Jacquemard Serge - Zaczęło się w Dallas.pdf

(763 KB) Pobierz
153799598 UNPDF
ROZDZIAŁ I
Manhattan, New York City, USA.
Listopad 1965
"Drań! drań! drań!" - pieniła się w duchu Dorota Kiergarten, duszkiem wychylając kieliszek
doskonałego burgunda. Zadurzyć się w tej kurewce, w tej szansonistce o chrapliwym głosie, z
móżdżkiem jak skorupka po jajku, z nogami krzywymi jak sinusy. Drań, a do tego jeszcze
dureń! Cóż znowu takiego może mu dać ta dziwka? Zwyczajna intrygantka, która otwiera
uda, żeby sobie otworzyć drogę do sukcesu - to wszystko. A ten idiota Fred jej wierzy. Jacyż
ci mężczyźni głupi! Wystarczy zatrzepotać rzęsami, zakołysać sterczącymi cyckami, pokręcić
parą pośladków i facet jest już tak podniecony, że seks mu się podnosi aż do pępka. Ta zdzira
we Fredzie widzi nie mężczyznę, ale po prostu sławnego disc-jockeya, w ten czy inny sposób
imponującego debiutantce, którą zamierza wylansować.
Ameryka liczy dwieście milionów idiotów o mózgach ogłupiałych od reklamy, można więc
stawiać dziesięć do jednego, że ta flądra wejdzie niebawem na afisz, jeżeli ten drań zechce
tylko trochę się koło tego zakrzątnąć. Ten łajdak rzucił ją, Dorotę, która legitymuje się
dyplomem uczelni w Vassar, jedną z najbłyskotliwszych dziennikarek generacji
współczesnej, piękną dziewczynę, za którą uganiają się roje mężczyzn. Mężczyzn dużo
ciekawszych od tego parszywego Freda, gościa bez szerszych ostatecznie horyzontów, który
wszystko zawdzięcza jedynie plecom, od tego tumana, który spławił ją po chamsku jednym
zwyczajnym telefonem. Przecież to znowu nie takie trudne. Nakręca się po prostu numer i
oświadcza bez wstępów:
- Dorota? Słuchaj, fajno nam było ze sobą, prawda? Ale mówiłem ci od początku, że to
tylko mało ważny epizodzik. Taka sobie zwyczajna przygoda, jakich ma się w życiu wiele. A
więc zamknijmy ten rozdział, zgoda? Zostaniemy dobrymi przyjaciółmi, to jasne...
Rzuciła słuchawkę, wściekła. Najpierw wściekła, potem - nieszczęśliwa. Taka
nieszczęśliwa...
Kelner przerwał tok jej myśli i nagle znowu znalazła się w sali restauracyjnej.
- Deser, proszę pani? Mamy doskonałą szarlotkę w czekoladzie.
Słowo "deser" powiedział po francusku. Chcąc sobie dodać rezonu, kazała mu wyjaśnić
kompozycję ciastka. W końcu uległa jego sugestiom, po czym zmieszana zwróciła się do
sąsiada (jakże to on się nazywa? Larry? Murray?).
- Pan na pewno uważa, że jestem ogromnie nieuprzejma. Mówiła tonem wytwornym,
bardzo światowym. W stosunkach
z ludźmi Dorota posługiwała się językiem gładkim, zgodnie z wychowaniem, jakie odebrała.
Za to kiedy prowadziła dialog sama z sobą, z prawdziwą rozkoszą używała wyrażeń
ordynarnych, żargonowych, znanych z redakcji; w takich wyrażeniach się lubowała, choć
nigdy nie ośmieliłaby się wypowiedzieć ich w towarzystwie.
Murray (nie, chyba to jednak Larry) uśmiechnął się dobrotliwie, z wyrozumiałością.
- Niech pani się nie przejmuje. Ja wszystko doskonale rozumiem. To najgorszy moment
kryzysu. Trzeba czegoś się napić. Zobaczy pani, że wtedy nie będzie to takie przykre.
I już napełniał jej kieliszek tym wyśmienitym winem. Jedzenie było doskonałe. Nie znała tej
francuskiej restauracji na Pięćdziesiątej Szóstej Ulicy Zachodniej. Czy to rzeczywiście ulica
Pięćdziesiąta Szósta? O której to godzinie zaczęła pić? Najpierw u siebie w domu, zaraz po
telefonie od Freda. Potem w barze
hotelu "Pierre". Tak, przypomina sobie - przeszła przez park i znalazła przytulne schronienie
w barze hotelowym. Tam właśnie spotkała Larry'ego.
Kelner przyniósł szarlotkę w czekoladzie. Postanowiła zapomnieć o wszystkich kłopotach i
zająć się swoim towarzyszem. Ostatecznie był przecież uroczy, uprzedzająco grzeczny,
słuchał jej cierpliwie i zaprosił na kolację. Czuła się więc w obowiązku okazać mu
przynajmniej odrobinę zainteresowania.
Posłała mu promienny uśmiech.
- Ma pan doskonały gust. Ta restauracja jest po prostu fantastyczna. Jakże się ona
nazywa?
— "Chez Raymond". Czy pani lubi kuchnię francuską?
— Uwielbiam.
— Zna pani Francję?
- Nie, i bardzo tego żałuję.
- Szczerze mówiąc, mimo że lokale francuskie w Nowym Jorku prowadzą autentyczni
Francuzi, którzy z pewnością podają potrawy francuskie - komuś, kto zna głośne restauracje,
jakich pełno we Francji na każdym kroku, te tutaj przypominają tylko w przybliżeniu kuchnię
oryginalną.
- Naprawdę? Lubi pan Francję?
Wdał się w długi monolog o urokach francuskiego życia, co zwolniło Dorotę z obowiązku
konwersacji.
Szarlotka była wyśmienita, ale wino zdradzieckie, i Dorocie zaczynało już nieźle szumieć w
głowie. Dobre maniery kazały jej wpatrywać się w Larry'ego i dopiero teraz dostrzegła, że to
bardzo przystojny mężczyzna. Czarujący. Włosy jasnoblond, oczy ogromne, o głębokim
zielonym odcieniu, twarz opalona, bardzo męska. Może w jego ramionach potrafiłaby
zapomnieć o Fredzie? Nie, to chyba nie najlepsze rozwiązanie. W każdym razie nie teraz. W
jego towarzystwie czuła się dobrze. Budził zaufanie.
Słuchała go jednym uchem, ale śledziła ruchy ust. Ust pełnych, zmysłowych. Po kolacji
zaproponuje mu, żeby wstąpił do niej napić się czegoś, posłuchać jakiejś dobrej muzyki.
Pozwoli się pocałować, ale nic poza tym. Kiedyś, innym razem, dojdzie
może do czegoś więcej - jeżeli go w ogóle jeszcze w życiu zobaczy. Bowiem zniechęcony
obojętnością, z jaką traktowała go przez cały wieczór, prawdopodobnie nie zaproponuje jej
drugiego spotkania.
Tymczasem u drzwi wejściowych kelnerzy zabierali płaszcze od dwóch spóźnionych parek,
które przyszły na kolację. Godzina była późna, pewnie towarzystwo wracało z teatru. Kiedy
przechodzili między stolikami, Dorocie wydało się, że w jednym z mężczyzn poznaje Freda.
Zatrzepotała powiekami, żeby rozproszyć mgiełkę, która przesłoniła jej wzrok. Dojmujący
ból przeszył serce.
Kiedy parki mijały ich stolik, dostrzegła pomyłkę. Łzy potoczyły się po policzkach. Poczuła
gorące i delikatne ręce Larry'ego, które ujęły jej dłonie. Szepnął ze współczuciem:
- Kawa dobrze pani zrobi.
Uśmiechnęła się doń z wdzięcznością, ale ten wysiłek rozpętał nowy potok łez. Pomyślała jak
typowa kobieta: "Będę wyglądała okropnie". Zauważyła ciekawy wzrok kelnera i
poprzysięgła sobie, że jej noga nigdy więcej nie stanie w tej restauracji.
Wypiła dwie kawy, jedną po drugiej, poczuła się zdecydowanie lepiej, choć lekki szum w
głowie nie zniknął.
Z nutką pobłażliwości Murray, nie, Larry, odezwał się:
- Moja droga Doroto, czas do domu. Odprowadzę panią. Rachunek był już zapłacony.
Pomógł jej wstać. Wkładając
płaszcz, pomyślała sobie: "Stało się, zniechęciłam go kompletnie, wysadzi mnie przed domem
i urżnie się w sztok, żeby zapomnieć o tym żałosnym wieczorze".
Ale myliła się. Zatrzymawszy wóz przed bramą jej kamienicy, wziął ją bardzo delikatnie w
ramiona, a kiedy zaczął całować, w całym ciele poczuła słodkie ciepło. Patrzył na nią, zdawał
się o coś pytać wzrokiem.
Opuściła oczy na znak zgody.
Był to stary czteropiętrowy dom na Barrow Street w dzielnicy Village. Wejście wąskie,
zgrzybiałe mury. Nazwiska na skrzynkach na listy były wypisane ręcznie. Windy ani śladu.
Budynek wyglądał raczej nędznie, ale dla Doroty był o tyle interesujący, że nic musiała płacić
komornego, a zajmowała dwa piętra, połączone wewnętrznymi schodkami.
Larry zachwycał się tymi schodami w stylu "Early American" oraz gustownie
zaprojektowanym living-roomem.
— Brawo, Doroto, to fantastyczne, urządzone z ogromnym gustem.
— Dziękuję. Dom należy do drugiej żony mojego ojca. Zawsze świetnieśmy się ze sobą
rozumiały i ona sama odstąpiła mi dwa ostatnie piętra, nie żądając komornego. Po
rozwodzie...
- To ojciec pani rozwiódł się ze swoją drugą żoną? Dorota zaniosła się śmiechem.
Teraz ma już piątą. Nie wiem, jak długo to potrwa. Krótko mówiąc, już po rozwodzie ojciec,
żeby nie zostać w tyle ostatecznie przecież to mój ojciec, nie? - dał mi w podarunku kilka
tysięcy dolarów na urządzenie z obu pięter jednego apartamentu i na zagospodarowanie.
Larry obszedł całe mieszkanie.
— Przypuszczam, że pokoje są na górze? Oczywiście. A w moim pokoju jest duża oszklona
wnęka. I urządziła pani wszystko według własnego pomysłu? Częściowo. Ale właściwą
robotę wykonał Bronstein. Lew Bronstein z Madison Avenue?
— Tak jest.
Larry zagwizdał z podziwem.
— Musiało to panią porządnie kosztować?
— Dosyć.
Dorota podała mu szklankę jakiejś mieszanki, którą trudno było zidentyfikować, następnie
pchnęła go na fotel. Sama pociągnęła porządny łyk ze szklanki i lekko chwiejąc się na nogach
uruchomiła elektrofon. Pokój zalała muzyka pulsująca rytmem. Dorota nie mogła
powstrzymać się od myśli, że ta muzyka zupełnie nie nadaje się do tego, by tworzyć
sentymentalny nastrój, ale zbyt była oszołomiona, żeby ze stosu płyt wybrać
odpowiedniejszą.
I dopiero znacznie później, kiedy już była gotowa zdać się na łaskę i niełaskę Larry'ego,
przyszedł drugi atak płaczu. Wspomnienie Freda było jeszcze zbyt silne. Co chwila stawał
między nią a Larrym. Larry z ogromną czułością pogładził ją po głowie, zasunął zamek
błyskawiczny od sukienki i podniósł się z miejsca.
— Pan ucieka - szlochała Dorota. - Nie dziwię się panu, jestem okropna.
— Nie, po prostu pani jest zakochana. Na to nic nie można poradzić.
Nalał dwa kieliszki koniaku, jeden podał Dorocie.
— Pani by chciała, żeby do pani wrócił, prawda?
— Oczywiście.
- Zrozumiałem to. Pani go namiętnie kocha. To rzadka rzecz w naszych czasach.
Palcem pokazał mebel, na którym stało zdjęcie w srebrnej ramce.
- To on?
Skinęła głową twierdząco.
— Zdaje mi się, że gdzieś już go widziałem.
— To Fred Norton. Występuje w radio i w telewizji.
- Ach tak! Teraz sobie przypominam. Nagle nastroszyła się.
- Wy, mężczyźni, zawsze nabijacie się z kobiet. Kobiety dobre są tylko do łóżka - rzuciła
pociągając nosem.
Larry uśmiechnął się.
- Nie myli się pani. Ale i my, mężczyźni, też potrafimy być czasem sentymentalni.
Przypominam sobie właśnie taki przypadek. Pewna dziewczyna z Minneapolis, podobnie jak
pani zakochana do szaleństwa, i ja, zachowujący się mniej więcej tak jak Fred Norton...
— Co pan zrobił?
— Ja, nic. To ona.
— No więc, co ona zrobiła?
— Była bardzo sprytna. Wprawdzie sama metoda jest dość naiwna, ale człowiek zawsze daje
się na nią nabrać. Przecież mogłaby to być prawda.
Larry! Umieram z ciekawości.
- Och, klasyczna historia! Wysłała do mnie list, że popełniła samobójstwo, a ja popędziłem do
niej jak wariat.
- Nie żyła?
- Jasne, że żyła. Niemniej jednak wzięła silną dawkę środków nasennych. Po prawdzie, to nie
dowiedziałem się nigdy, czy istotnie miała zamiar umrzeć i tylko nie wiedziała, jaką dawkę
zażyć, czy też symulowała samobójstwo.
- A pan, co pan zrobił?
- Ja? Zwymyślałem siebie od ostatnich i wróciłem do niej. - I jak się wszystko skończyło?
Larry wybuchnął śmiechem.
- W rok później wyszła za mąż za innego. Za lekarza, który płukał jej żołądek.
I oto Dorota, dobrze już podochocona, nagle dostrzegła wyjście. Słabą nadzieję, której można
się uczepić. Gotowa była zrobić wszystko, żeby tylko odzyskać Freda. Za wszelką cenę,
nawet postępując jak dziecko albo raczej jak idiotka o ptasim móżdżku, ekspedientka od
"Woolwortha".
- To nawet niegłupie - szepnęła. - Może i ja mogłabym posłużyć się tą samą metodą?
Muzyka już dawno zamilkła. Larry odwrócił płytę na drugą stronę, nacisnął guzik i podszedł
do niej.
- No, no, Doroto, niechże pani będzie rozsądna. Jest pani dziewczyną inteligentną, która
dobrze zna życie. Historia, którą pani opowiedziałem, rozegrała się w pewnym miasteczku na
Midwest piętnaście lat temu, między dwojgiem ludzi młodych, naiwnych, którzy nie znali
życia. Tymczasem Fred Norton żyje w New York City. Obraca się w środowisku
zblazowanym, gdzie rzeczy tego rodzaju wywołują najwyżej wybuchy gromkiego śmiechu na
cocktail party.
Ale nie omylił się. Dorota była uparta. Skoczyła na równe nogi.
- Doroto, gdzie pani idzie?
- Zaraz napiszę ten cholerny list. Z miejsca, póki jeszcze jestem przytomna.
Chwiała się lekko na nogach. Przytrzymał ją za ramię.
- Doroto, list to dopiero pierwsza część planu. Pani nie popełni chyba szaleństwa i nie zażyje
proszków nasennych. Ja na to nie pozwolę. Zaczynam już żałować, że pani w ogóle o tym
opowiadałem...
- Niech pan będzie spokojny. Wiem, jaką dawkę zażyć. Wyrwała mu się gwałtownie.
- Larry, niech pan mi odda jedną jedyną przysługę. Jak pan stąd wyjdzie, niech pan wrzuci list
na Poczcie Głównej. Stamtąd listy doręczają najszybciej.
- Doroto...
- Bardzo pana proszę, Larry. Niech pan się nie upiera. Powiedziałam już, że wiem dobrze,
jaką dawkę zażyć. Gdzie tu ryzyko? Najwyżej trochę pochoruję. Co do Freda, wróci albo nie
wróci, to wszystko. A więc nie ma powodu do obaw. Larry, wrzuci pan list, dobrze?
Wpatrywała się weń błagalnym wzrokiem. Skinął głową.
- Jak pani sobie życzy, Doroto. Ale czy jest pani pewna, że jakiś wypadek... O wypadek
przecież tak łatwo...
Wzruszyła ramionami. Chwyciła już papier, pióro i kopertę.
- Doskonale, Doroto, do pani należy decyzja. Dobrze. Niech pani pisze ten list. Wypijemy
strzemiennego i ja uciekam. Robi się późno.
Zaczęła pisać, on zaś wziął dwa kieliszki i przeszedł za mały bar. Z kieszeni wyciągnął dwie
maleńkie pigułki zawinięte w celofan. Rozwinął papierek delikatnie, bez szelestu i wrzucił
pigułki do kieliszka Doroty. Celowo trącił butelką o kieliszki; nalał trochę koniaku.
Wolnym krokiem odszedł od barku, nie spiesząc się obszedł naokoło pokój i trzymając
kieliszki w obu rękach obserwował spod oka Dorotę piszącą list. Nad kufrem w stylu
angielskim wisiał w ramkach dyplom stwierdzający, że Dorota Kiergarten
ukończyła celująco studia w Vassar College. U dołu miejsce i data Poughkeepsie, stan Nowy
Jork, 20 czerwca 1960 roku. Po obu stronach dyplomu były zawieszone dwa sztychy
angielskie, przedstawiające sceny z polowania na lisy. Nieco dalej na ścianach cała seria
reprodukcji sławnych obrazów współczesnych - "Odaliska" Matisse'a, "Dom wisielca"
Cezanne'a, "Lolu" Renoira, "Czerwony pies" Gauguina, "Martwa natura z głową antyczną"
Picassa, "Olympia" Maneta. - "Gdyby to były autentyki! - pomyślał. - Co za fortuna w
jednym pokoju!"
Teraz stał parę kroków od Doroty. Patrzył, jak bierze kopertę, adresuje, wsuwa napisany
przed chwilą list, zakleja. Potem od-wraca głowę w jego stronę. Wtedy podszedł do niej i
podał kieliszek.
— Myślę, że pani zasłużyła na to odwaliwszy taką pańszczyznę. - Czego pan tu mi dosypał?
Zesztywniał.
— Środka odurzającego, żeby mnie zgwałcić? Wybuchnęła śmiechem.
— Niech pan nie robi takiej miny. Żartowałam. Uspokoił się.
- Jeżeli już mowa o środkach odurzających, to podkreślam jeszcze raz, że trochę się boję, czy
pani nie zażyje ich za dużo.
Przyglądał się, jak Dorota pije koniak. Duszkiem wychyliła dwie trzecie kieliszka,
wzdrygnęła się.
- Brr! Po wszystkim, co wlałam w siebie po południu, wieczorem i w nocy, nie jestem już
pewna, czy muszę brać środki nasenne. Może taki sam efekt dadzą te litry alkoholu, które
teraz krążą w moich żyłach.
Postawiła kieliszek, wzięła ze stolika list i podała mu.
- Larry, niech pan będzie taki uprzejmy. Proszę mnie teraz zostawić samą i nie zapomnieć o
swoim przyrzeczeniu. Niech pan wrzuci list do skrzynki. Przysięga pan?
- Przysięgam.
Podniósł dwa palce do góry.
— Niech mi pani jeszcze da pięć minut, chciałbym skończyć koniak.
— Pozwolenia udzielam. - Po chwili dorzuciła nieśmiało: - Mógłby pan zostawić mi swój
numer telefonu? Zadzwonię do pana za parę dni.
Skinął głową i na bloku listowym nabazgrał numer. Następnie wziął kieliszek do ręki,
umoczył usta w koniaku. Obserwował ją z uwagą. Źrenice jej oczu rozszerzyły się, po twarzy
spływał pot. Drżała lekko i chwiała się na nogach. Mówiła z trudem.
- Larry... zdaje się, że za dużo wypiłam... Nie czuję się dobrze.
— Pozwoli pani, Doroto, że pani pomogę. Delikatnie pociągnął ją w stronę fotela i posadził. -
Proszę, Doroto, niech pani o niczym nie myśli.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin