieświadom, że owocówki mogą jeszcze przez
wiele dni żyć (i rozmnażać się) w rurach doprowadzających wodę. Gdy ogłoszono, że niezdatna do
użytku fontanna jest „zanieczyszczona” - dosłownie roiło się w niej od wilgotnych muszek - nie
wiedząc, gdzie podziać się ze wstydu, przyznałem się do winy.
Biolog uczący genetyki, pan Mayo-Smith, darował mi, bo byłem jedynym wśród jego
uczniów miejscowym (czyli mieszkańcem Exeter), który posiadał broń; potrzebował mnie, a
konkretniej - mojego karabinka. Uczniom z internatów, rzecz jasna, zabroniono posiadania broni
palnej. Ale ja, jako rdzenny mieszkaniec New Hampshire - a na naszych tablicach widnieje
maksyma: „Bądź wolny lub umieraj” - dysponowałem całym arsenałem; na prowadzone przez pana
Mayo-Smitha zajęcia wstępne z biologii przynosiłem gołębie, do których zwykle strzelałem z
dachu jego stodoły. Na szczęście mieszkał spory kawałek za miastem.
Jednak pana Mayo-Smitha zawiodłem nawet jako snajper. Chciał, żeby gołębie zabijać
zaraz po tym, jak się najadły; dzięki temu uczniowie, którzy dokonywali sekcji ptaków, mogliby
zbadać zawarte w ich wolach pożywienie. Dlatego pozwalałem gołębiom na jedzenie ziarna z pola
pana Mayo-Smitha. Kiedy je stamtąd zganiałem, głupie zawsze leciały na dach stodoły. Był
ułożony z gontów; gdy je trafiałem - używałem karabinka z celownikiem 4X i nabojów kaliber 22,
starając się nie strzelić w wole - zsuwały się po jednej ze stron. Pewnego dnia przestrzeliłem dach i
odtąd pan Mayo-Smith ani na chwilę nie dawał mi spokoju, ponieważ dach stale przeciekał.
Muszki owocówki w fontannie to kłopot dla szkoły, ale ja przecież podziurawiłem stodołę samego
pana od biologii, „własność prywatną ze wszystkimi tego konsekwencjami” - jak lubił mawiać mój
ojciec podczas zajęć z historii Rosji.
Przestrzelenie stodoły pana Mayo-Smitha było mniej upokarzające niż lata poświęcone
terapii językowej. W Exeter nie znano powodów pisania z błędami, to znaczy niewiele na ten temat
wiedziano. Przyczyną była naturalnie dysleksja, ale takiej diagnozy na przełomie lat
pięćdziesiątych i sześćdziesiątych nikt nie umiał postawić. Zajmujący się moim tajemniczym
przypadkiem terapeuta uznał moje kłopoty za problem natury psychologicznej. (Upośledzenie
językowe nie ułatwiło mi pokonania trudności, jakie miałem w college’u). Kiedy stwierdzono, że
kolejne seanse terapii językowej nie mają praktycznie żadnego wpływu na moją zdolność
odróżniania alegorii od alergii, skierowano mnie do szkolnego psychiatry.
Czy nienawidzę szkoły?
- Nie. (Przecież się w niej wychowałem!) Dlaczego nazywam ojczyma „ojcem”?
- Bo go kocham i jest to jedyny „ojciec”, jakiego znam.
Czemu przyjmuję „postawę obronną”, kiedy ludzie nazywają mojego ojca ojczymem?
- Bo go kocham i jest to jedyny ojciec, jakiego znam - więc dlaczego nie miałbym tak
reagować?
Czemu się złoszczę?
- Bo nie umiem pisać ortograficznie.
Ale dlaczego nie umiem pisać bez błędów?
- Nie mam pojęcia.
Czy to, że mój ojczym... ojciec mnie uczy, jest dla mnie „krępujące”?
- Uczył mnie przez rok. Do tej szkoły chodzę i piszę, jak piszę, już od pięciu lat.
Ale dlaczego się złoszczę?
- Bo nie umiem pisać bez błędów i muszę do pana chodzić.
- Denerwujemy się, bardzo się złościmy, prawda? - dociekał psychiatra.
- Oczywiście, że się złuszczymy - odpowiedziałem. (Próbowałem z powrotem skierować
rozmowę na moje kłopoty z ortografią).
W parterze
W college’u było jedno miejsce, w którym zawsze udawało mi się zachować spokój ducha;
nigdy nie denerwowałem się w sali zapaśniczej, a to zapewne dlatego, że nie czułem się tam kimś
gorszym. Sam się dziwię, że uprawianie zapasów przychodziło mi z taką łatwością. Nigdy nie
wyróżniałem się wyjątkową tężyzną fizyczną. Nie znosiłem rozgrywek Małej Ligi w baseballu.
(Urazę tę przeniosłem na wszystkie inne dyscypliny, w których ma się cokolwiek do czynienia z
piłką). Nieco mniej głęboką niechęcią darzyłem narciarstwo i łyżwiarstwo. (Jako tako znoszę
zimno). Miałem za to niewytłumaczalną skłonność do fizycznego kontaktu, do zastrzyku
adrenaliny związanego z obijaniem się o przeciwników. Na piłkę nożną byłem jednak za niski -
poza tym w grę znów wchodziła piłka.
Kiedy człowiek coś pokocha, jest zdolny zanudzić każdego wyjaśnianiem powodów swojej
fascynacji, wszystko jedno jakich. W zapasach, tak samo jak w boksie, zawodników dzieli się na
kategorie wagowe i w ten sposób sportowcy obijają (się o) ludzi podobnych wymiarów. Można
walić w nich bardzo mocno, ale na ziemi ląduje się wcale miękko. Istnieją również bardziej
uporządkowane aspekty agresywności tego sportu walki. Zawsze podziwem napełniała mnie
reguła, że zawodnik, który uniesie przeciwnika w górę, ma obowiązek zatroszczyć się o jego
„miękkie lądowanie”. Ale moją miłość do zapasów najlepiej chyba wyjaśnia fakt, że tutaj po raz
pierwszy osiągałem jakiekolwiek sukcesy. A całe swoje, koniec końców, umiarkowane
powodzenie w tym sporcie zawdzięczam pierwszemu trenerowi, Tedowi Seabrooke’owi.
Swego czasu był on mistrzem Wielkiej Dziesiątki ligi amerykańskich zapasów i
dwukrotnym mistrzem Stanów Zjednoczonych w Illinois; miał o niebo za wysokie kwalifikacje na
trenera zapasów w Exeter: prowadzone przez niego zespoły szkół średnich przez wiele lat
królowały na matach Nowej Anglii. Jako wicemistrz wagi do 155 funtów w zawodach
Amerykańskiego Stowarzyszenia Zapaśników Szkół Średnich, Ted był przystojny; ja go pamiętam,
gdy przekroczył już dwieście funtów. Siadał na macie i szeroko rozsuwał nogi; ręce zgięte w
łokciach zakładał na piersi, wyciągając je w stronę ćwiczącego z nim zawodnika. Nawet w tej
niedogodnej pozycji umiał się bronić - nie było takiego, któremu udałoby się zajść go od tyłu.
Siedząc na pupie, poruszał się błyskawicznie jak krab: podcinał nam nogi, chwytał nogami w
kleszcze, rękami unieruchamiał dłonie albo zginał kark. Zdobywał przewagę, siadając na tułowiu
rywala albo chwytając go za prawą rękę i lewą nogę (chwyt poprzeczny); obchodził się jednak z
nami delikatnie i zawsze zdawało się, że niewiele trudu kosztuje go krzyżowanie naszych
zamiarów. (Wiele lat później zachorował na cukrzycę, a potem na raka. Podczas mszy żałobnej nie
byłem w stanie wygłosić nawet połowy mowy pochwalnej, jaką ułożyłem, gdyż zdawałem sobie
sprawę, iż wygłaszając niektóre zdania, nie potrafiłbym powstrzymać się od płaczu).
Ted Seabrooke nie tylko nauczył mnie zapasów, lecz - co ważniejsze - przestrzegł, że nigdy
w życiu nie będę więcej niż „poprawnym” zawodnikiem; wynikało to z mojej ograniczonej
sprawności. Na długo zapamiętałem jego radę: jeśli chcę nadrobić braki, muszę się solidnie
przyłożyć do treningu i zostać sumiennym adeptem zapasów. „Z reguły przecenia się rolę talentu -
mawiał Ted. - Przeciętne uzdolnienia jeszcze o niczym nie przesądzają”.
Na poziomie szkoły średniej walka zapaśnicza trwa sześć minut i dzieli się na trzy
dwuminutowe rundy, między którymi nie ma przerw. Pierwszą rundę obydwaj zawodnicy
rozpoczynają, stojąc w pozycji neutralnej, w której żaden nie ma przewagi nad konkurentem. W
Zgłoś jeśli naruszono regulamin