fragmenty dyskursu miłosnego_opracowanie.doc

(62 KB) Pobierz

Remigiusz Ryziński: "Fragmenty dyskursu miłosnego" Rolanda Barthesa

Autor: 

Esej

Remigiusz Ryziński
Rok 1977 był w życiu Rolanda Barthesa szczególnie obfity w ważne wydarzenia. W styczniu zostaje mianowany profesorem w College de France, wiosną wychodzą Fragmenty dyskursu miłosnego, w czerwcu bierze udział w zorganizowanej przez Antoine’a Compagnon’a konferencji, której tematem jest jego twórczość, późnym latem gra w filmie André Techiné (Siostry Bronte) rolę pisarza; 25 października umiera jego matka.
Przed swoją śmiercią w 1980 roku, Barthes opublikuje jeszcze dwie książki – Solers écrivain oraz Imperium znaków, ale to właśnie Fragmenty dyskursu miłosnego stanowią jego opus magnum, najpełniejszy, choć nietypowy wykład filozoficzny, specyficzną ontologię czerpiącą w głównej mierze z psychoanalizy, a także smutny testament. „Fragmenty…” stanowią kontynuację seminarium nt.: Neutrum oraz są efektem dwuletniego seminarium poświęconego zasadniczo analizie „Cierpień młodego Wertera” Goethego. Tematem owego seminarium, a w efekcie książki jest specyfika tożsamości podmiotu kochającego/ pragnącego. Książka ma kontekst autobiograficzny.
Zarówno Fragmenty, jak i ostatnia książka Barthesa, Imperium znaków, to w warstwie podstawowej także pożegnanie z najważniejszymi osobami w jego życiu – z partnerem, Rolandem, w pierwszej książce i z matką, w drugiej. Autor odczuwa silną potrzebę opowiedzenia o swoim cierpieniu, a jedyną metodą, jaka jest mu dostępna, jest pisanie, tak rodzą się dwa teksty-wyznania Barthesa.
W Przyjemności tekstu Barthes pisał:
 
Żaden przedmiot nie pozostaje w trwałym związku z przyjemnością (Lacan o de Sadzie). Tymczasem dla pisarza taki przedmiot istnieje: nie jest nim mowa, jest nim system językowy, język macierzysty (la langue maternelle). Pisarz to ktoś, kto bawi się ciałem matki (odsyłam do rozpraw: Pleyneta o Lautrémoncie i Matissie): gloryfikuje je i upiększa, albo ćwiartuje i doprowadza na skraj tego, co można w nim z ciała rozpoznać; gdy zacznę wreszcie rozkoszować się defiguracją systemu językowego, opinia publiczna będzie głośno protestowała, bo nie życzy sobie, by „deformowano naturę".[1]
 
Ten fragment przepowiada działanie, jakiego podejmie się Barthes po podwójnej utracie najważniejszych osób w swoim życiu. Przyjemność obcowania z przedmiotem przyjemności nie może być trwała, zmienia się, deformuje, a wreszcie mija. Przedmiot ten można uratować w akcie pisania. Opisywanie unieśmiertelnia bowiem nie tylko własne odczucia względem przedmiotu (które zależą od czasu), ale też ma władzę utrzymania przy życiu samego tego przedmiotu, oczywiście tylko, jako obrazu – wyobrażenia, ale jednak na długo. Opisywanie nie dotyka samego przedmiotu, dotyka jedynie jego obrazu, tak, jak obraz ów nie odpowiada ani danemu przedmiotowi, ani minionej sytuacji, w jakiej przedmiot ten nada – świadomie, czy nie – komunikat, które następnie zostanie przez pisarza opisany. Jasne jest więc, że świat, w którym funkcjonuje pisarz, to świat daleki od prawdy, bo nie tylko nie ma on dostępu do istoty samego przedmiotu, nie tylko nie zna swoich rzeczywistych wobec niego odczuć – zawsze pozostaje całkowicie i wyłącznie na płaszczyźnie obrazu/wyobrażenia – ale też posługuje się medium, które siłą rzeczy, jak uczył Lacan, nie przystaje do rzeczywistości, ale do sfery imaginarnej. Pisarz i podmiot zakochany nie mają więc nigdy kontaktu z rzeczywistością, ani z rzeczywistym stanem rzeczy (przestrzeń i czas sytuacji miłosnej jest zawsze bajkowa), ani z rzeczywistym przedmiotem. Zanim jeszcze zacznie pisać, pisarz funkcjonuje z konieczności w świecie fabularnym, obcuje z postaciami swojego przyszłego tekstu, funkcjonuje w czasie i przestrzeni tworzonej przez niego samego na potrzeby sceny.
Najgorszą jednak konsekwencją tych konieczności jest nie tyle ich sobie uświadamianie, ale brak jakiejkolwiek alternatywnej możliwości. Kochając czy pisząc podmiot nurza się zawsze w wyobrażeniu i nigdy nie ma kontaktu z rzeczywistością, jest na własne życzenie i z konieczności naddanej na poziomie ontologicznym, schizofreniczną postacią tragiczną własnej opowieści.
Co więcej pragnienie bycia z przedmiotem ukochania równe jest pod względem swej swoistej akustyki pragnieniu pisania. Obydwa te pragnienia wykluczają się jednak zupełnie i dlatego można albo pisać albo kochać.
 
Jestem zarazem zbyt wielki i zbyt mały do pisma: jestem obok niego, a ono jest zawsze gęste, gwałtowne, obojętne na dziecięce „ja”, które się go domaga. Z pewnością coś łączy miłość z moim językiem (który ją podtrzymuje), lecz miłość nie może się rozgościć w moim pisaniu. [150]
 
A dalej:
 
Wiedzieć, że nie pisze się dla innego, wiedzieć, że rzeczami, które napiszę, nigdy nie zdobędę miłości tego, kogo kocham, wiedzieć, że pismo niczemu nie czyni zadość, niczego nie sublimuje, wiedzieć, że jest dokładnie tam, gdzie ciebie nie ma – oto początek pisania. [152]
 
Oba te stany, miłość i pisanie, stanowią daleko posuniętą perwersyjność, ze względu na to, że ani w jednym, ani w drugim przypadku nie mamy kontaktu z rzeczywistością, funkcjonujemy wyłącznie w wyobrażeniach, co tym bardziej staje się bolesne, gdy zdamy sobie sprawę z faktu, że oba te stany są względem siebie wykluczające, cokolwiek bym robił, kochał czy pisał, nigdy nie będę wiedział, kim jestem, nigdy nie będę widział, z czym mam do czynienia, a najgorsze jest to, że jestem w stanie być albo pisarzem, albo zakochanym i nigdy nie będę zakochanym pisarzem
Biorąc natomiast pod uwagę późne teksty Barthesa, a zwłaszcza szkic pt. Vita Nova jest tylko jeden gorszy stan – stan braku kochania i braku pisania.
 
Zasadą, która kieruje tego typu koniecznością, jest niemożność wyrwania się z konieczności pragnienia. To pragnienie stanowi siłę zniewalającą, siłę, bez której nie jestem w stanie w ogóle funkcjonować, siłę, która pod każdym względem – ontologicznym czy psychicznym – rujnuje mnie i modyfikuje moją tożsamość. Ulegając pragnieniu tracę swoją tożsamość, staję się kimkolwiek, kimś, kogo Barthes określa jedynym możliwym słowem, staję się więc podmiotem, albo po prostu mną. Ja, które kocha lub pisze wyróżnia się ze świata innych podmiotów, staje się osobne, dziwne i – jak powiedziałby Foucault – chore, zbyteczne w ramach świata normy. Stąd Fragmenty dyskursu miłosnego, autentyczny zapis tworzenia się i ginięcia podmiotu – to książka fundamentalna, jedna z największych rozpraw filozoficznych XX wieku, książka, która dotyka do żywego tych, którzy pozostają wobec niej autonomiczni – tych, którzy zamiast kochać, są zakochani, i tych, którzy zamiast pisać, czytają.
 
Podmiot barthesowski to zdarzenie histeryczne, to niepohamowana konieczność mowy, nieustanny lęk przed brakiem czasu, w którym zdoła się dopełnić nieskończona wypowiedź zakochanego, to podmiot, który ma odwagę zabrać głos, bez pamięci o wstydzie, bez wstydu przed wyznaniem najintymniejszych doświadczeń, podmiot, który szuka zrozumienia z przeświadczeniem braku możliwości zrozumienia czegokolwiek. Barthes mógłby bez wątpienia użyć kartezjańskiego myślę więc jestem i powiedzieć: Piszę/kocham więc jestem. Nie wiem nic poza tym, że jestem tym, który pisze lub kocha. Nie wiem o sobie nic pewnego oprócz tego, że jestem tym, którym wiedzie pragnienie kochania / pisania. To jest moja struktura ontologiczna – bycie tym podmiotem, który pisze/ kocha i niczym więcej, a raczej tym, którego jakikolwiek inny przymiot naraża jedynie na depresyjną nadmiarowość znaczenia.
Jeśli Ja doświadcza świata – to świata tego jest zawsze za dużo, stąd, jak powiedziałaby Julia Kristeva, ma ono charakter autystyczny – pragnie kontaktu z kimkolwiek, ale jednocześnie brzydzi się tym kontaktem i od niego stroni. Zewsząd dochodzą doń znaki, które albo odrzuca, albo nadinterpretuje, za każdym razem borykając się z ich ciężarem i z niechęcią poświęcając im szczątkową uwagę. Podmiot taki mówi: po co mi świat bez Ciebie? Po co mi świat bez pisania?. I z konieczności staje na zewnątrz tego świata, obojętny i zniechęcony. Jedynie świat obiektu ukochania wyzwala w nim potoki mowy, ale mowa ta przychodzi do niego już w świecie pozbawionym miłości. Kochając – podmiot milczy, nie znajduje odpowiednich słów, stoi z rozwartymi ustami i chłonie całym sobą absolutność postaci ukochanego. W świecie bez niego, podmiot zaczyna korzystać z daru mowy, ale nie ma nikogo – bez obiektu miłości cały przepełniony świat pozostaje pusty – kto by ten potok słów mógł usłyszeć, wysłuchać i zrozumieć.
Przestrzeń świata przedstawionego w Dyskursie zawiera się jednak nie w zdaniu: Jestem…, ale w takim, które ogarnia podmiot, przedmiot i relację między nimi, w zdaniu: Je t’aime: Ja kocham Ciebie. Tyle jest tego świata i nic poza nim nie ma znaczenia, nic nie istnieje. Charakterystyka ta jest skrajnie groźna, bo kiedy już zabraknie – a zabraknąć musi – przedmiotu zakochania, Ciebie, relacja kochania zamieni się w relację pożądania skierowaną na pustkę, a w pustym świecie pozostanie jedynie niezaspokojone Ja. Takie Ja zmieni się w Ja melancholijne i zacznie pisać, a kiedy zabraknie mu słów tęsknoty, przejdzie na kolejny poziom tożsamości – stanie się Ja depresyjnym i przestanie żyć.
 
Zatrzymajmy się na chwilę w tym miejscu i przyjrzyjmy się bliżej podmiotowi, temu specyficznemu, dziwnemu Ja. Barthes we wstępie do Fragmentów, jakby dramaturg, określa postać centralną swojej opowieści w ten sposób: „ja to ktoś, kto mówi w sobie samym, miłośnie, w obliczu innego (obiektu miłości), który nie mówi wcale”. [39/29][2]. Natychmiast jasne staje się, że świat – scena zdarzenia ma już cechy swoistego Armagedonu. Skoro podmiot mówi, a przedmiot zakochania milczy, to wiadomo, że przedmiot ten pozostaje w stosunku do podmiotu w nieodmiennym dystansie, w odległości, która jest jakby przestrzenią, w której może pojawić się gest – mowy i ciała – podmiotu zakochanego. „Ja to ktoś” – ktoś, ale nie ktokolwiek, ktoś konkretnie określony, specyficzny. ”Ja” zakochane pozostaje zawsze w relacji z jakimś konkretnym „ty” – to „ty” określa „ja” i stanowi jego podstawową identyfikację ontologiczną. „Ja” ukierunkowuje się na „ty” – zwraca się doń, przede wszystkim w wypowiedzi typu „Ja kocham ciebie.
Kolejną specyfikacją „Ja” jest fakt, że nigdy nie będzie ono „ty” dla obiektu miłości, który „nie mówi wcale”. Jest więc to relacja pozbawiona zwrotności. W intersubiektywnej dialektyce mowy, „ja” jest tylko elementem funkcyjnym, znakiem „pustym”, którego zadaniem jest mowa zwrócona do „ty”, z nadzieją, że „ty” – a tylko ono ma taką moc – zamieni się w mówiące (do mnie) „ty”, a co za tym idzie, moje „ja” zamieni się w jego „ty”, a w konsekwencji moja struktura ontologiczna zostanie uratowana. Tak jak u Benvenista, gdzie owa polaryzacja mowy intymnej jest najpełniejszą charakterystyką subiektywności ludzkiej.
Specyfika „ja” zakochanego dowodzi, że nie jest ono jakimkolwiek mówiącym „ja”, „ja” uniwersalnym – ono nie jest w pewnym sensie nawet osobą, jest tylko i wyłącznie „kimś”. W danej sytuacji specyfikacja Bienvenista rozpada się w pył – interdialektyczność relacji mowy, w której „ja” zwraca się do „ty” i oczekuje odpowiedzi, a co za tym idzie uznania swojej osobności – tutaj nie funkcjonuje. Zakochany mówi „ja” zwracając się do „ty”, ale „ty” nigdy nie odpowie, nie sprawi, że „ja” stanie się dlań „ty”, z tej prostej przyczyny, że „ty” – obiekt miłosny – „nie mówi”, „nie odpowiada”, a nawet – nie słucha, nawet nie milczy, „ty” bowiem tu nie ma.
 
Podmiot zakochany nie posługuje się językiem komunikacji, i dlatego być może nie potrafi znaleźć adwersarza swych wypowiedzi, ale, jak mówi Bartrhes, używa w mowie „figur”. Zbiór takich figur, topika dyskursu miłosnego, to puste przegródki czekające na wypełnienie danym kodem. Dlatego, twierdzi Barthes, nie może powstać żaden dyskurs, którego tematem byłby zakochany, może jedynie powstać dyskurs zakochanego – stąd twierdzenie, ze Fragmenty... są tekstem szczególnie autentycznym. Kolejne figury, których używa Barthes jedynie po części są świadectwem jego wiedzy na temat danych zachowań, czy sytuacji. Figury te to pamiętnik – przygródki, o których wspominaliśmy, wypełnione przez samego Barthesa jego własnym doświadczeniem i to wypełnione na próżno. Każda tak figura tworzy zdanie będące zasadą wypowiedzi. I Bartne podaje przykład:
 
To zdanie-matka (będące tutaj tylko postulatem) nie jest zdaniem pełnym, nie jest przesłaniem skończonym. Jego aktywną zasadą nie jest to, co mówi, lecz to, co artykułuje (…) Jeśli na przykład podmiot długo czeka na obiekt miłości, z którym się umówił, tłucze mu się w głowie melodia zdania: Jednak to nieładnie; Przecież mógłby …; wie przecież dobrze…
 
W ten sposób pojawia się figura, którą Barthes nazywa „Oczekiwanie”. Język, zasada językowa, jakiej używa podmiot zakochany, ratuje jego wypowiedź, mimo że sama mowa jest pusta. Podmiot nie może odnaleźć się we własnej wypowiedzi, chociaż język narzuca mu sensowną jej interpretację. Szaleństwo podmiotu zakochanego, które strzępkami słów zwraca się do nieobecnego przedmiotu zakochania, albo do kogokolwiek, kto i tak nie słucha, napotyka dzięki strukturze samego języka, dzięki kodowi komunikacji, wybawienie, chociaż, oczywiście, wybawienie to nie służy zupełnie niczemu. Podmiot nurza się we freudowskiej „halucynacji słownej” figur, jaką sam tworzy.
 
Pojawia się w tym miejscu zarzut szaleństwa. Zobaczmy, co Barthes mówi na ten temat w figurze „Oszalałem” [177/155]. Przede wszystkim mamy tu podział na 4 postaci/znaki szaleństwa:
 
1.jestem szalony z miłości, ale nie jestem szalony, bo mogę powiedzieć, że nie jestem szalony. Szaleństwo, którego jestem świadom, uwalnia mnie od zarzutu bycia szalonym naprawdę.
2. przeczucie szaleństwa pojawia się niekiedy w przypadku osób w stanie zakochania, które dostrzegają nagle, że szaleństwo czai się tuż obok, że jest możliwe, a przeświadczenie to powoduje pierwszy lęk.
3. Barthes zmienia definicje szaleństwa – szalonym nie jest ktoś, kto ulega tendencji schizofrenicznej, staje się kimś innym, szalonym jest taki podmiot miłosny, który uświadamia sobie, że nie może być nikim innym, jak tylko tym właśnie podmiotem! „Nie jestem kimś innym, stwierdzam to z przerażeniem”. Szaleństwo nie jest więc alienacją, utratą siebie, ale właśnie świadomością, że nie jestem kimś innym poza właśnie sobą.
4. szaleństwo rozważane w odniesieniu do „władzy” – podmiot zakochany, chętnie podległy, ma pragnienie władzy, chce swoim dyskursem zawładnąć przedmiotem miłości, ale na próżno, bez zysku, jego szaleństwo polega na pragnieniu władzy nad niczym.
 
Najbardziej istotnym, jak się wydaje, fragmentem w tej części książki jest swoisty sylogizm: „Każdy zakochany jest szaleńcem, myślimy. Lecz czy wyobrażamy sobie szaleńca zakochanego? W żadnym razie.” Paradoks polega na konstatacji, iż miłość jest szalona (jak to się zwykło mówić), ale szaleństwo pozbawia możliwości kochania! Szaleństwo będące wynikiem zakochania w rezultacie gubi samą miłość. Nie ma więc innego logicznego związku między miłością i szaleństwem niż brak zwrotnej identyfikacji, brak logiczności.
 
Podmiot zakochany przebywa więc nieustannie na terenie utopii. We fragmencie „Spełnieni” Barthes łączy elementy szaleństwa i utopii. Podmiot zakochany jest wielkim abnegatem, wzrusza ramionami i chętnie rzuca słowa na wiatr – na niczym mu nie zależy, a jedyne, czego mu trzeba, to nieustanne pulsowanie pragnienia:
 
W rzeczywistości mało istotne jest, czy mam szanse na rzeczywiste spełnienie (chętnie uznam, że są żadne). Niezniszczalna jest wola spełnienia i ona jedna bije blaskiem. Dzięki tej woli swobodnie dryfuję: tworzę w sobie utopię podmiotu wolnego od stłumienia: już takim podmiotem jestem. (…) Zakochany i spełniony nie musi pisać, przekazywać, odtwarzać. [L’amoureux comblé n’a nul besoin d’écrire, de transmettre, de reproduire.] [102/86]
 
W ostatnim zdaniu mowa jest raczej o potrzebie niż konieczności pisania, przekazywania, odtwarzania. Również tłumacz angielski oddaje to zdanie w ten sposób: The fulfilled lover has no need to write, to transmit, to reproduce. Barthes wskazuje tu na sytuację, w której podmiot zakochany pisać musi – taki podmiot jest oczywiście niespełniony (w swoim pragnieniu bycia z drugim), a w ten sposób tworzy sobie utopię spełnienia i to samo to pragnienie stymuluje szaleństwem tego podmiotu. Podmiot zakochany utrzymuje przy życiu nie nadzieja na spełnienie, ale podsycające tę nadzieję nieustanne oddalenie spełnienia – podmiot nie będzie szczęśliwy ze swoim przedmiotem, będzie szczęśliwy nie będąc szczęśliwym…
I dlatego we fragmencie „Niepoznawalny”, Barthes może napisać: „inny byłby definiowalny jedynie przez cierpienie lub przyjemność, jakie mi sprawia” [198/174]. Obraz, jaki dochodzi do świadomości podmiotu zakochanego jest niezgłębialny, jego istota to brak zrozumienia, co on w sobie zawiera:
 
Nie jest prawdą, że im bardziej się kocha, tym lepiej się rozumie; działanie miłości zyskuje ode mnie tę tylko mądrość: że inny nie jest poznawalny; jego nieprzejrzystość nie jest w żadnej mierze zasłoną tajemnicy, lecz raczej rodzajem oczywistości, w której unicestwia się gra pozorów i bytu. Wówczas czuję uniesienie, że kocham bezbrzeżnie kogoś nieznanego, kto nieznanym pozostanie na zawsze: poruszenie mistyczne: osiągam wiedzę o niewiedzy.
 
W tym miejscu Barthes odchodzi zupełnie od zachodniej kartezjańskiej metody poznania – postrzeganie nie ma wcale przynieść wiedzy o przedmiocie, akt poznania nie jest aktem świadomości zmierzającej do zrozumienia, poznanie nie odkrywa, nie odsłania tajemnicy przedmiotu, ale jest wyłącznie zgodą, poddaniem się ujmującej sile [saisir] przedmiotu, który wchłania mnie, a nie ja jego! (Należałoby zbadać, czy u Heideggera nie istnieje podobna charakterystyka przedmiotu, który jednocześnie manifestuje się dla świadomości poznającej, a jednocześnie pozostaje w cieniu).
Tak więc ostatecznie podmiot miłosny godzi się i pragnie jedynie dalekiej, niepoznawalnej obecności przedmiotu – a nawet samej tylko tej możliwości, której wcale nie chce i nie może wypełnić. Pragnienie pozostanie pragnieniem jedynie w sytuacji niezaspokojenia – tylko w ten sposób przedmiot pozostanie w mojej władzy, tylko w ten sposób będę mógł o nim mówić. To samo, jak się wydaje, tyczy się pisania.
 
Przedmiot miłosny jest więc „kimś nieznanym”, kimś, kto staje wreszcie na równi z podmiotem, jako „kimś”, kim jest to Ja zakochane. Sytuacja miłosna staje się w ten sposób nie tyle odpowiedzią na jego obecność, na wezwanie jego pragnienia, co współgraniem pragnień, relacją, której zasadą nie będzie wypełnienie, ale trwanie. Dotykamy tutaj zasadniczej części Fragmentów, które stają się w tym momencie wykładem filozoficznym. Oto fragment „Noc”:
 
Doświadczam po kolei dwóch nocy, jednej dobrej, drugiej złej. Aby o tym mówić, posługuję się rozróżnieniem mistycznym: estar a oscuras (bycie w mroku) może się zdarzyć bez niczyjej winy, gdyż jestem pozbawiony światła przyczyn i celów; estar en tinieblas (tkwić w ciemnościach) przydarza mi się, gdy jestem oślepiony przywiązaniem do rzeczy i chaosem, który z niego wynika. Najczęściej tkwię w ciemności mojego pragnienia; nie wiem, czego ono chce, nawet dobro jest dla mnie złem, wszystko rozbrzmiewa, żyje od ciosu do ciosu: estoy en tinieblas. Ale niekiedy przychodzi też inna Noc: samotny, w pozycji medytacyjnej (być może taką rolę sobie wyznaczam), myślę spokojnie o innym, jaki jest; zawieszam wszelką interpretację, wkraczam w noc bez-sensu, pragnienie nadal drży (mrok jest prześwietlony blaskiem), lecz niczego nie chcę posiąść; jest to Noc bez korzyści, noc ulotnego, niewidzialnego wydatku: estoy a oscuras: jestem tutaj, siedzę po prostu, spokojnie w ciemnym wnętrzu miłości. [241/213]
 
Oślepiony pragnieniem posiadania (Vouloir-Saisir) siedzę w złej nocy, nocy mroku, aż pojawia się niekiedy, niewiadomo skąd, nieprzywoływany żadnym wezwaniem, blask innej nocy, takiej, w której jedynie kontempluję, w której nie pożądam, (Non-Vouloi-Saisir). Barthes rozróżnia więc dwa rodzaje pragnienia – to, które naraża mnie na mękę czekania, niezaspakajalne, oraz to, które po prostu wibruje, ciche, łagodne. Tylko w tej figurze możliwe jest myślenie o przedmiocie nie jako obrazie wypełnionym prawdą, którą należy posiąść, ale jako o przestrzeni pustej, neutralnej, która pojawia się sama z siebie w strumieni Non-Vouloir-Saisir.
Należy jednak zrozumieć, że NVS nie jest figurą pogodzenia się z utratą, nie jest też jakąś mistyczną metodą na drugiego, najwyższym poziomem zakochania, ale jest raczej wynikiem zasłuchania w siebie, którego istotą jest figura Neutrum. Neutrum jest bowiem wyzwoleniem albo porażką Imaginarium, wyzbyciem się konieczności definiowania świata wyłącznie w jego odsłonach za pomocą języka symbolicznego, co, pamiętamy, prowadzi do konstatacji, że schizofreniczny podmiot przebywa w świecie obrazów, dalekich od rzeczywistości, które określa nazwami języka dalekiego od prawdy.
NVS nie dba o prawdę, rzeczywistość, czy język, jest być może upragnionym w stanie zakochania, zespoleniem z obrazem pragnienia.
 
 
[1] R. Barthes, Przyjemność tekstu, s. 44
[2] Pierwsza cyfra określa stronę cytowanego tekstu w wydaniu polskim, a druga – francuskim.

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin