De Nemo - Moje reinkarnacje.rtf

(1535 KB) Pobierz

PRZEBUDZENIE

 

MOJE REINKARNACJE
Autor: De Nemo

Spis treści

1. Prolog

Część Pierwsza

2. Syn hurtownika — Spotkanie po latach
3. Zaślubiny i niewola
4. Ku ruinie
5. Koniec jednego życia
6. Po drugiej stronie
7. Samorozpoznanie
8. Nowy dom i czyściec
9. Spotkanie
10. Studia
11. Na ratunek
12. Wyższa sfera

Część druga

13. Ponowne narodziny
14. Luiza
15. Rodzeństwo
16. Powrót Luizy
17. Śmierć Luizy
18. Koniec ziemskiej wędrówki
19. Za zasłoną
20. Epilog

 


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Długo się broniłem
wreszcie się poddałem.
Kiedy stary człowiek przemieni się w pył,
powstanie nowy człowiek.

I jak długo nie posiądziesz
tego „ obumieraj i stawaj się",
będziesz stale jeszcze posępnym gościem
na tej mrocznej Ziemi.

Ten jest w błędzie, kto sądzi,
że człowiekiem rządzi ślepy los.
Każdy ma v najdrobniejszym szczególe to,
na co sobie zasłuży f w minionym życiu".

Goethe


PROLOG

Prawo przyczyny i skutku jest jednym z wielu praw, rządzących tym światem i w tym świecie. Jeżeli już mamy być dokładni, to prawo to oddziałuje również i w tamtym świecie, dokąd udaje się człowiek po tak zwanej śmierci. Określenie „po tak zwanej śmierci" ma swoje głębokie uzasadnienie, albowiem =śmierć= jako taka w ogóle nie istnieje w Uniwersum. Zagadnieniem tym jednak nie będziemy się teraz zajmować. Dla naszych potrzeb wystarczy przyjąć do wiadomości to stwierdzenie, a nadejdzie czas, kiedy Czytelnik zechce zgłębiać tę informację, studiując światową literaturę ezoteryczną.

Ważna natomiast jest dla naszych potrzeb informacja, że świat dialektyczny, w którym żyjemy, składa się z dwu części, a mianowicie:

1) z części widzialnej, w której my żyjemy, ci żywi;
2) oraz z części niewidzialnej dla naszych zmysłów spostrzegania, w której żyją czy kontynuują swoje ziemskie życie w tamtym świecie tak zwani „umarli".

Tamten świat nie jest żadnym Królestwem Nieruchomym, lecz jest po prostu odbiciem świata materialnego, w którym my żyjemy, stąd ezoterycy określają tamten świat „sferą odbić”. Jest to przestrzeń, do której wędrują po śmierci umarli w celu kontynuowania swej pielgrzymki ziemskiej w zupełnie innych warunkach. Jakkolwiek tamten świat, zwany „sferą odbić" stanowi po prostu drugą część tego świata materialnego i zbudowany jest z materii bardziej subtelnej i o wyższych wibracjach, jest dla naszych narządów zmysłowych niewidzialny. Tym niemniej każdy człowiek, żyjący w tym materialnym i widzialnym świecie, jest także mieszkańcem „sfery odbić”, jest mieszkańcem tamtego świata jeszcze za życia. W nocy, w czasie snu następuje rozszczepienie osobowości (osobowość człowieka posiada cztery ciała) i ciało astralne i mentalne wędruje do tamtego świata i po pewnym czasie oba te ciała wracają do ciała materialnego, które znajduje się w stanie snu.

Jeszcze kilka słów na temat „karmy” każdego człowieka, która jest ściśle związana ze wspomnianym powyżej prawem przyczyny i skutku. Znane są przysłowia ludowe, takie jak: "Każdy jest kowalem swego losu"; „Co wczoraj posiałeś, to jutro będziesz zbierał"; „Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz". Z tego wynika prosty wniosek, że „karma” to nic innego, jak rezultaty naszych działań, naszej postawy życiowej, na którą składają się nasze pragnienia, uczucia i pożądania. Każdy człowiek tworzy sam sobie przyszłą egzystencję w obecnej inkarnacji, a przeżywane obecnie życie stworzył sobie w poprzedniej egzystencji. Nie możemy zatem mieć pretensji do świata i ludzi za to, że żyjemy w takich, a nie innych warunkach, dlaczego to właśnie nas spotyka taki los itd. Bardzo wyraźnie jest to zagadnienie wyjaśnione i umotywowane w poszczególnych inkarnacjach tych samych mikrokosmosów występujących za każdym razem pod inną postacią, jako nową osobowością. Taka jest prawda!

A teraz życzymy Czytelnikowi dogłębnego zrozumienia motywacji tej publikacji i wyciągnięcia właściwych wniosków dla siebie samego.


CZĘŚĆ PIERWSZA

SYN HURTOWNIKA - SPOTKANIE PO LATACH

Kiedy owo ładne, choć niezbyt duże miasto, przeżywające coraz większy rozkwit, zostało zdziesiątkowane przez tyfus, Gizela miała 16 lat. Straszna choroba nie ominęła i jej rodziców. Matka, mająca z pewnością słabszy, bo wyniszczony organizm, nie przeżyła nawet kilku tygodni. Po paru zaś miesiącach, gdy do zarazy dołączyły się inne, chwilowo ukryte choroby, z ciężkim sercem, zostawiając swą ukochaną jedynaczkę, pożegnał się z tym światem ojciec Gizeli. Została właściwie sama. Ojciec, skromny nauczyciel w miejskiej szkole, nie mógł zapewnić córce fortuny, choć i biedy w domu nie znali. Bogaty wuj ze strony matki zaopiekował się sierotą, dając jej pokój w swoim zasobnym domu. Gizela, nauczona przez matkę szycia i haftowania, najczęściej też tym się zajmowała. A młode jej serduszko tęskniło. Był jeszcze ktoś o kim dziewczyna często myślała, o kim marzyła....

Właściciel dobrze prosperującej hurtowni towarów kolonialnych (owoce południowe, korzenie, przyprawy itp.), poważany i szanowany ogólnie obywatel, w poważnym dość już wieku, nie musi martwić się o losy swej firmy, od pokoleń należącej do tego samego rodu. Ma swego następcę. Jest nim rodzony syn — Roland. W niedalekiej przyszłości powinien przejąć prowadzenie interesów handlowych i kontynuować dobre tradycje starej kupieckiej rodziny. Roland otrzymał staranne wychowanie i, jak tradycja każe ludziom zamożnym, a liczącym się w mieście, wiele podróżował. Poza celami turystycznymi wojaże te miały przede wszystkim dostarczyć mu wiadomości przydatnych w działalności handlowej. W związku z tym gościł u licznych przyjaciół i klientów swego ojca.

Pomimo wielu atrakcji i zupełnie nowych dla Rolanda wrażeń, myśli jego, jak gdyby bezwiednie, czy też siłą przyzwyczajenia wybiegały często do jasnowłosej i błękitnookiej, o kilka lat młodszej od niego, Gizeli. Z dziewczyną łączyły go wspomnienia wspólnych, jeszcze dziecięcych, zabaw i figli. Ale nie tylko. Od jakiegoś czasu w ich młodych sercach zaczęło się budzić i rozwijać inne niż przyjaźń uczucie. I Roland wspomina tę delikatną, wiotką swoją dziewczynę, której całą jej istotę przenika czar subtelnej, budzącej się kobiecości.

Już dwa lata jej nie widział. Czy ona pamięta jeszcze o tym, jak pewnego wieczoru ślubowali sobie wierność i miłość, jak snuli plany na wspólną przyszłość. Jednakże na razie jest to wyłącznie ich tajemnicą.

Podróże jednak nie trwają wiecznie. Roland wraca wreszcie z zagranicznych wojaży do domu. I tu od razu wpada w wir spraw handlowych. Tego życzy sobie ojciec. Ma zostać prawą jego ręką. Nawet nie ma czasu na to, by pomyśleć o Gizeli. Lecz czy tylko nie ma czasu?....

Roland powinien założyć rodzinę, jak przystało na poważnego kupca, takie jest życzenie ojca i on też delikatnie wspomina synowi o pewnej pannie, córce bogatego armatora, która na pewno otrzyma pokaźny posag, a przy tym jest bystra i ładna. I coś dziwnego stało się z Rolandem. Posłuszny ojcu, a przy tym po kupiecku zapobiegliwy, jakby coraz mniej miał miejsca w swoim sercu dla ukochanej dziewczyny. Jednakże zdecydował się ją odwiedzić.

Gizela z trudem poznała w nim swojego Rolanda, chłopca z dziewczęcych marzeń. Zmienił się bardzo. Zmężniał i nabrał większej ogłady. Ale nie to uderzyło Gizelę. Przeraziło ją jakieś wewnętrzne przeczucie, że Roland jest już nie ten sam. Jest jakby obcy. Nie powitał jej już z dawną serdecznością. Było coś, co stanęło między nimi, jakby jakiś mur nie do przebycia.

Czyżby ona już nic nie znaczyła w jego życiu? Może Roland kocha inną... Może sprzeniewierzył się ich ślubowaniu, ich tajemnicy, którą żyła przez te lata? A może to córka bogatego armatora, czarnooka Eleonora, miała na niego taki wpływ? Wiedziała o jej, aż nazbyt częstych wizytach, składanych w asyście ojca, rodzinie Rolanda. Ludzie twierdzą, że Eleonora jest najbogatszą panną w mieście i okolicy. Gizela usilnie szukała przyczyny jego nieco oschłego do niej stosunku i widocznego zażenowania. Usiłowała sobie wmówić, że być może ona jest przyczyną tej dziwnej nieśmiałości i rezerwy Rolanda. Była przecież prawie dzieckiem, gdy widzieli się ostatni raz przed laty. A teraz — teraz jest już kobietą przecież.

Ciągle ma przed oczami anonimowy list, brutalne słowa bez podpisu, list, który wczoraj jej doręczono, a w nim te słowa: „Ten, któremu dałaś swe serce, sprzeniewierzył się Tobie, On kocha inną". Zapewne złośliwość lub zazdrość była powodem napisania tych słów, jakże przykrych. Lecz kto to mógł zrobić? Gizela nie chciała dopuścić do siebie myśli, że to, co list zawierał, mogłoby być prawdą. Nie wierzyła w to, usilnie starała się w to nie wierzyć.

— Rolandzie — powitała go serdecznie i ciepło — jakże się cieszę, że nareszcie mnie odwiedziłeś. Myślałam chwilami, że zapomniałeś o mnie.
— Jak możesz twierdzić tak, Gizelo! Przecież wiesz, jak bardzo byłem zajęty od czasu powrotu do domu. Teraz jednak postanowiłem, że nie będzie więcej przeszkód ku temu, aby cię odwiedzić kochana krewniaczko i by z tobą trochę pogawędzić.
— Krewniaczka — dlaczego tylko tyle? — pomyślała Gizela.

Czuła, że dzieje się z nią coś niedobrego. Odczuwała ogromne rozczarowanie raniące jej serce. Nic jednak na to nie odpowiedziała.

Roland spodziewał się takiej reakcji. Może nawet zrobiło mu się trochę przykro, lecz panującą ciszę przerwał zdecydowanie, szybkością wypowiadanych słów pokrywając niepewność:
— Ty wiesz, pamiętasz, że przed moim wyjazdem ślubowaliśmy sobie wierność.
— Nie potrzebujesz mi tego przypominać — przerwała mu chłodno.
— Ale przyrzekliśmy sobie również, że utrzymamy to ślubowanie w tajemnicy. I ja tego dotrzymałem.
— Ja także — odpowiedziała Gizela siląc się na spokój.
— Czy wiesz, że ojciec mój życzy sobie, abym założył rodzinę?
— A może wybrał ci też kandydatkę na żonę? — nerwowo spytała Gizela.
— Tak. To prawda. Była mowa także i o tym.
— A ty? Co ty na to?

Po tym pytaniu nastała przykra, żenująca cisza. I tylko przez otwarte okno skromnego pokoiku Gizeli słychać było świergot ptaków, kłócących się zawzięcie w pobliskim ogrodzie.

Wreszcie Gizela nie wytrzymała napięcia. Wyjęła z szuflady list i podała go Rolandowi.

— Czy to prawda?
— Kto to napisał? — spytał nieco zmieszany.
— Nie w tym zresztą rzecz — dodał wymijająco — zawsze kochałem cię jak siostrę, ale teraz sam jestem w rozterce. Ty wiesz, że z moim ojcem nie ma żartów. A ja przecież dziedziczę firmę.
— Teraz natomiast przychodzisz do mnie, abym ci coś poradziła?
— Trochę na to liczyłem.
— Biedny, mizerny Rolandzie. Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, w jak żałosnym stanie stoisz teraz przede mną? Pytasz mnie o radę, pytasz, czy pozwolę ci złamać nasze ślubowanie czy nie. A przecież już samym tym pytaniem przekreśliłeś wszystko. Nie możemy już więcej na siebie liczyć. Jesteśmy znów tylko kuzynem i kuzynką.
— Idź i bądź szczęśliwy z Eleonorą — dodała po chwili milczenia — bo domyślam się, że to ona ma być wybranką dla ciebie, wyszukaną przez twego ojca. A ty go musisz słuchać. Ty go chcesz słuchać.

Roland bezradnie popatrzył na nią i jej łzy, bezradnie toczące się po policzkach i jak w transie, bezwolny, lecz jednak nieco zawstydzony, wyszedł z pokoju.
 


ZAŚLUBINY I NIEWOLA

Chociaż czasami jeszcze Roland miewał wyrzuty sumienia, był zbyt słaby, by zawrócić, by przeszkodzić biegowi spraw. On — Roland, już nie ten beztroski młodzian co kiedyś, popełniał błąd za błędem, najgorsze zaś było to, jak łatwo mu to przychodziło. Prawie bez oporów. Zęby zagłuszyć to, co jeszcze w nim tliło się jako „dobro", żeby zapomnieć o swym pierwszym moralnym upadku — noszącym imię Gizela — z pasją rzucił się w wir spraw zawodowych i z jeszcze większą pasją w ramiona wybranej mu narzeczonej. Eleonora, cygańska piękność, stopniowo zawładnęła nim bez reszty. Wbiła się jak gdyby szponami w jego biedną duszę, chociaż łapał się na tym, że nie wzbudzała w nim jakiegokolwiek tkliwszego uczucia. Panowała nad nim całkowicie i czuł wyraźnie, że ciągnie go w przepaść. Ojciec czasami zauważał dziwny nastrój syna, ale przypisywał go uczuciu do Eleonory i cieszył się, że syn będzie szczęśliwy z piękną, bogatą i przedsiębiorczą żoną. Taka właśnie żona jest ideałem dla właściciela liczącego się przedsiębiorstwa handlowego. Zbliżał się termin wesela. Eleonora błyszczała całym swym urzekającym blaskiem. Wspaniały ślub w starej, szacownej katedrze zgromadził tłumy ludzi. Na honorowych miejscach byli wszyscy, którzy w tym mieście i jego okolicach coś znaczyli. Znacznie później, przypadkowo, Roland dowiedział się, że z boku, w tłumie gapiów, stała stara kobieta z laską, przenikliwie wpatrując się w nowożeńców błyszczącymi od łez oczami, z wypiekami na twarzy i nerwowym drżeniem rąk. To była Gizela. A po weselu opuściła miasto i wszelki słuch po niej zaginął.

— O, ja nikczemnik, ja — nędzna kreatura, nawet nie usiłowałem jej rozpoznać w przebraniu, nie starałem się przeniknąć jej skołatanego serca i czystej jak kryształ duszy — w odruchu przyzwoitości Roland zwymyślał sam siebie. Lecz była to tylko chwila samooceny.

Roland żyt teraz pełnią życia. Ojciec Rolanda zrobił młodym miłą niespodziankę, być może chciał też pozyskać względy synowej i sfinansował im podróż do Włoch. W czasie tej wycieczki Roland przekonał się, że jego małżonka zachowuje się aż nazbyt swobodnie, nie miał jednak odwagi zwrócić uwagi na ten temat.

Wkrótce po ich powrocie z podróży poślubnej, ojciec Rolanda ciężko zachorował, nie pomogli najlepsi lekarze. Wkrótce zmarł. Firma stała się faktyczną własnością młodej rodziny.

Eleonora lubiła błyszczeć w licznym towarzystwie, urządzali więc często przyjęcia, nawet dość kosztowne. Roland wszystko to jednak aprobował i życie jakoś im się toczyło, a wewnętrzną pustkę młodzi wypełniali hałaśliwym przepychem. Jakby prowadzeni jakimś nakazem, przeważnie unikali przebywania tylko we dwoje.
Roland coraz częściej myślał o biednej Gizeli, aż kiedyś, w czasie samotnej kolacji, nie wytrzymał dłużej i wspomniał swą kuzynkę, wysuwając domysły, co do jej obecnego miejsca pobytu. Reakcja żony była natychmiastowa. Jak nawałnica wybuchła stekiem obelg pod adresem Gizeli.

— Jak to dobrze, że nie mieszka w naszym mieście — krzyczała — nie moglibyśmy się opędzić od jej intryg. Na pewno chciałaby ciebie usidlić. Takie ciche wody są najgorsze. Są zdolne do największych podłości.

Mimo, że Roland zawsze pozostawał pod silnym wpływem żony, że był jakby jej bezwolnym narzędziem, tego jednak miał już dość. Nie mógł dłużej słuchać tych oszczerstw i nie mógł na Eleonorę patrzeć. Teraz dopiero domyślił się, kto mógł być nadawcą anonimowego, tak przykrego dla Gizeli listu. Wstał od stołu i wyszedł bez słowa trzaskając drzwiami.

Chciał uciec, uciec jak najdalej od tego szatana w kobiecym ciele, a przede wszystkim uciec od siebie samego, od poniżania swej godności, od braku odwagi, która zawsze go opuszczała w obecności żony. Dlaczego nie wstawił się za Gizela, za tym świetlanym aniołem? Jakiż był słaby i podły. Jakieś resztki głosu rozsądku buntowały się w nim i mówiły mu:
— musisz odejść od takiej żony, musisz ją porzucić, zanim nie wpędzi cię w jeszcze większe zło. Z tym postanowieniem wszedł do pokoju Eleonory.
— I cóż, mój pan jeszcze się na mnie gniewa — zapytała z przekorą. Już miał jej powiedzieć o swoim nieodwołalnym postanowieniu, o podjętej decyzji o rozstaniu, ale gdy spojrzał w oczy tej osobliwej czarodziejki, zdobył się tylko na to, by powiedzieć:
— Przepraszam....
 


KU RUINIE

Roland i Eleonora nie mieli niestety dzieci, które ożywiłyby martwotę ich wciąż jeszcze zamożnego, a przecież ponurego domu. Z czasem zaczęły też podupadać interesy firmy. Jakieś fatum zawisło na Rolandem. Największy magazyn hurtowni jego przedsiębiorstwa którejś nocy stanął w płomieniach i nic nie było w stanie go uratować. Jakby tego było mało, wkrótce potem nadeszła wiadomość o zatonięciu na morzu jednego z największych statków, wracających z pełnymi ładowniami, z jego towarem — z Indii. Nerwy Rolanda wprost odmawiały posłuszeństwa, a już zupełnie załamał się, gdy coraz częstsze objawy nasilającej się choroby zaczęły rujnować jego zdrowie. Ostre ataki bólu żołądka, jak wróg prowadzący wojnę podjazdową, nękały słabnący organizm.

Z Eleonorą właściwie nie znalazł wspólnego języka. Unikał jej, a i ona jego również. Cóż dalej miał począć? Jak rozplatać te wszystkie skomplikowane węzły i supły?

Roland źle sypiał i najchętniej nie wychodziłby ze swego pokoju. Nie miał ochoty widywać się też z ludźmi. Zresztą ludzi w jego domu było coraz mniej. Prawie wszyscy wielcy przyjaciele, którzy chętnie jedli i pili za lepszych czasów, teraz omijali ten ponury dom. W takim to opłakanym stanie, w samotności, rozgoryczonego na cały świat, a przede wszystkim na siebie, zastała któregoś wieczora Rolanda stara Marta.

Marta — to był jedyny jasny rozdział jego życia... Matki nie pamiętał, zmarła bardzo młodo, tuż po jego urodzeniu. Z czasów wczesnego dzieciństwa został Rolandowi obraz, jako przyjemne wspomnienie, radosnej i zawsze dobrotliwej tworzy jego piastunki — Marty. Ojciec, odkąd pamiętał, był zawsze surowy. U Marty szukał azylu i pociechy. Gdy oddano go do szkół, Marta odeszła. Nie była już potrzebna. Jednak jedynie jej prawie matczyna troska otaczała chłopca w najcięższych chwilach. Ona jedna też nie bała się mówić również słów gorzkich, a nawet przykrych. Zawsze była to jednak prawda. Do nikogo Roland nie odczuwał takiego przywiązania i dla nikogo nie miał takiego poważania jak dla niej. Po ślubie Rolanda Marta bardzo rzadko odwiedzała młodych. Instynktownie odczuwała niechęć żony Rolanda, więc nie narzucała się im.

Z tego odrętwienia obudziło Rolanda delikatne stukanie do drzwi. Z wyraźnym zadowoleniem spojrzał na zmęczoną twarz Marty.
— Ja wiem, że panicz — tak zawsze zwracała się do niego — wzywał mnie swym wewnętrznym głosem.
— Moja dobra Marto, skąd możesz wiedzieć, że nie czuję się najlepiej?
Twarz Marty spoważniała, jakby chciała obwieścić jakiś wyrok.
— Chciałabym panicza o cos prosić.
— Każdą twoją prośbę spełnię natychmiast — odrzekł, myśląc, że chce może czegoś dla siebie, a przecież była mu ona tak bliska.
— Proszę zawczasu nie obiecywać. To może nie być wcale takie łatwe. Jednak dla panicza jest to konieczność. Chciałam prosić, aby panicz przejął ster rządów w swoim domu, otrząsnął się chociaż trochę z wpływów pani Eleonory, gdyż prowadzi ona panicza prostą drogą ku przepaści. Ja to czuję swoim sercem, czuję całą sobą.
— Marteczko — odpowiedział Roland nieco oschle — ta sprawa nie powinna ciebie interesować.
— Jakże to paniczu? Ma mnie nie obchodzić, kiedy panicz stacza się na dno? Toż mnie to tak samo obchodzi, jak zbawienie mojej własnej duszy.
— Przepraszam, kochana Marto, zapewne chcesz jak najlepiej dla mnie, ale....
— Jeszcze chciałam powiedzieć, że jak panicz odtrącił od siebie pannę Gizelę, to ja to tak odczułam, jakby mnie ktoś zranił i to podwójnie, bo przecież panicz zrobił krzywdę nie tylko pannie Gizeli, ale przede wszystkim sobie. Ja to wyraźnie czułam, a moim obowiązkiem jest teraz panicza ostrzec. Jak tu dalej będzie miała głos głos Pani Eleonora, to już widzę panicza w wielkim nieszczęściu.

Tak, ta niezawodna, poczciwa Marta. Znała Rolanda lepiej, niż on sam siebie. Ale czuł, że dobry wpływ Marty malał, a tej drugiej rósł. Słów Marty nie potrafił wziąć sobie do serca i zaczął po prostu bać się jej.

Eleonora za wszelką cenę starała się ratować swoją pozycję żony właściciela wielkiej hurtowni. Potrzebowała pieniędzy. Żądała ich i to coraz więcej. Roland wdał się więc w ciemne giełdowe interesy, w których został haniebnie oszukany. Jedynym jego udziałem była strata, hańba, wstyd i wyrzuty Eleonory. Ponieważ nie był już w stanie utrzymywać domu na odpowiednim poziomie, Eleonora zwróciła się o wsparcie finansowe do swego ojca, ten jednak odmówił. Ta szatańska kobieta namówiła Rolanda, aby dla ratowania sytuacji spróbował szczęścia w hazardzie. Początkowo wygrywał, nawet dość znaczne sumy, co zachęciło go do zwiększenia stawek. I tak stał się namiętnym graczem. Noce często spędzał w klubach. Zaniedbywał przedsiębiorstwo. Skutki dały znać o sobie bardzo szybko. Grał ze zmiennym szczęściem, ale ostatnimi czasy nie miał już co przegrywać. Zaciągał więc pożyczki u lichwiarzy i staczał się coraz bardziej na dno. Jakby zaś tego wszystkiego było za mało którejś niespokojnej, pełnej majaków, nocy, usłyszał łomot do bramy. I cóż zobaczył? Swoją piękną żonę w otoczeniu kilku fircyków, mocno chwiejącą się na nogach. Po wejściu do domu zdążyła jeszcze tylko się pochwalić, że i ona szuka szczęścia w hazardzie, uprawianym w gronie swych przyjaciół i zwaliła się ciężko na podłogę.

Nazajutrz zobaczyli się dopiero przy kolacji. Byli sami.
— Jak mogłaś tak się poniżyć i to w obecności i na oczach służby.
Nie życzę sobie w moim domu takich historii jak wczorajsza. Zabraniam ci też brania udziału w grach hazardowych.

Ten nieoczekiwany stanowczy ton u Rolanda tak zaskoczył Eleonorę, że na chwilę zaniemówiła i spojrzała na niego prawie z uznaniem. Była to jednak tylko chwila. A potem wybuchła z pretensjami pod adresem Rolanda, a wymiana słów przerodziła się w wulgarną sprzeczkę. Żałosna ta scena nie pozostała bez echa w ich sercach. Mieli wiele pretensji do siebie nawzajem. Jednakże pierwsza ochłonęła Eleonora i przemówiła do Rolanda już normalnym tonem. Była z niej jednak dobra aktorka na scenie życia.
— Siadaj Rolandzie i porozmawiajmy szczerze. Wiesz dobrze, że potrzebuję pieniędzy, aby wyrównać i utrzymać należny prestiż naszego domu. Ty w grze nie masz szczęścia. Ja byłabym w tym o wiele sprytniejsza, kiedy jednak nie pozwalasz mi grać. Ojca prosić więcej nie będę. Jestem na to zbyt ambitna, a on raz mi, jak już wiesz, odmówił. Myślałam, że będziesz bardziej obrotny w interesach, a i w życiu w ogóle, ty jednak jesteś niezdarą, nawet w grze. Ale szacunek i zaufanie naszego domu muszą zostać przywrócone za wszelką cenę. Rozumiesz?

Roland siedział bardzo zawstydzony i czuł, jak jego wewnętrzne „ja" coraz bardziej maleje pod wpływem tej kobiety. Spojrzał na nią bezradnie i jednocześnie jakby z ufnością. Chciał uwierzyć, że ona coś zaradzi, coś wymyśli, coś zrobi.
— Wymień mi ogólną sumę — powiedziała — która jest potrzebna dla uratowania naszej firmy od bankructwa.
Roland w tym momencie zupełnie oprzytomniał i z lękiem wymienił okrągłą cyfrę.
— To jest bardzo dużo pieniędzy — powiedziała chłodno i powoli.
Długo milczeli oboje i tylko słychać było miarowe tykanie ściennego zegara. To było okropne. Roland pomyślał w tej chwili o starej, dobrej Marcie i jej trafnych przeczuciach.
— To jest bardzo dużo pieniędzy — zaczęła Eleonora po jakimś czasie. To jest mniej więcej tyle, ile wyniósłby spadek po moim ojcu. On jest już stary, z trudem się porusza, dokucza mu coraz bardziej serce i reumatyzm — mówiła cicho i powoli, spokojnie, jakby coś ważyła w swym lodowatym sercu.
— Żebym ja była jedynaczką, a tak otrzymam tylko połowę spadku — szepnęła prawie do siebie.
— Roland — ocknęła się jakby z zamyślenia i mówiła stanowczo i szybko — przecież my musimy wypłynąć na powierzchnię, nie wolno nam zaprzepaścić żadnej szansy. Słuchaj więc uważnie, mój mężu. Znasz dobrze tego prawie półgłówka, mego brata Dominika. Jego świat — to księgi, zwłaszcza zaś podróżnicze. Kiedyś zwierzył mi się, że marzy o dalekiej podróży. Takiej, choćby nawet dookoła świata. Ojcu jednak nawet nie śmie o tym wspomnieć ze strachu przed jego gniewem. Ojciec jest przecież praktycznym i oszczędnym skąpcem. Nie wyda niepotrzebnie najmarniejszych nawet pieniędzy dla zaspokojenia jakichś tam mrzonek swego niezrównoważonego syna — fantasty. A więc to ty, Roland, musisz pomóc mu w poznaniu świata. To ty musisz, to my musimy zorganizować memu bratu ową wyśnioną podróż statkiem. Musimy mu pozwolić podróżować....

I tak „Ontario", mały, stary dwumasztowiec, mocno już sfatygowany, lecz dzięki temu dość tani, wypłynął pod pełnymi żaglami w daleki rejs. Na pomoście stał rozradowany i szczęśliwy Dominik i z uśmiechem machał ręką na pożegnanie, wołając:
— Dziękuję wam, jesteście bardzo wspaniałomyślni....

Po kilku tygodniach nadeszła wiadomość, że rybacy wyłowili resztki jakiegoś statku, który zatonął podczas sztormu. Na jednej z odnalezionych desek widniał trudno czytelny napis „Ontario".

„O, potęgo piekielnych mocy, któreście mnie opętały. Jak bardzo muszę być zdegenerowany i nikczemny, że usłuchałem tych szatańskich podszeptów bezdusznej kobiety. Przecież ja naprawdę nie chciałem takiego obrotu spraw. Czy już nigdy nie wyjdę z tego obłędnego koła, z niewoli mojej własnej żony? Jak mam dalej żyć z tymi wspomnieniami?" — rozpaczał Roland w chwilach wewnętrznej odwagi. A jednak żył dalej.


KONIEC JEDNEGO ŻYCIA

Życie Rolanda nadal było szare, nijakie, ponure i bez treści. Zresztą takim było już od dnia jego ślubu. Ileż to lat minęło? Chyba osiemnaście. I tyle samo lat potwornej samotności, bo przecież nie mógł powiedzieć, żeby żona, ta wyniosła, sprytna i wyrachowana Eleonora była bliską mu osobą. Ona tylko mieszkała z nim pod jednym dachem. Najgorszy jednak był wewnętrzny głos, który krzyczał:
morderca.
Był zrujnowany i w dodatku sam przyczynił się do upadku starej, dawniej ogólnie poważanej firmy. Co na to powiedziałby jego pracowity, troskliwy ojciec? Nieraz zastanawiał się nad tym, dlaczego wszystkie te przypadki spotkały właśnie jego, czym zasłużył sobie na aż tak podły los. I prawie całą winę przypisał swej żonie, siebie zaś częściowo rozgrzeszał. Lecz i takie tłumaczenie nie dawało mu ukojenia.

Jeszcze w czasie intensywnego poszukiwania ratunku dla swych spraw materialnych, nadeszła szokująca wiadomość o nagiej śmierci teścia. A śmierć ta była gwałtowną. Biedny ów człowiek skonał wśród silnych skurczów i gwałtownych bólów żołądka, na który wcześniej się nie uskarżał. Co to mogło być, tego nikt nigdy się nie dowiedział i nikt nikogo nie odważył się podejrzewać. Oficjalna wersja głosiła, że nasiliła się choroba serca, a do tego śmierć syna nadszarpnęła niemłody już organizm. Roland miał jednak własne zdanie o tej sprawie, lecz milczał.

Nieoczekiwana śmierć bogatego armatora dała powód do plotek o majątku, który zostawił. Roland odczuł ponadto, iż żona jakby z wyższością, w poczuciu własnej wartości, spoglądała na niego. To ona przecież będzie tą, która uratuje bankrutującą firmę. Roland nie wiedział już co byłoby lepsze, kompletny krach, czy ta poniżająca sytuacja i znów stał się bardziej zależny od żony i znów wzrósł na niego jej wpływ. Było mu wstyd. Bo w sumie nie tak przecież wiele trzeba by było poświęcić ze spokoju sumienia, aby przywrócić blask staremu domowi.

Po uroczystościach żałobnych nadeszła chwila otwarcia- kasy pancernej w obecności spadkobierców i urzędnika sądowego. Jakież było zdziwienie, gdy w skarbcu poza mizerną ilością papierów wartościowych, było tylko nieco bilonu. I nic ponad to. Przeszukano wszystkie zakamarki od piwnic po strychy, ale i to nie dało rezultatu. A przecież gdzieś ten bogacz musiał ulokować swój kapitał. Tajemnicę jednak zabrał ze sobą do grobu. Być może przejrzał poczynania swej córki i po stracie jedynego syna majątek przeznaczył na jakiś inny, lepszy cel. Roland tymi przypuszczeniami nie dzielił się jednak z nikim.

Na drugi dzień miał zamiar porozmawiać z Eleonorą i zaproponować jej za resztę pożyczonych pieniędzy, jako że swoimi już dawno nie dysponowali, przeprowadzić się. I gdzieś w dalekim, obcym mieście mieliby zacząć życie od nowa. Roland był przecież jeszcze dość silny i zdrowy, znał się też nieźle na handlu, więc nic nie stało na przeszkodzie, by tam gdzieś, w owym bliżej jeszcze nieokreślonym miejscu, zacząć żyć uczciwie. Może nie w bogactwie, ale za to z czystym sumieniem. Nie mógł jednak nigdzie żony odnaleźć, propozycję więc wyjazdu musiał odłożyć na potem. Lecz i potem Eleonory nie było. Zniknęła nie zostawiając żadnych wiadomości ani śladów. Roland najpierw był zaskoczony, lecz gdy ochłonął przyszło zadowolenie z nowej sytuacji. Było to tak, jakby uwolnił się z niewoli, z fatalistycznych więzów. Sam mówił wszystkim wokół, iż żona, źle się czując po stracie bliskich, wyjechała do dalszej rodziny.

Oszołomiony chwilowo ostatnimi wydarzeniami Roland nie był zdolny w ogóle do myślenia. Czuł w sobie kompletną pustkę, a zwątpienie w sens dalszego życia położyło swe lodowate macki na sercu. Zamknął się w swoim pokoju i chodził w nim tam i z powrotem jak dziki zwierz w klatce. Sumienie oskarżało go i obnażało.
„Zabójca" — wołało. Dopóki znajdował się pod silnym wpływem bezwzględnego demona — swej żony — ciężar popełnionych zbrodni jakby dzielił się na dwoje, lecz teraz, kiedy był wolny, sam, sumienie oskarżało go jakby ze zdwojoną siłą. Bił głową o ścianę czując ogarniający go paniczny strach. Znajdował się o krok od obłędu.

Kiedy tak szalał, nagle ktoś delikatnie zapukał do drzwi. Roland wstrzymał oddech. Któż to mógł być? Przyjaciół przecież już nie miał, żona zaś nigdy delikatnie nie pukała. Po chwili ciszy za drzwiami dał się słyszeć coraz silniejszy kaszel.

Zdecydował się. Otworzył drzwi. Na progu stała wychudła kobieta o nieco tylko zaróżowionych, jakby chorobliwie policzkach.
— Rolandzie, czyżbyś mnie nie poznał? — szepnęła z zakłopotaniem.
— Jestem twą kuzynką Gizelą. Wiem, z pewnością zmieniłam się i to bardzo. Choruję od dawna na gruźlicę i chyba niewiele mi już życia pozostało. A ostatni raz widzieliśmy się na pogrzebie twego ojca, o ile w ogóle zwróciłeś na mnie wtedy uwagę. To już tyle lat....
— Pamiętam ciebie, Gizelo, z dawnych czasów. Wtedy byłaś piękną i czarującą dziewczyną. Rzeczywiście, bardzo się, biedactwo, zmieniłaś, postarzałaś. Ale chodź, usiądź i opowiadaj o sobie.
— Chętnie usiądę. Ostatnio bardzo się męczę. Nie o mnie jednak porozmawiamy. Rozmawiać będziemy o tobie, Rolandzie.
— Cóż ty możesz wiedzieć o mnie i jak możesz mi pomóc?
— W twoich kłopotach finansowych zapewne nie jestem w stanie niczego doradzić. Lecz nie odtrącaj mojej pomocy duchowej. Czy sądzisz, że można pozwolić komuś całkowicie upaść, gdy ten ktoś jest na zawsze w naszym sercu? Odrzuciłeś moją prawdziwą niekłamaną miłość i chociaż niezmiernie z tego powodu cierpiałam, jednak kocham cię nadal, nawet teraz, kiedy staczasz się na samo dno. Ty nigdy nie darzyłeś nikogo tak silnym uczuciem, więc nie znasz tej rozterki, tej tęsknoty. Wiem, że błądziłeś, że zadałeś gwałt swemu lepszemu „ja", że uległeś złym wpływom sprowadzającym cię stopniowo w bagno grzechu, hańbę i rozpacz. Wpływom, z których nie mogłeś wyzwolić się, otrząsnąć. Byłeś zbyt słaby.
— Przestań — krzyknął Roland, nie mogę dłużej słuchać tych oskarżeń. Wiesz, że sam siebie po stokroć oskarżam. Wina jest tylko moja własna. I całe to gorejące piekło noszę w sobie ja sam.
— Wszystko to wiem i dlatego przyszłam do ciebie. Dniem i nocą jakaś nieznana siła wołała do mnie: „Idź i ratuj go. On, ten, którego kochasz, ginie". Dlatego tu jestem. Otwórz więc Rolandzie swe serce przede mną — Gizela powiedziała to tak czule, jak dotąd nikt do Rolanda nie przemawiał — Przyniesie ci to ulgę, pocieszenie i nadzieję.
— Dla mnie nie ma już żadnej nadziei, żadnego pocieszenia, nic mi już nie pomoże. Nawet ty przychodzisz za późno, Gizelo.
— Nie wierzę w to. Jest przecież niemożliwością, aby człowiek nie mógł otrząsnąć się i wyjść z najgorszego nawet dna. A przecież w twej duszy, Rolandzie, tli się na pewno jeszcze iskierka lepszego, szlachetniejszego człowieka. Musisz więc mieć tyle siły, aby tę iskierkę rozniecić. Musisz mieć odwagę spojrzeć nieszczęściu w oczy i zacząć nowe życie.
— Ty mnie zupełnie nie znasz, Gizelo. Mówisz o odwadze, gdy tymczasem ja jestem skończonym tchórzem, szubrawcem, który nie jest wart twego poświęcenia. Nie zasłużyłem na twoje dobre serce. O, ja nieszczęsny.

Gizela musiała zapewne widzieć i rozumieć stan wzrastającej rozpaczy i beznadziejności, bo podbiegła do Rolanda z wyciągniętymi rękoma, z oczami pełnymi łez i z takim bezmiarem smutku na mizernej, umęczonej twarzy, że prawie wzbudziła w nim ludzkie uczucie współczucia dla niej i dla siebie.
— Przyrzeknij mi jedno — powiedziała — nie próbuj pozbawić się życia, Rolandzie. Ja tak bardzo chcę cię uratować.

Było tyle siły w tej wątłej istocie, cała jej postać emanowała taką dobrocią i ciepłem, że Roland przez moment poczuł się jakby odrodzonym i lepszym człowiekiem, zdolnym do podniesienia się z upadku. Lecz w następnej minucie szatan zwątpienia i słabości opanował go ponownie.
— Nie, nie ma ratunku i żadnej nadziei.

Jak szaleniec wybiegł z pokoju nie żegnając si...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin