Łoginow Światosław - Skryba.pdf

(117 KB) Pobierz
Łoginow Światosław - Skryba
Łoginow Światosław
Skryba
Z „Science Fiction” nr 16 – czerwiec 2002
„Przy starej księdze siedzi on
Uważnie się wczytując w słowa "
Aleksander Puszkin
Intencje właściciela oberży były łatwe do odgadnięcia: jeśli naprawdę przed południem rozhula się
trzydniowa zamieć, to pozbycie się jedynego bogatego klienta byłoby głupotą. Nowi wędrowcy w tym
czasie raczej nie przybędą, a ten, jeśli tylko zanocuje, nie będzie mógł odejść zbyt szybko. Dlatego nie
żałował oberżysta kuszących słów, obiecując panu podróżnikowi prawdziwą kuchnię góralską („Dzik z
grzybami, milordzie! Ostatnie w tym roku świeże grzyby i pierwszy dzik. Zaszczuty na pierwszym śniegu!
Taka okazja - dziś albo nigdy!") i wino zacne, ze zbiorów dwudziestego ósmego roku („Beczkę już
wykopują!").
Nieprawdopodobne, ale wszystko, o czym mówił gospodarz, było szczerą prawdą, może tylko beczki na
razie nikt nie wykopywał, wiedząc, że jeśli zamożny pan odjedzie, nie będzie komu pić drogiego wina.
Miejscowe hulaki, jasne, zbiorą się, by świętować, i grzybowego dzika pożrą, ale im wystarczy cieńszy
trunek. Jeszcze dziwniejsze było to, że gospodarz wcale nie usiłował przestraszyć wędrowca plotkami o
zbójcach, trudami podróży i perspektywą zamarznięcia, jeśli zamieć zastanie go w połowie drogi.
Rozumiało się samo przez się, że wędrowcy zdążą przed obiadem do Bierłożek, ale tam to już na pewno
ugrzęzną na dobre trzy dni.
- Lepiej zostańcie u mnie, panie! - przekonywał gościnny oberżysta. - Co może szlachetny pan robić w
Bierłożkach: ani jedzenia porządnego tam nie mają, ani obsługi. Tyle tylko pociechy, że ciepło. A do
Twierdzic przed zawieją nie uda się wam, panie, dotrzeć. Tylko się milord namęczy, zamiast pokonać tę
drogę w jeden dzień.
- Skąd ci przyszło do głowy - wolno zapytał Asartan - że wybieram się do Twierdzic?
- Ta droga tylko tam prowadzi! Latem, wiadomo, można przebić się przez przełęcz do Porzecza, choć
dobrzy ludzie i latem nie mają tam czego szukać. Sami przemytnicy i inna hołota, która żeby ominąć
porzeczańskie posterunki bokiem tam lezie. Ale w zimie ta droga tylko do Twierdzic doprowadzi. Jasne, to
nie moja sprawa, ja mogę nawet uwierzyć, że jasny pan do Bierłożek z wizytą się udaje, albo do Porzecza
chce dotrzeć śród zimy, ale we wsi każdy pies już wie, że podążacie do Twierdzic, do Skryby.
- Nie będę łgał - przyznał Asartan. - Rzeczywiście, wędrujemy do Skryby. I mamy nadzieję dojechać tam
przed twoją zachwalaną zamiecią.
Zanim Skryba zdąży zasłonić się zawieją przed intruzami, dodał w duchu.
- Nie zdążycie... - westchnął oberżysta. - W Bierłożkach ugrzęźniecie.
Jeszcze pół godziny takiej gadaniny i rzeczywiście ugrzęźniemy, pomyślał Asartan. Na szczęście drzwi
otworzyły się szeroko i pojawił się w nich Kołpin.
- Konie gotowe! - oznajmił ochrypłym głosem. Kołpin pełnił obowiązki strażnika i sługi jednocześnie,
chociaż pysk miał zgoła bandycki. I gdyby tylko pysk! Niecały rok temu Kołpin uważany był za
najniebezpieczniejszego rozbójnika w południowych hrabstwach. Ale potem na jego drodze stanął Asartan,
i zbój stał się sługą. Mógł posłać go na szubienicę, ale nie lubił niszczyć ludzi, jeśli dało się z nich zrobić
kogoś przydatnego. A jako sługa Kołpin wykazywał się wielką roztropnością i nie zadawał zbędnych pytań.
Asartan niedbale machnął ręką i wskoczył na siodło.
- Powodzenia, oberżysto! W drodze powrotnej niezawodnie skosztujemy twej dziczyzny z grzybami!
Oberżysta mamrotał coś, że niby dopiero wczoraj spadł śnieg, i grzyby, co się warzą w kotle, są ostatnie
w tym roku, a dzik, odwrotnie - pierwszy, ale Asartan nie słuchał już jego lamentu. Wypoczęte konie łatwo
wyniosły wędrowców na zaśnieżony trakt, na którym nie było jeszcze ani jednego śladu. Dobry omen,
znaczy, nikt nie uprzedzi Skryby, że zbliżają się doń nieproszeni goście.
Śnieg na drodze był gruby na pół kopyta, wcale nie przeszkadzał w galopie. Kołpin nie odstawał, trzymał
się za plecami i sapał z wysiłku. Wszystko układało się pomyślnie.
Pogoda zaczęła się psuć tuż przed południem. Słońce przesłoniła mgła, śnieżny puder, rodzący się w
nieruchomym powietrzu, zaczynał wirować przed twarzami jeźdźców. A potem z pobliskiego górskiego
grzbietu dopadł ich lodowaty podmuch.
Asartan owinął dokoła szyi wietrzny płaszcz i ponaglił wierzchowca. Kołpin też spiął konia ostrogami,
omal nie wysuwając się na czoło. Sługa okutał się tylko w wojłokową kurtkę, i już pierwsze zapowiedzi
nadciągającej zawiei przeszyły go na wylot, przypominając, że od zimna ze szczytów nawet ciepłe ubranie
nie ochroni. Asartan na razie czuł się nieźle, podszyty południowym wiatrem płaszczyk odpierał atak
lodowatego oddechu gór. Ale kiedy uderzy prawdziwy żywioł...
Musieli się spieszyć, więc poganiali konie, stając w strzemionach przed każdym zakrętem i wyglądając
zapowiadanych Bierłożek. Zapowiedź spełniła się właściwie w ostatniej chwili. Bierłożki, jak się okazało,
były małym chutorem: trzy czy cztery przysadziste chaty i może z dziesięć gospodarskich zabudowań na
ustroniu. Przez wąskie na jeden bal okienka sączyło się światło - nadciągająca zamieć zagęściła w domach
wczesny jak na porę dnia mrok.
Jeźdźcy zeskoczyli z siodeł. Jakby tylko czekając na tę chwilę, wiatr, dotąd ostrożnie skręcający małe
śnieżne wiry wzdłuż drogi, uderzył z siłą huraganu, jednym podmuchem miażdżąc ciepłą podszewkę
zaczarowanego płaszcza i na wylot przeszywając zwarte odzienie sługi. Otoczenie w mgnieniu oka
zniknęło im z oczu, przesłonięte ścianą pędzącego śniegu. Huragan wzbijał w powietrze leżący na ziemi
puch, zmiatał go z górskich zboczy, sypał nim z chmur, które pojawiły się nad przełęczą. Jeśli takie coś
potrwa trzy dni, to Bierłożki zmuszone będą wygrzebywać się ze śniegu niczym niedźwiedź, przed czasem
wyrwany ze snu przez myśliwych.
Na szczęście w ostatnich błyskach zamordowanego południa dostrzeżono z domu wędrowców. W mroku
zawiei pojawił się jaśniejszy prostokąt, rozczochrana postać w kożuchu dopadła koni, chwyciła za uzdy,
pociągnęła za sobą, jakby gościnny wieśniak naprawdę zamierzał wprowadzić zziębnięte wierzchowce do
własnej chaty.
Tak się też stało. Konie, a za nimi ogłuszeni zamiecią jeźdźcy, weszli do chałupy. Miejscowy naparł na
szerokie drzwi. Kołpin rzucił mu się do pomocy, we dwóch udało im się zatrzasnąć wierzeje, burza została
na zewnątrz.
Obszerne pomieszczenie oświetlało i z lekka ogrzewało palenisko. Pod przeciwległą ścianą stały trzy
krowy, miotał się po kojcu prosiak, a dobry tuzin owiec zbił się w zwarte stado. Tu też leżała para
kudłatych psów. Widać było, że gospodarze zebrali pod dachem całą zwierzynę, która bez tego na pewno
by poginęła w dujawicy. Konie gospodarz przywiązał bok w bok ze swoimi krowami. Dopiero potem
odwrócił się do gości:
- Na czas zdążyliście. Czy was w Sieliszczach nie uprzedzili, że od południa zaczyna się trzydniowa
zamieć?
- Uprzedzili - odparł niewyraźnie Asartan, rozcierając odmrożone policzki. - Ale mówili też, że do was
tak czy siak dotrzemy.
- No i dotarliście - zgodził się mężczyzna. - W sam czas na obiad - dodał, wskazując głową na palenisko,
gdzie, promieniując zapachem grzybów i gotowanych podrobów, bulgotał kocioł. Dwie niemłode kobiety
krzątały się przy ogniu, grube kawały mięsa piekły się na kracie, tłusty dym zasnuwał powałę. Olbrzymia
głowa odyńca, jeszcze nie rozebrana i niedbale opalona, walała się nieopodal stołu, niedwuznacznie
zapowiadając, czym właściwie karmieni będą goście. Skoro już los postanowił poczęstować cię dzikiem z
grzybami, to chciał - nie chciał, od mięsa tak przyprawionego nie uciekniesz.
- A grzyby jakie? - zapytał Asartan. - Widzi mi się, że o tej porze to już grzybów nie ma.
- U nas... są - dziwnie dość odpowiedział wieśniak z Bierłożek. - Przechodźcie do białej izby.
W białej izbie, do której prowadziły trzy strome stopnie, było znacznie ciaśniej, a barwa jej raczej czerń
przypominała od dymu i sadzy. Zamiast paleniska ogrzewał ją piec, a na stole trzepotał płomień grubej
łojowej świecy. Przebywało tam z osiem osób. Starsi siedzieli na ławkach, a młodsi po prostu pełzali po
podłodze. Na stole parowała micha wypełniona gotowanym grochem; tu, jak i we wszystkich okolicznych
osadach, początek zimy świętowano ucztą, która trwać będzie, póki na dworze szaleje zawierucha. A co
jeszcze można robić, gdy burza więzi w domach wieśniaków i rzemieślników, biednych i bogatych? Tylko
oszacować zapasy i wsypać do kotła ostatnią kobiałkę smagniętych mrozem jesiennych opieńków. Albo,
jeśli masz pewność co do terminu nadejścia pory zamieci, wykopać przewidująco drogocenną beczkę ze
zbiorów dwudziestego ósmego roku.
Wina w Bierłożkach nie spożywano, ale było piwo. Olbrzymi dzban stał obok świecy, ciesząc oko
przybyłych .wspaniałą czapą wolno osiadającej piany. Na znak szacunku dla gości gospodyni wyjęła
gliniane miski i pękate kubki, żeby każdy mógł jeść i pić z własnego naczynia. Z czarnej izby przyniesiono
kocioł i mięso na oheblowanych deseczkach. Groch został szczodrze polany tłustą warzą; poświęciwszy dla
gości obyczaj, rozłożono gotowe danie od razu do misek.
- Proszę do stołu - powiedział gospodarz. Asartan i Kołpin usiedli na miejscach dla gości, bliższych
świecy i piwu, wyjęli noże. Obaj wiedzieli, że mięso dla siebie każdy będzie odcinał sam. Zresztą, tyczyło
to tylko dorosłych mężczyzn, dzieci i kobiety dostaną resztki, a jak nic nie zostanie, to wystarczyć im musi
groch z podrobami. Chociaż, sądząc z wielkości łba, leżącego obok paleniska, dziś każdy użyje tyle mięsa,
ile się w bebechu zmieści.
Chociaż goście zajęli już miejsca przy stole, to ani gospodarz, ani domownicy, ani parobcy, nie śpieszyli
do siadania.
- Proszę to stołu - powtórzył gospodarz. - Knur czeka. Góra futer, zwalonych na piec, poruszyła się,
pojawiła się biała rozczochrana głowa, potem z przypiecka spełzł wysoki, chudy, całkowicie siwy staruch.
Odziany był tylko w bieliznę, i w półmroku izby przypominał wychudzone widmo. Starzec wsunął nogi w
rozdeptane walonki, szurając stopami po podłodze dotarł do stołu i usiadł obok gości. Dopiero teraz
poruszyła się cała reszta, siadając według niepisanego, ale wszystkim znanego porządku.
Starzec chwycił łyżkę, a widząc, że zamiast ogólnej michy przed każdym stoi osobne naczynie,
zrozumiał, że w domu są goście. Przyłożywszy dłoń do piersi, wstał z ławy, pochylił się w ukłonie.
- Do Twierdzicy się wybieracie, do Skryby - ni to zapytał, ni oznajmił.
Asartan uśmiechnął się krzywo. Co można powiedzieć, skoro każdy pies w okolicy zna cel twojej
podróży?
Jakiś czas jedli w milczeniu, potem, kiedy dzban został osuszony i znowu wypełniony po brzegi,
powrócili do rozmowy:
- Pewnikiem Galik, sieliszczeński oberżysta, namawiał, żeby u niego pozostać. - Starzec przeniósł
wyblakłe spojrzenie na Kołpina. Ten wcinał mięsiwo, odcinając od szynki, ustawionej na środku stołu,
jeden płat po drugim.
- Tak było - odpowiedział Asartan.
- Dobrze, żeście go nie posłuchali. - Stary otarł z cienkich wąsów piwną pianę. - Śniegi u nas są takie,
rzekłbym, poważne. Trzydniowa zamieć drogę zasypie - koniom po pierś będzie. Tylko byście się
namęczyli. A czekać, zanim kto inny trakt przetrze - też niewielka radość. W Sieliszczach powiadają:
„Czterykroć cię trafi szlag, zanim przetrzesz w śniegu szlak" i prawda to. Co najmniej trzy dni straci się, a
czasem i cały tydzień zmarnuje. A stąd, nawet bez drogi, w jeden dzień dotelepiecie się do Twierdzic.
- Duża to twierdza? - zapytał Asartan, wsłuchując się w wycie burzy za ścianami domu. Teraz, kiedy
zamieć rozszalała się na dobre, można było porzucić wątpliwości: to nie kaprys pogody doprowadził do
wichury nad górami. To siły magiczne spuściły z łańcucha śnieżne wiry. Ręka Skryby, bo kogóż by... Żeby
tak jednym okiem zerknąć, czym się zajmuje teraz, sądząc, że jest bezpieczny, odgrodzony od świata
trzydniową dujawicą.
-Nie ma tam żadnej twierdzy.- odpowiedział za starca jego czarnobrody syn. - Kiedyś była, ale ją
kamienna lawina zmiotła. Dwie na wpół zrujnowane wieże się ostały, ot, i Skrybie je oddali do działań
magicznych. Poza tym jest tam osada, jak nasza, Maruch z rodziną tam żywie. To ją nazwano
Twierdzicami... A żołnierzy tam od dawna nie ma, komu oni potrzebni, jeśli z Porzeczem wojny ze sto lat
nie było.
- A skąd wiecie - ostrożnie zapytał Asartan - że zawieja potrwa dokładnie trzy dni? Może do rana
ucichnie, albo, na odwrót, na tydzień się rozhula.
Gospodarz roześmiał się z politowaniem.
- Dlatego się nazywa trzydniowa, bo pojutrze na rano ucichnie. Co do minuty. Każdy to wie.
- Na równinie o czymś takim nigdy nie słyszałem - uśmiechając się, rzekł Asartan. I niedbale dodał: - Nie
ma w tym jakichś czarów?
- A jakże bez czarów w takiej sprawie? - z zapałem odparł gospodarz. - Sama z siebie taka trzydniowa
zamieć się nie zrodzi.
- Skryba? - podpowiedział Asartan.
- Można powiedzieć, że Skryba - pokiwał głową gospodarz. - Chociaż, po prawdzie, to nie on jeden.
Wszyscy, co z wiedźmiństwem są obeznani, do tego rękę przyłożyli. Maruch pomagał i mój dziad też dwa
dni pod rząd czary czynił. Widzieliście, jak się zmęczył, ledwo do stołu go dobudziliśmy.
Zmęczył... - jak echo odezwał się starzec, oblizał łyżkę i sięgnął po następną miskę kaszy. Z pieczonym
mięsem dzika bezzębne dziąsła nie radziły sobie dobrzei dziad zadowalał się wątrobą czy kawałkami płuc,
wyławianymi z kotła.
- Po co? - szczerze zdumiony zapytał Asartan.
- A jakże inaczej? Przedtem, jak opowiadali dziadowie, jesień się zaczynała jak popadło. Albo mrozy w
sierpniu po ogrodach przeszły, a to zamieć myśliwych w lesie przyłapała, albo jakieś inne nieszczęście. A
dziś zamiast nieszczęść - święto. Do października - ciepła jesień, potem dzień na polowania i na koniec
zamieć. Kiedy wiesz zawczasu o niepogodzie, to i zadymka cieszy. Patrzcie, dziś pewnie w każdym domu
dzika jedzą, chyba że myśliwym całkowicie nie powiodło się. Ale tu nie czarodziej jest winien, a sam
myśliwy. Tak więc cała okolica Skrybie rada jest...
Wieśniak coś jeszcze mówił, ale Asartan już go nie słuchał. W milczeniu pił piwo i gorączkowo usiłował
wymyślić nowy plan. Nie udało się podejść skrycie rywala, to było jasne jak słońce. Skoro słabujący na
umyśle dziad jest pomocnikiem Skryby, to można przypuszczać, że sam czarodziej siedzi z nimi przy stole
i słucha rozmów.. Nawet jeśli staruch jest przygłuchy, to Skryba usłyszy wszystko znakomicie. Asartan
chwilami też korzystał z takich możliwości.
- Dobra, nie udała się napaść - zaczną się pertraktacje.
- A jak to jest - zapytał Asartan - że Skrybą go nazywają, czy naprawdę ma Księgę?
- Ma, i to nie jedną - odpowiedział właściciel chaty.
- Zwykłe księgi to i ja imam - skrzywił się Asartan, zniecierpliwiony chłopską głupotą. - Ja pytam o
czarodziejską Księgę, w której sekretna magia jest zapisana. Jeśli jest prawdziwym Skrybą, to musi mieć
Księgę czarodziejską.
- A ja o czym mówię! - Wieśniak pochylił się ku magowi i zaczął tłumaczyć jak małemu dziecku: -
Czarodziejskie książki ma, najprawdziwsze magiczne. Sam je widziałem, tylko nie przydarzyło się czytać.
Niby piśmienny jestem, naprawdę, ale Księgi otworzyć nie potrafiłem. Można, pytam, popatrzeć?, a on się
śmieje: patrz sobie, patrz!.. Księgę dał mi, a ja jej otworzyć nie mogę, jakby tam stronic wcale i nigdy nie
było! Taka to Księga!
Asartan pokiwał głową, demonstrując zwątpienie. Mierziło go, że ktoś bawi się z nim w kotka i myszkę.
Ochota, z jaką wieśniak przekazywał sekretne wiadomości, kazała podejrzewać, że to pułapka, wilczy dół,
czyhający dokładnie na środku przyjemnie wyglądającej ścieżki. Prowokacja wyglądała na przesadnie
łatwą do rozszyfrowania i Asartan uznał, że nie warto udawać, iż dał się na nią nabrać. Udawanie może
tylko nieufność wzmóc.
- Sztuczki to są - mruknął nie tyle do rozmówcy, co do niewidzialnego słuchacza, kryjącego się za
wyblakłym spojrzeniem starucha. - Żonglowanie. Ani jeden czarodziej, jeśli ma prawdziwą Księgę, takiego
skarbu z rąk nie wypuści. To bowiem oznacza przekazanie potęgi własnej w obce ręce. Dlatego tych
książek tak mało jest na świecie. Kto czarodziejską Księgę napisze, ten dzieli się swą mocą z innymi. W
przeszłości, powiadają, żyli czarodzieje, którzy napisali Księgi, ale teraz już takich nie ma. Teraz inaczej się
to odbywa: zdobędzie jakiś młody czarodziej Księgę, nauczy się jej na pamięć, a potem ją niszczy, żeby
nikt prócz niego starych zaklęć nie poznał. Dlatego też Ksiąg takowych nie ma już niemal na świecie. Już
się pewnie domyśliłeś, że i ja jestem czarodziejem, ale powiem ci uczciwie, że ani jednej czarodziejskiej
Księgi nie widziałem w swoim życiu. A ty powiadasz, że trzymałeś ją w ręku! Oszukał cię Skryba, żartów
mu się zachciało i tyle.
- Może to u was na równinie tak jest - obruszył się wieśniak - a u nas Skryba żyje. On te Księgi pisze i
rozdaje każdemu, kto potrafi taką Księgę otworzyć. Jedną nawet porzeczeńskiemu znachorowi podarował,
chociaż niby z nimi się nie przyjaźnimy. Wojny między nami od stu lat nie było, ale przyjaźni - od tysiąca.
A Skryba i dla porzeczeńskich Księgi nie pożałował. I swoim Księgi rozdaje gęsto, można powiedzieć, że
każdy tu taką ma. Choćby i nasz dziadek, na przykład...
- Byś tak jęzora przygryzł... - nieoczekiwanie wyraźnie powiedział starzec, dopiero co kiwający się
sennie nad kubkiem z piwem. - Wysiekę!
- A co ja takiego powiedziałem? - poderwał się gospodarz. - Też mi tajemnica! Wszyscy i tak wiedzą, że
masz Księgę. I on, jeśli wykształcony jest w czarodziejstwie, też będzie miał. Skryba w tę porę akurat pracę
kończy. Myślisz, że po co ci dwaj przez zamieć się tu wlekli? Skryba kończy układanie i zacznie się
zastanawiać, komu by tu Księgę podarować, a ci dwaj akurat się nawiną. No to dostaną.
Starzec z niezadowoleniem poruszył bezzębnymi ustami, potem bez słowa skinął głową. Chłopczyk,
siedzący na podłodze za ławkami, usłużnie poderwał się i rzucił w kierunku pieca. Po chwil wrócił stamtąd
z zawiniątkiem. Gospodarz rękawem przetarł stół z rozchlapanego piwa i sosu, położył na nim zawiniątko i
ostrożnie rozwinął lniane płótno.
Asartan zobaczył Księgę. Rzeczywiście - była to nowa Księga, cielęca skóra okładki wyglądała na
zupełnie świeżą, a runy na grzbiecie, wykonane zwykłym atramentem, nie wypłowiały i nie zatarły się.
Jedna linijka wspaniałego splotu znaków głosiła: „Księga czarodzieja".
- Ło! - z dumą rzekł gospodarz. - No, niechże spróbuje ją otworzyć...
Kołpin rzucił spojrzenie na swego pana i widząc zezwalające skinienie głowy, przysunął do siebie Księgę.
Przez kilka sekund palce byłego zbój a błądziły po znakomicie wyprawionej skórze, jakby pod dłonią miał
nie okładkę, a uciekającą spod palców rtęć. Twarz strażnika pozostała doskonale obojętna. Kołpin
wyciągnął rękę po nóż, najwidoczniej zamierzając podważyć klamrę stalowym ostrzem.
- Nie rób tego - rzekł Asartan spokojnie, i ręka zamarła w połowie drogi. - Mogę popatrzeć?
Och, jakim lękiem napawało go zadawanie tego niewinnego dla niewtajemniczonych pytania! Czy można
popatrzeć na cudzą Księgę zaklęć? Przecież wiadomo, że nie jest to żadna Księga, ale pułapka na pazernych
gości. Skromny wolumin, zapieczętowany prościutkim zaklęciem, ale jak się go otworzy to... tylko mistrz,
który sprokurował tę piekielną pułapkę, wie, czym ją nafaszerował...
Wieśniak rechotał z zadowoleniem, przyglądając się próbom Kołpina. Siwowłosy znachor siedział na
ławie wyprostowany i zazdrośnie wpatrywał się w swój skarb. Od chwili, kiedy Księga ukazała się ludzkim
oczom, starzec nie wypowiedział ani słowa.
- Próbuj, jeśli potrafisz - odpowiedział za milczącego ojca gospodarz.
Przygotowany na najgorsze Asartan dotknął okładki. Księga rzeczywiście zapieczętowana była
słabiutkim zaklęciem. Nawet nie musiał go zdejmować, zaklęcie poczuło moc w dłoniach dotykających
Księgi i samo usunęło się z drogi. Na razie nie było w tym nic groźnego, zwyczajne zabezpieczenie, żeby
do Księgi nie pakował nosa każdy dureń. Według opowieści, magiczna klamra znajdowała się na każdej
Księdze, zawierającej sekrety magii. Tu zapięcie było prościutkie, poradziłby sobie z nim każdy, mający o
czarach jako takie pojęcie. Asartan, gdyby zechciał, mógłby zapieczętować Księgę tak, że nie każdy
uznany nawet mag poradziłby z nim sobie. Inna sprawa, że nie wiadomo, co kryje się pod prostą pieczęcią.
Ale smoka to tam chyba nie ma!
Asartan ostrożnie otworzył wolumin. Nic się nie wydarzyło. W każdym razie nie stało się nic, co by
wystraszyło obecnych. Najdziwniejsze było to, że naprawdę miał przed sobą Księgę zaklęć! Pergaminowe
stronice były gęsto zapisane, nad każdym zaklęciem widniał tytuł i obrazek, wykonany również
atramentem. „Aby czerwie kapusty nie żarły", przeczytał Asartan. „Od zimnej rosy ogórki strzec". Magia
jakaś ogrodnicza... Przewrócił kilka stronic: „Z zuchwałej głowy złość pijaną wygnać", „Na spokój w domu
z krewkim mężem", „Na spokój w domu z suczą żoną"... No jasne, zaklęcia są zebrane według
zastosowania. „Od gniewu władcy", „Aby celnik umiar znał"... Ale gdzie jest prawdziwy wysoki kunszt?
Transformacja, zaklęcia bojowe, wywołanie istot infernalnych? „Urok odczynić", „Od żmii ukąszenia"... -
naiwne wiejskie wiedźmienie i ani śladu tych mocy, które legendy wiążą z cudownymi Księgami.
Właściwie ślad jest, ale tylko ślad. Mimo wszystko to magiczna Księga, a nie zwyczajny zbiór zaklęć.
Każde słowo, każda literka wyraźnie zatwierdzona kunsztem piszącego. Jedna sprawa zamówić siano od
ognia, przeczytawszy zaklęcie z pamięci, inna - trzymając w ręku otwartą Księgę. W drugim przypadku
zamówiony stóg nawet umyślnie nie da się podpalić. Najdroższa z możliwych rzecz dla znachora,
konowała, babki-szeptuchy. Ale dla Asartana - nic ponad interesujący artefakt, osobliwość, co to
interesująco by wyglądała w kolekcji innych takich okazów, ale pożytku z niej prawdziwy mag mieć nie
będzie. Wspomagając się tą Księgą nie da się wywołać nawet trzydniowej zamieci. Można co najwyżej
wspomagać nią prawdziwego mistrza.
„Aby w obcej wsi noclegu udzielili... " - zabawne, ten numerek nawet warto zapamiętać. Asartan jeszcze
raz przeczytał naiwne zaklęcie, zamknął Księgę, i zdusiwszy w zarodku okrutną chęć ukrycia jej w jukach,
przesunął w stronę właściciela.
- Dobra to Księga, bardzo dobra. Nie myślałem nawet, że są takie na świecie.
Skryba napisał - powiedział staruch, zawijając wolumin z powrotem w czyste płótno.
Asartan odetchnął skrycie i z ulgą. Oto skończyła się pierwsza potyczka, ostrożny zwiad, kiedy obie
strony udają, że nie zauważają przeciwnika. W każdym razie -coś niecoś o Skrybie już wiadomo. Niestety,
tylko to, co sam postanowił zakomunikować. A czego Skryba zdołał dowiedzieć się o Asartanie?
Najpewniej też nic istotnego. Teraz już tylko zostało siedzieć i czekać dwa dni. Raczej nie zdoła Skryba
przedłużyć zamieci, osłabiłby tym samym siebie. Na razie więc będziemy wypoczywać.
- Wyśmienity dzik - powiedział Asartan, odcinając kawał boczku. - Dużo podróżuję, ale w innych
stronach takiego nie udało mi się trafić.
- I nie mogło się udać! - z dumą zawołał wieśniak. -Przygotowanie grzybowego dzika to nasz największy
sekret.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin