Ringo John-Posleen 4-Doktryna piekieł.pdf

(1360 KB) Pobierz
Ringo John-Posleen 4-Doktryna piekiel
John Ringo - DOKTRYNA PIEKIEŁ
John Ringo
DOKTRYNA PIEKIEŁ
Hell’s Faire
Tłumaczenie: Przemysław Bieliński
D ZIEDZICTWO A LDENATA 4
Ćmom Barowym.
Proszę.
Gotowe.
A teraz dajcie mi święty spokój!
- J.
Prolog
Wielebny Nathan O’Reilly musiał przyznać, że stanowisko konsultanta prezydenta Stanów Zjednoczonych miało swoje
dobre i złe strony. Jedną z tych dobrych – wprost nieocenioną – był wręcz nieograniczony dostęp do posiadanych przez
prezydenta informacji na temat „dobroczyńców” ludzkości. Bane Sidhe i bez tego znała większość owych informacji,
przypuszczalnie dzięki penetracji ludzkich sieci komputerowych. Société wolała jednak się upewnić – nie przestając wspierać
swoich odwiecznych „sprzymierzeńców” – czy nikt nie próbuje jej wykołować.
Negatywnym aspektem sytuacji były teorie spiskowe głoszone przez różnych niedouczonych ćwierćprofesjonalistów, że
jezuita jako doradca prezydenta jest dowodem istnienia jakiejś tajemnej intrygi związanej z piramidami, Atlantydą, obcymi i
wiedzą starożytnych. Oficerowie FBI, CIA, NASA i innych agencji uważali, że nie ma żadnych starożytnych spisków. Każdy,
kto by otwarcie stwierdził, że wielebny doktor Nathan O’Reilly, Doradca Prezydenta ds. Galaktycznej Antropologii i Protokołu,
jest zamieszany w tysiącletnią intrygę, natychmiast trafiłby do pokoju bez klamek.
I dobrze, ponieważ akurat w tym przypadku owi „popaprańcy” mieli rację.
Stanowisko konsultanta cieszyło się jednak również autorytetem, co było bardzo przydatne w kontaktach z pewną
kategorią ludzi, do której zaliczał się obecny gość wielebnego.
Przed zdezerterowaniem z Dowództwa Operacji Specjalnych Stanów Zjednoczonych porucznik Peter Left był
mężczyzną średniego wzrostu, jasnowłosym i niebieskookim, przypominającym wyglądem i charyzmą półboga albo filmowego
gwiazdora. Teraz gość O’Reilly’ego miał ciemne włosy, piwne oczy i szczupłą budowę ciała, a standardowe procedury
identyfikacyjne przy wejściu do Cheyenne Mountain potwierdziły również inne odciski palców, inny głos, inną siatkówkę, a
nawet inny kod genetyczny. Mimo to wielebny O’Reilly nie miał wątpliwości, że rozmawia z trzecim co do ważności dowódcą
Cyberpunków.
Jak dotąd rozmowa nie szła im najlepiej. Niezależnie od tego, że ich interesy były zbieżne z interesami Société, Cybersi
istnieli po to, by bronić konstytucji Stanów Zjednoczonych przed Darhelami i sprzymierzonymi z nimi politykami. Przymierze
to i wynikający z niego tryb wydawania i przyjmowania poleceń nie miały żadnego oparcia w owym dokumencie – w ani
jednym traktacie, w ani jednej poprawce – a więc stały w sprzeczności z konstytucją zarówno z punktu widzenia prawa, jak i
ducha ustawy, co Left właśnie ze złością wyjaśniał.
– Kiedy przedstawiliśmy naszym przełożonym dowody przeciwko Darhelom, stało się jasne, że zostali przez
nich skaptowani i że musimy sami działać, gdyż nie ma już od kogo przyjmować rozkazów. Jeśli teraz zaczniemy wykonywać
polecenia jakiejś grupy kontrolowanej przez Galaksjan, będziemy gorsi od tych, z którymi walczymy. Prawdę mówiąc,
propozycja ojca nas obraża.
– Société nie jest „kontrolowana przez Galaksjan” – odparł z uśmiechem O’Reilly. – Działamy niezależnie od
Bane Sidhe, jedynie nawzajem się wspieramy. Bane Sidhe udostępnia nam dane wywiadu i zapewnia dostęp do galaksjańskich
technologii...
– A wy za to dostarczacie im zamachowców. – Left niemal wypluł te słowa. – Darhelowie przynajmniej nie
ukrywają swoich zamiarów pod wzniosłymi hasłami. To, że Galaksjanie sami nie potrafią zabić, kogo trzeba, to jeszcze nie
powód, żebyśmy byli ich chłopcami na posyłki.
O’Reilly zmierzył Cyberpunka gniewnym spojrzeniem.
– Dobrze, ty arogancki matole. Chcesz znać prawdę? Proszę. Wy z waszą drogocenną konstytucją już jesteście
martwi, jeśli nie odciągniemy od was elfów. Szukacie po omacku odpowiedzi, które my mieliśmy, kiedy jeszcze Gilgamesz
nosił pieluchy! Mogę pokazać ci osobisty dziennik Marka Antoniusza, starszego centuriona Czternastego Legionu Rzymu, w
którym służyli bezlitośni mordercy, jakich wolelibyście nie oglądać nawet z daleka. Pisał, że ludzie zbyt często ze sobą walczą,
podczas gdy powinni połączyć swoje siły przeciwko Darhelom, czyli Odwiecznym, jak ich wtedy nazywano. Chcecie bronić
Ameryki i jej cennej konstytucji, którą przecież pisali także członkowie Société. Société stawia przed sobą tylko jedno, jedyne
zadanie: sprawić, by ludzkość mogła rozwijać się wolna od jarzma Darhelów! W obecnej chwili to właśnie Darhelowie są
największym zagrożeniem dla waszej konstytucji. A więc będziecie z nami współpracować czy będziemy działać po omacku,
skłóceni ze sobą? Innego wyjścia nie ma. To układ binarny. Pogódźcie się z tym.
Left przez chwilę spokojnie mu się przyglądał, potem pokiwał głową.
– Czego chcecie i co jesteście skłonni nam dać w zamian?
– Macie rację co do tego, że najbardziej potrzeba nam personelu do bezpośrednich działań – odparł O’Reilly. –
Wojna pochłonęła wielu naszych ludzi, a potrzebujemy zespołów szybkiego reagowania...
Left pokręcił głową.
1 / 98
492216652.002.png
John Ringo - DOKTRYNA PIEKIEŁ
– Nie możemy występować bezpośrednio przeciwko Darhelom. To by pogwałciło Układ. Chociaż być może
nie jest zgodny z konstytucją, uważamy, że w dłuższej perspektywie będzie leżał w interesie nas wszystkich.
– To właśnie Układ i wasze starania, by go stworzyć, zrobiły na mnie wrażenie. Moim zdaniem jednak za
szybko daliście sobie spokój. Pięciu Darhelów za generała Taylora to kiepski przelicznik. Piętnastu, dwudziestu, stu, jeśliby się
dało...
– Jestem skłonny się zgodzić – powiedział Left z nikłym uśmiechem. – Jednak pięciu to wszystko, co
mogliśmy zrobić. Jeśli... kiedyś będziemy musieli to powtórzyć, pięciu to chyba wszystko, co jesteśmy w stanie
zagwarantować. Ponieważ Darhelowie mogą nie zawahać się przed zabiciem jakiegoś wysokiego stopniem żołnierza za cenę
pięciu swoich, uznaliśmy, że jeśli będzie to osoba szczególnie chroniona, zamach na nią można będzie potraktować jako
wypowiedzenie wojny. Generalnie jednak my sami nie możemy wystąpić przeciwko Darhelom. A więc do czego
potrzebowalibyście ludzi?
– Są pewne przedsięwzięcia, które wymagają „ludzkiej” ręki. Na przykład nie rzucająca się w oczy ochrona
wybranych osobników. Mamy bardzo dobre informacje na temat zamiarów Darhelów i często jesteśmy w stanie nie dopuścić
do zamachu. Do tego jednak potrzebni nam są kontrzamachowcy. Poza tym od czasu do czasu potrzebujemy kogoś, kto
zabrałby naszych ludzi z miejsc, w które sam diabeł boi się zapuszczać.
– Wiedzieliście wcześniej o zabójstwie generała Taylora? – spytał cicho Left.
O’Reilly pokiwał głową.
– Pewne komórki zostały o tym poinformowane, ale ostrzeżono nas, że wykorzystanie tej informacji zdradzi
źródło jej pochodzenia, a jego utrata nie byłaby korzystna ze strategicznego punktu widzenia. Pozwoliliśmy więc na zamach.
Left zacisnął usta.
– Jak Churchill i Coventry. Rozumiem taką logikę, ale Cybersi nie godzą się na tak daleko posuniętą
realpolitik . Szczerze mówiąc, być może powinniście jeszcze raz rozważyć sprawę sojuszu z nami. Jeśli połączymy siły,
będziemy od was oczekiwać przestrzegania zasad moralnych, jezuito. Wprawdzie jesteśmy paladynami, ale jeśli w ramach
waszej realpolitik zdradzicie jeden z naszych zespołów albo pozwolicie na śmierć naszego agenta, wyrżniemy was co do
jednego albo sami zginiemy. A więc wciąż jesteście zdecydowani?
– Tak – westchnął O’Reilly. – Dużo rozmawialiśmy na temat Cyber Credo, jak to nazywamy, i pojawiły się
głosy, że jakoś to obejdziemy. Niektóre źródła informacji będą bardziej narażone, ale jeśli zajdzie taka potrzeba, wycofamy je.
Stracimy wówczas dostęp do bieżących informacji, ale nie samo źródło.
– Przykro mi, ale nie możecie traktować ludzi jak pionki – stwierdził zimno Left. – To właśnie politycy, którzy
tak robili, sprowadzili na nas to wszystko.
– Inni uważali – ciągnął O’Reilly – że nie powinniśmy się z wami sprzymierzać właśnie ze względu na ryzyko
utraty informacji. Takie stanowisko reprezentowały głównie pewne frakcje Bane Sidhe, Tongowie i Franklini. Jeśli chodzi o
cynizm i realpolitik , w porównaniu z Franklinami Darhelowie to pluszowe przytulanki. Z kolei jeszcze inne frakcje Bane
Sidhe, Société i różne grupy w Kościele uważają, że to moralnie odnawiające podejście i że długoterminowe korzyści
przeważają nad doraźnymi konsekwencjami.
– Jezu – zaśmiał się Left. – Ile wy macie u siebie tych grup?
– Jak widać, całkiem sporo. Jeśli tylko istnieje jakaś cywilizacja, zawsze znajdzie pan w niej Bane Sidhe.
– Dobrze, potrzebujecie zamachowców i kontrzamachowców. A co my będziemy z tego mieli?
– Och, będziemy was prosić jeszcze o wiele innych rzeczy – przyznał O’Reilly. – To, że facet ścigany listem
gończym może wejść do siedziby Najwyższego Dowództwa, dowodzi, jak dobrze sobie radzicie.
W zamian za to O’Reilly proponował czyste przekaźniki, które Cybersi mogliby u siebie zbadać, dostęp przez kontakty
Indowy do baz danych Floty oraz generatory profilów, usprawniające identyfikację kandydatów do rekrutacji, a także
możliwość korzystania z sieci kryjówek Société we wszystkich ocalałych większych miastach, a nawet poza planetą.
– Ponadto broń, pieniądze, dokumenty. Co tylko chcecie, my możemy wszystko załatwić.
– A my musimy tylko zabijać nie znanych nam ludzi – powiedział Left, kręcąc głową. – Przedstawię waszą
propozycję dowództwu. Ale nie podoba mi się to, że tak wiele waszych komórek jest znanych Indowy. Nie zgodzimy się na
żaden kontakt z nimi; jeśli spotkam chociaż jednego Indowy, uznam, że mosty zostały spalone. Zrozumiano?
– Zrozumiano. – Wielebny pokiwał głową, a po chwili się uśmiechnął. – Mam jedno pytanie: czy w waszej
organizacji wciąż macie kobiety?
Kilka. Trening Cybersów jest bardzo wyczerpujący, i dotyczy to zarówno ciała, jak i umysłu. Czemu ojciec
pyta?
Och, coś mi przyszło do głowy. – O’Reilly parsknął śmiechem. – Société wybiega spojrzeniem w przyszłość, a
mówiliśmy o naborze. Tak się składa, że stoi przed nami zadanie o wysokim priorytecie. Wspominałem już o miejscach, w
które sam diabeł nie pójdzie, prawda?
1
Przechodniu, powiedz Sparcie,
Iż wierni jej prawom
Tutaj spoczywamy.
Symonides z Ceos
Inskrypcja w Termopilach
Niedaleko Asheville, stan Północna Karolina,
Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
02:15 czasu wschodnioamerykańskiego letniego,
poniedziałek, 28 września 2009
2 / 98
492216652.003.png
John Ringo - DOKTRYNA PIEKIEŁ
Major Michael O’Neal spojrzał na holograficzny wykres, który wywołał, i pokiwał głową. Banshee przechylił się na
prawo i zaczął opadać w dół; zapowiadała się niezła zabawa.
Prom, którym leciał, wyglądał jak czarny sejmitar tnący zachmurzone appalachijskie niebo. Połączenie technologii
ludzi, Indowy i Himmitów dało w efekcie statek, który był trochę niewykrywalny, trochę opancerzony, trochę zwrotny i trochę
szybki.
Oczywiście w porównaniu z jakąkolwiek maszyną zbudowaną tylko według ludzkiej technologii Banshee III był cudem
techniki.
Niewykrywalne nieprzyjacielskie promy bez przygód doleciały do rejonu południowego Shenandoah. Tam posleeńscy
najeźdźcy, w których rękach znajdowały się praktycznie całe wybrzeża Atlantyku i Pacyfiku, przedarli się w rejon Staunton, to
zaś zmusiło statki w kształcie sejmitarów do zejścia poniżej linii horyzontu i rozpoczęcia manewrów unikowych.
W ciągu ostatnich pięciu lat Posleeni lądowali falami na całym świecie, przełamując praktycznie wszystkie linie obrony.
Nieliczni ocalali w Zachodniej Europie schronili się w górskich dolinach w Alpach. Bliski Wschód, Afryka i większa część
Ameryki Południowej były albo w rękach Posleenów, albo panowała tam taka anarchia, że nie dochodziły stamtąd nawet
sygnały radiowe. Australijczycy ocaleli jedynie na zachodnich rubieżach swojego kontynentu i w pustynnym interiorze. Chiny
padły dopiero po odpaleniu blisko tysiąca głowic jądrowych podczas długiego odwrotu w górę doliny Jangcy. Cywilizacje całej
planety jedna po drugiej upadały, atakowane przez bezlitosnego najeźdźcę. Z jednym małym wyjątkiem.
W Stanach Zjednoczonych dzięki położeniu geograficznemu – Posleeni lądowali zazwyczaj na nadbrzeżnych
równinach, gdzie pełno było naturalnych zapór – oraz logistyczno-politycznemu przygotowaniu rządowi udało się utrzymać
kontrolę nad kilkoma rejonami. W najważniejszych z nich, w nieckach Cumberland i Ohio, były ośrodki potężnego przemysłu i
bogate rolnictwo. Rozległe równiny środkowej Kanady wciąż były bezpieczne, ponieważ obcy nie potrafili walczyć w śniegu.
Jednak te równiny oraz rejony na zachodzie, od Sierra Madre do kanadyjskich Gór Skalistych, były w stanie wyprodukować
jedynie niewielką ilość zbóż. Co więcej, tamtejsza infrastruktura przemysłowa była bardzo skromna w porównaniu z
przemysłem Cumberland czy Ohio.
Tak więc Cumberland, Ohio i rejon Wielkich Jezior były centrum obrony Stanów Zjednoczonych. Utrata samego
Cumberland otworzyłaby najeźdźcom drogę do podboju.
Pierwszy batalion pięćset pięćdziesiątego piątego pułku piechoty wraz z innymi batalionami bronił miast rozrzuconych
wzdłuż łańcucha Appalachów, z których każde co jakiś czas było atakowane przez siły wroga. Zaledwie kilka tygodni
wcześniej żołnierze brali udział w mrożącej krew w żyłach bitwie na Równinie Ontario. Tym razem Posleeni wszystkich
zaskoczyli, uderzając na słabo broniony sektor, i postawili na nogi całą obronę wschodnich Stanów Zjednoczonych.
O’Neal i jego batalion przelecieli nad południową Pensylwanią i zachodnią Wirginią bez żadnych przygód. Teraz
jednak, kiedy zbliżali się do Północnej Karoliny i Tennessee, przyszła pora, aby zejść niżej i wziąć się do roboty.
Posleeni naciskali na Mur Appalachijski, a w niektórych miejscach nawet już go przerwali. Oprócz szturmu na Gap,
obcy nacierali dwiema flankami na Asheville. Gdyby udało im się dojść od tyłu do oblężonego miasta, to byłby już koniec.
O’Neal znów pokiwał głową, wyczuwając kolejny przechył. Promy wykorzystywały minimalną kompensację inercyjną,
by zredukować wstrząsy spowodowane korektą kursu. Gdyby użyto zbyt dużej mocy, stałyby się dla Posleenów widoczne jak
zapalone żarówki, a gdyby moc była za mała, rozgniotłyby swoich pasażerów na miazgę. Mike przełączył się na widok
zewnętrzny. Statki leciały krętą doliną i od czasu do czasu widział w świetle woskowego księżyca przemykające nad jego
głową góry.
Niedługo potem zaczęli nabierać wysokości, lecąc z prędkością ponad pięciuset węzłów. Promy wystrzeliły ponad
krawędź następnej przełęczy, a potem wykonały niezwykle trudny manewr i opadły z drugiej strony, idealnie równolegle do
zbocza. W żadnym momencie ani nie przyspieszyły, ani nie zwolniły – utrzymywały prędkość o pięćdziesiąt kilometrów na
godzinę poniżej prędkości dźwięku.
Mike zaznaczył następny punkt kontrolny i spojrzał w lewo. Gdzieś tam było Asheville, wciąż zamieszkane przez ponad
milion cywilów i sześć dywizji piechoty. Za nim rozciągały się dwa Podmieścia, które skrywały łącznie pięć milionów osób. A
wszystko to znalazło się jak w uchwycie imadła.
Mike westchnął i wyświetlił listę piosenek; w takich chwilach jak ta muzyka wydawała mu się jak najbardziej na
miejscu.
* * *
– Co to jest, do cholery? – zapytał porucznik Tommy Sunday, kiedy na częstotliwości dowodzenia rozbrzmiała
dziwna klawiszowa muzyka.
Don’t pay the ferryman – odparł starszy kapral Blatt. Jego pancerz Kosiarza miał na przodzie holograficznego
purpurowo-różowego misia; kiedy zaczęła się piosenka, miś zerwał się na nogi i zaczął tańczyć, potrząsając w rytm muzyki
tłustym brzuszkiem. – Stary musi być w niezłym dołku.
Kosiarze byli operatorami ciężkiej broni piechoty mobilnej. Ich pancerze, zaprojektowane do dalekiego ognia
pośredniego albo ciężkiego ognia bliskiego wsparcia, zazwyczaj wyposażone były w cztery sztuki broni (w przeciwieństwie do
jednego standardowego karabinu Bandytów), poczynając od przeciwokrętowych ciężkich działek grawitacyjnych, przez
automatyczne moździerze dalekiego zasięgu, a na działkach fleszetkowych wypluwających miliony pocisków na minutę
kończąc. Były jednak cieńsze, więc angażowanie się w bezpośrednie starcia z Posleenami było z reguły złym pomysłem.
– Chryste – jęknął kapral McEvoy, trąc prawie łysą głowę. – Mam nadzieję, że to nie jest ta jego playlista pod
hasłem „wszyscy ZGINIEMY!”. Jak usłyszę jeszcze raz Veteran of the psychic wars , chyba się porzygam.
Promy były małe, zaprojektowane do przewożenia bez specjalnych wygód trzydziestu sześciu żołnierzy i dwóch
dowódców. Każdy segment pancerza był usztywniony, wyposażony w klamry chroniące zbroję w czasie wykonywania
manewrów i zaprojektowany tak, by obracać się wokół własnej osi i wystrzeliwać żołnierzy wprost we wrogie środowisko.
Nie – powiedział Blatt. – Teraz będzie James Taylor. Zakład o piątaka.
Frajerski zakład – odparł McEvoy. – Słyszałem, że w Gap była córka Starego.
O, ja pierdolę. – Blatt potrząsnął głową. – Kiepsko.
3 / 98
492216652.004.png
John Ringo - DOKTRYNA PIEKIEŁ
– Jest twarda – powiedział McEvoy, nachylając się, żeby splunąć do hełmu. – Z tego, co słyszałem, tak samo
jego stary. Mogli dać sobie radę.
– Wątpię. – Sunday podniósł wzrok znad swojego hologramu. – Według odczytów sejsmograficznych i
elektromagnetycznych, w rejonie Gap doszło do wielokrotnych detonacji ładunków jądrowych. Zresztą my sami zaraz
dorzucimy jeszcze trochę swoich.
– Chyba jeszcze nie odpaliliśmy atomówek, sir – rzekł Blatt. Zaczął naciągać rękawice, kiedy zegar jego
pancerza zapiszczał. – Dwadzieścia minut.
– Niedawno odpaliliśmy – odparł Tommy, zakładając hełm. – Ale tam, to chyba były wtórne eksplozje.
– Och, w takim razie w porządku – powiedział Blatt. – Dopóki nie są wycelowane w nas...
– Aha – zgodził się McEvoy. – Ostatni raz martwiłem się o atomówki, kiedy mnie nimi trafili.
– Macie jakieś propozycje? – spytał porucznik.
– Płasko na ziemię – odparł ze śmiechem Blatt.
– Tak, najgorsze jest to, jak człowieka wyrzuca w powietrze.
– Myślałem, że najgorsze jest to, jak obrywa człowiekowi ręce i nogi – zauważył Tommy.
– No, jedynym człowiekiem, który to przeżył, jest Stary – przypomniał Blatt. – Nie radzę być tak blisko;
urwanie ręki boli jak cholera.
– Zgadza się – powiedział Tommy.
Porucznik był nowicjuszem w pancerzach wspomaganych, ale nie w kwestii bitew; jeszcze kilka tygodni temu był
podoficerem w Dziesięciu Tysiącach, najbardziej elitarnej jednostce, nie licząc piechoty mobilnej. Dziesięć Tysięcy było
uzbrojone w sprzęt zdobyty na Posleenach i przerzucano ich z jednej sytuacji kryzysowej do drugiej, dlatego też w swoim
czasie Tom Sunday Junior widział więcej niż jakikolwiek żołnierz spoza jednostek pancerzy. Do tego udało mu się przeżyć i
dosłużyć stopnia starszego plutonowego. Wszystko to świadczyło o jego umiejętności znajdowania sobie osłony, kiedy robiło
się niewesoło.
– Którą, panie poruczniku? – spytał McEvoy. Oficer był u nich nowy i nie mieli zbyt dużo czasu, by go poznać.
– Prawą, tuż nad łokciem – odparł Sunday. Miał na głowie hełm, więc trudno było stwierdzić, gdzie patrzy, ale
McEvoy był prawie pewien, że prosto na niego.
– Aha. Tak tylko pytam – powiedział.
– Macie rację, boli – podjął porucznik. – Tak samo jak oberwanie śrutem ze strzelby w pierś. Albo wyrwanie
prawej nerki przez trzymilimetrówkę, która na szczęście leciała za szybko, żeby narobić więcej szkód. A dostać się pod ogień
moździerzy własnej kompanii to dopiero zabawa. Tak samo jak dostać postrzał w plecy od zielonego radiowca, który
spanikował. Wyobrażam sobie, że kiedy człowieka wyrzuca w powietrze eksplozja jądrowa, musi być bardzo nieprzyjemnie.
– Pewnie tak, sir – powiedział strzelec, przesuwając ciężkie działko grawitacyjne, żeby sprawdzić, czy się
naprowadza płynnie na cel. – Ogólnie rzecz biorąc, chyba zbroja to jest to.
Niech to diabli – zaklął Blatt, zmieniając temat. – Wygląda na to, że miałeś rację. Leci Veteran of the psychic
wars.
Stary jest wkurzony na tych Posleenów – zauważył McEvoy.
Jestem pewien, że nie on jeden – dodał cicho Sunday.
* * *
Kapitan Annie Elgars spojrzała na siedzącą wokół małego ogniska grupkę ludzi i westchnęła. Wyglądała na jakieś
siedemnaście lat, miała mocno umięśnione ciało i długie blond włosy, jednak w rzeczywistości bliżej jej było do trzydziestki
niż do dwudziestki i jeszcze niedawno pogrążona była w śpiączce. Jej przebudzenie, umiejętności i cechy osobowości to były
tajemnice, które dopiero zaczynały się wyjaśniać.
Przy ognisku, które rozpalono w małym zadrzewionym zagłębieniu w górach północnej Karoliny, siedziały dwie dorosłe
kobiety, dwóch żołnierzy i ośmioro dzieci. Kobiety i dzieci przebywały w Podmieściu, kiedy Posleeni uderzyli na dolinę Rabun
i jednym natarciem odepchnęli obrońców. Na szczęście trzem kobietom udało się dotrzeć do najgłębszych rejonów Podmieścia,
gdzie uciekając przez sektory serwisowe, przypadkiem trafiły na ukrytą tam instalację. Tam właśnie zrobiły sobie „upgrade”,
wyleczyły rany, nabrały sił i nabyły umiejętności posługiwania się bronią.
W drodze na tereny kontrolowane przez ludzi najpierw zostały odcięte przez nacierających Posleenów, potem zaś
spotkały dwóch żołnierzy: Jake’a Mosovicha i Davida Muellera. Teraz wspólnie zastanawiali się, dokąd mają iść, skoro łatwa
trasa była niedostępna.
– Wszyscy się zgadzają? – spytała Elgars; jej oddech unosił się białą mgłą w mroźnym powietrzu. – Ruszamy
na farmę O’Neala i opróżniamy skład?
– Nie widzę innego wyjścia – odparł Mueller. Był niedźwiedziowatym, wysokim i potężnym mężczyzną, z
grzywą niemal białych włosów. Starszy sierżant szpiegował Posleenów jeszcze przed pierwszą inwazją i już tyle razy pakował
się w kłopoty, że często sam zadawał sobie pytanie, po jaką cholerę dalej się w to bawi. Do tej pory jednak nie musiał martwić
się o to, jak wyciągnąć z kłopotów trzy kobiety i ośmioro dzieci. W tym wypadku kłopoty polegały też na tym, że dzieci
czekała śmierć z wyziębienia, jeśli czegoś szybko nie zrobią.
– Na stacji hydrologicznej nie było niczego użytecznego.
Posleeni łupili dosłownie wszystko, a potem niszczyli wszelkie ślady życia mieszkańców. Chociaż stacja nie została
zburzona, opróżniono ją, podobnie jak wszystkie inne budynki, które przeszukali.
Shari Reilly skrzywiła się.
– To jeszcze prawie dwadzieścia pięć kilometrów – powiedziała. – Nawet jeśli zaniesiemy dzieci, nie sądzę,
żeby miało nam się udać.
Shari miała trzydzieści dwa lata; kiedy Posleeni zaatakowali jej rodzinne miasto, Fredericksburg w Wirginii, była
kelnerką i samotną matką trójki dzieci. Jako jedna z nielicznych ocalałych z tej miejscowości osób została przesiedlona razem z
dziećmi do jednego z pierwszych podziemnych miast. Zbudowano je – nie zważając na brak dróg zaopatrzenia – w ustronnej
4 / 98
492216652.005.png
John Ringo - DOKTRYNA PIEKIEŁ
dolinie w zachodniej części północnej Karoliny z dwóch przyczyn: było mało prawdopodobne, żeby Posleeni zaatakowali w
tak trudnym terenie, a poza tym miejscowy kongresman był prezesem komitetu asygnacyjnego.
Jak się okazało, po pięciu latach bicia łbami w różne mury Posleeni przypuścili atak w głąb doliny Rabun. Shari Reilly
kolejny raz znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.
– Chciałabym wiedzieć, co się stało z Cally i Papą O’Nealem – przyznała cicho. Cała grupa była już wcześniej
na rodzinnej farmie O’Neala, i Shari i Papa tak bardzo przypadli sobie do gustu, że O’Neal poprosił ją, by zamieszkała u niego
razem z dziećmi. Kiedy Posleeni zajęli całą okolicę, ten plan, tak samo jak wiele innych w jej życiu, upadł. Mimo to Shari
wciąż uważała, że powinna się dowiedzieć, co się stało z O’Nealami.
Wendy Cummings wzruszyła ramionami i odsunęła z oczu kosmyk włosów.
– Cały czas jedziemy na tym samym wózku – powiedziała, wskazując na szare niebo. W ciągu ostatnich kilku
godzin coraz bardziej ciemniało. Kobiety prawdopodobnie były w stanie przeżyć w takich warunkach, ale dzieci nie miały
grubych ubrań. Zdobycie ich było drugim co do ważności celem; pierwszym zaś było niedopuszczenie do tego, żeby wpadły w
łapy Posleenów.
Wendy była pośrednikiem w kontaktach między dwiema pozostałymi kobietami; czasami miała wrażenie, że tylko
dzięki niej grupa jeszcze się nie rozpadła. Była bogato obdarowaną przez naturę blondynką, również ocalałą z Fredericksburga.
Jeszcze do niedawna nie miała ochoty zabijać Posleenów, tak jak to robił jej chłopak, ale teraz zabijała każdego, który się
pojawił, choć konieczność ciągania za sobą dzieci psuła jej całą zabawę.
Ale zadanie to zadanie.
– Musimy zdobyć jakieś ubrania dla dzieciaków, przydałoby się nam też trochę zapasów – mówiła dalej. –
Nawet razem z tym, co przynieśli pan sierżant i Mueller, wciąż mamy za mało.
– W składzie było tego dużo – zauważył Mueller. Dorzucił do ognia trochę suchego drewna i spojrzał w niebo.
– Jeśli będziemy szybko maszerować, dotrzemy do domu O’Neala o północy.
– Później – odparł Mosovich. Szczupły i żylasty starszy sierżant sztabowy był przeciwieństwem swojego
podwładnego. Służył już w wojsku, kiedy Muellera nie było jeszcze nawet w planach, i potrafił dźwigać wręcz niewyobrażalne
ciężary. Jedyne, czego nie potrafił, to kłamać. – Nie możemy nieść dzieciaków taki kawał, a za parę godzin zacznie padać
zimny deszcz. Rano możemy mieć deszcz ze śniegiem.
– Myślisz, że powinniśmy spróbować czegoś innego? – spytał Mueller.
– Nie, ale nie damy rady dojść tam przed świtem. – Sierżant spojrzał na dzieci i pokręcił głową. – Będziemy
cholernie się starać, ale nie damy rady.
– Damy – powiedziała Elgars, wstając. – Pod warunkiem, że nie będziemy cały dzień dyskutować. Sierżancie,
jestem tu najwyższym stopniem oficerem. Co pan na to?
– Cóż, ma’am – odparł zwiadowca ze słabym uśmiechem. – Zrobimy tak: ja będę rzucał propozycje, a pani
będzie wydawać rozkazy. A jeśli nie będzie pani chciała wydawać rozkazów, które ja zaproponuję, lepiej, żeby miała pani
cholernie dobry powód, bo inaczej panią zastrzelę.
– Może być – zaśmiała się kapitan. – A proponuje pan...
– Ruszajmy – odparł. – Nie będzie nam wcale łatwiej, kiedy się ściemni.
– Mogę coś powiedzieć? – spytała Shari.
– Jasne.
– Jak ja nienawidzę Posleenów.
Kiedy wyruszyli, zaczęła opadać lekka zimna mgła.
* * *
Tulo’stenaloor zaklął i potrząsnął grzebieniem. Najwyższy dowódca posleeńskich sił atakujących Rabun Gap walczył z
ludźmi prawie od dziesięciu lat. I przez ten czas nabrał szacunku dla ich umiejętności. Mimo posleeńskiej przewagi liczebnej i
ogniowej, ludzie z niemal diabelską przemyślnością odpierali ich ataki.
Ale ta grupa zaczynała mu działać na nerwy.
– Jak ja nienawidzę ludzi – mruknął. – Co wiemy o tej przeklętej „jednostce” metalowych threshkreen?
Posleeni zetknęli się z ludźmi po raz pierwszy na planecie Aradan 5, nazywanej przez nich Diess. Aż do czasu tamtego
spotkania horda nie napotkała większego oporu. Ani mali zieloni Indowy, ani wysocy i smukli Darhelowie, ani owadzi Tchpth
nie umieli im się przeciwstawić. Czasami próbowali z nimi walczyć, ale z reguły starcie kończyło się otoczeniem ich i
zarżnięciem na kolację.
Tak było aż do Aradanu 5.
Tulo’stenaloor był tam, kiedy horda poniosła pierwszą porażkę. To był koszmar. Za każdym razem, kiedy już myśleli, że
pokonali ludzi, ci uderzali na nich z innej strony i trzeba ich było wykopywać jak abat albo grat . Horda poniosła
niewiarygodne straty, zanim jeszcze jednostka tych niech-je-demony metalowych threshkreen wyłoniła się z oceanu i
zniszczyła jego pierwszy oolt’ondar. Wciąż pamiętał, jak grupa jego genetycznych specjalistów została w kilka sekund
rozerwana na strzępy. Inni threshkreen, którzy na początku uciekli przed hordą, zatrzymali się i utworzyli ścianę ognia nie do
przebycia. Mając wroga na flance i przed sobą, horda uciekła. Tulo’stenaloor ledwie uszedł z życiem, umykając z planety
zwykłym statkiem wewnątrzsystemowym, i dopiero po latach podniósł się z upadku.
– Dowodzi nimi człowiek nazywany Michael O’Neal, który jest jednym z ich kessanalt. Ludzie używają
określenia „bohater” albo „elita”. To jest ich najlepsza grupa metalowych threshkreen.
Generalnie wszystkie inne gatunki oraz Posleeni zbyt ciężko ranni lub zbyt starzy, by się na coś przydać, byli nazywani
po prostu „thresh”, czyli „jedzeniem”. Threshkreen oznaczało „jedzenie, które żądli”. Wszystkich ludzi należałoby tak nazwać;
nawet ich pisklęta potrafiły już walczyć.
– Musimy przepchnąć przez przełęcz tylu oolt’os, ilu się da; nie możemy pozwolić, żeby nas tu zamknęli –
rzekł Tulo’stenaloor.
5 / 98
Zamierzają oczyścić teren bombardowaniem jądrowym – odparł S-2.
492216652.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin