Lee Tanith - Zabójca umarłych.doc

(1174 KB) Pobierz
Tanith Lee



 

 



 

Tanith Lee

ZABÓJCA UMARŁYCH

Przełożyła Danuta Górska

ISKRY


Tytut oryginahi Kill the Dead

Ilustracja na okładce Janusz Gutkowski

Redaktor

Małgorzata Żbikowska

Redaktor techniczny Anna Kwaśniewska

Korektorzy

Jolanta Rososińska

Jolanta Spodar

ISBN 83-207-1378-1

Copyright o 1980, by Tanith Lee;

by arrangement with DAW Books, Inc., New York.

Polish translation o copyright by Danuta Górska, Warszawa 1992.

Wydawnictwo Iskry, Warszawa 1992 r. Wydanie I.

Druk: Zielonogórskie Zakłady Graficzne, pi. Pocztowy 15 <S 22-223, 52-83, 72-488; fiu 57-60; telex 0433164

Zam. nr 194


Dla Valentine


 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

— Cilny... grozi nam niebezpieczeństwo.

Z mroku nie nadeszła żadna odpowiedź.

Jedyna droga prowadząca z gór była stroma, kręta, stalowobłękitna w cieniu. Mniej więcej dziesięć mil od przełęczy droga prostowała się opieszale i zakręcała w stronę górskiej doliny, gdzie pospołu rosły drzewa i wieśniacze chaty. Pół mili przed wioską droga omijała łukiem dziwaczny, pochylony dom.

Obok domu również rosły drzewa. Zapuściły korzenie pod fun­damenty szukając żyły wodnej, która widocznie tędy przebiegała, bo tuż za żelazną bramą stała kamienna studnia. Korzenie drzew stopniowo podważały budynek, mury popękały w wielu miejscach, w każdą szczelinę wciskały się ciemnozielone pnącza. Tymczasem jednak przy północnej ścianie domu wyrosła silna podpora: kamienna dwupiętrowa wieża.

Wieżę wzniesiono zapewne dla obrony. Trzy wąskie okna spo­glądały na północ w stronę gór, ponad dymiącymi wierzchołkami drzew.

Słońce zaszło. O tej porze góra przybierała tę samą barwę co wieczorne niebo i wyglądała jak odlana z ciemnego, mętnego szkła. Inne, bardziej odległe szczyty skromnie usuwały się na dalszy plan i tylko ich sylwetki, jakby lekko naszkicowane węglem, rysowały się na horyzoncie.

Z najwyższego okna wieży wyraźnie widać było górską drogę, nawet o zmierzchu. A kiedy białe, migoczące gwiazdy rozbłysły w górze jak zapalone pochodnie i blady sierp księżyca pożeglował na wschód, droga ukazała się jeszcze wyraźniej.

Z przełęczy schodził jakiś człowiek. Zawinięty był w obszerny czarny płaszcz z kapturem, ale jego ruchy i cala sylwetka były zdecydowanie

7


męskie. Widać było również, że jest kulawy. Szedł szybko, ale przy każdym kroku pochylał się lekko na lewą stronę.

Kiedy czarno odziany, kulawy mężczyzna zbliżył się do domu na jakieś siedemdziesiąt kroków, dziewczyna wyglądająca z wieży po­spiesznie odsunęła się od okna. Zwracając się do cieni, szeptem powtórzyła swoje wezwanie z powstrzymywaną rozpaczą.

              Cilny... grozi nam niebezpieczeństwo... straszne niebezpieczeń­stwo. Czy mnie słyszysz? Jesteś tu? Och, Cilny, odpowiedz.

Tym razem nadeszła odpowiedź. W rogu komnaty najgłębsza ciemność zdawała się rozstępować. Spomiędzy cieni wyśliznęła się jakaś postać, blada jak sierp księżyca.

              Jestem tu — przemówił głos cichszy od szeptu, cichy jak szelest liści na drzewach przed domem. — Co się stało?

              Najdroższa Cilny, moja jedyna, ukochana siostro — powie­działa dziewczyna, która wyglądała z wieży — jakiś mężczyzna nadchodzi drogą. Kuleje na lewą nogę i jest ubrany w czerń. Może się mylę, ale wydaje mi się, że go znam.

Blady, księżycowy cień zaśmiał się łagodnie, jak gdyby zaszeleścił liść.

              Gdzieś ty spotkała tego mężczyznę, Ciddey?

              Nigdy go nie spotkałam. Nie chcę go spotkać. Modlę się, żeby go nie spotkać. Ale słyszałam legendy o tym człowieku. Stare opowieści.

              Cóż za tajemnica. Nie powiesz mi?

              Jeśli to on... nazywa się Parl Dro. Ale nosi jeszcze inne miano, związane z jego profesją. Zabójca duchów.

Blady, księżycowy cień, który również był dziewczyną, długowłosą i smukłą jak tamta, ale — w odróżnieniu od tamtej — dziwnie niematerialną, cofnął się nieco i podniósł przezroczystą rękę do prze­zroczystych ust.

              Nie chcemy tutaj takiego człowieka — szepnął cień szelesz­czącym głosem.

              Nie. Nie chcemy. Więc ukryj się, Cilny. Ukryj się.

Parl Dro, idąc drogą, uparcie wpatrywał się w dom czarnymi jak węgiel oczami. Głównie dlatego, że dom oznaczał bliskość wioski, do której Parl Dro zamierzał dotrzeć przed nadejściem nocy. Co prawda

8


przyzwyczaił się sypiać na gołej ziemi, tak samo jak przyzwyczaił się do nieustannego, rwącego bólu w kalekiej nodze. Znosił to od wielu lat i potrafił przekonać sam siebie, że każda bliska zażyłość, nawet zażyłość z bólem, rodzi pogardę. Ponadto zostawił za sobą kłopoty, do których nie chciał wracać, ponieważ w najbliższej przyszłości czekały go zapewne następne kłopoty.

Czasami, kiedy Parl Dro, długonogi, kulejący i zakutany w czerń, pojawiał się w jakiejś odległej wiosce, miejscowi brali go za wysłannika Śmierci. Wróżby i karty zapowiadały zwykle jego przybycie pod postacią złowieszczego Króla Mieczy. Całkiem stosowna metafora, zważywszy na jego powołanie.

Już od pół godziny podświadomie wyczuwał, że ktoś go obserwuje z wieży. Nie przejmował się tym. Nic dziwnego, że obcy na pustkowiu przyciąga ciekawskie spojrzenia. Potem, kiedy minął zakręt i zbliżył się do starej żelaznej bramy, coś kazało mu przystanąć. Może zadziałał ów niepojęty siódmy zmysł, który zadecydował o jego przeznaczeniu. A może odezwał się tylko ten zwyczajny, dość powszechny szósty zmysł, wewnętrzny radar, reagujący na aurę niepokoju lub tajemnicy otaczającą niektórych ludzi. Za wcześnie było o tym sądzić. Sam dom, pochylony, zarośnięty i tonący w mroku, wywierał tak niesamowite wrażenie, że Dro skłonny był przypisać swój nagły niepokój podrażnionej wyobraźni. Nie miał jednak zwyczaju lekceważyć niczego, nawet własnych przeczuć.

Wreszcie pchnął żelazne skrzydło bramy i wszedł na brukowany dziedziniec.

Nad studnią pochylało się martwe figowe drzewo. Inne drzewa, zazdrosne o bliskość wody, wyssały z niego życie. Prawdziwie zło­wieszczy widok. Drzwi domu, ukryte w głębi kamiennego ganku, były drewniane, stare i wypaczone. Dro podszedł do drzwi i zastukał kilka razy.

Kiedy czekał, gwiazdy rozbłysły jaśniej w mroku, a widmowy księżyc zmaterializował się na niebie jak duch i przybrał pozór rzeczywistości.

Jakiś robak przebiegł po bluszczu oplatającym ścianę.

Nikt nie zjawił się w odpowiedzi na pukanie, chociaż na pewno ktoś był w domu. Cały budynek zdawał się teraz nasłuchiwać z zapar­tym tchem. Może samotny mieszkaniec domu całkiem słusznie obawiał się po zmroku otwierać drzwi obcym przybyszom.

9


Dro nie lubił niepotrzebnie straszyć niewinnych ludzi, chociaż nie wahał się przed tym w razie konieczności. Odszedł od drzwi.

Czarne zasłony cieni okryły teraz dziedziniec. A jednak światło gwiazd przebłyskiwało przez gałęzie drzew i lśniło na powierzchni wody w studni... Coś było w wyglądzie tej studni. Coś dziwnego.

Parl Dro podszedł bliżej. Przechylił się przez cembrowinę i ujrzał swoje własne mroczne odbicie, które zgasiło migotliwą czerń nieba. Zardzewiały łańcuch zanurzał się w wodzie. Dro pod wpływem impulsu zaczął obracać korbę. Wiadro zawieszone na końcu łańcucha ruszyło do góry. Kołowrót skrzypiał przeraźliwie w ciszy. Siódmy zmysł Dro był teraz całkowicie rozbudzony. Wiadro wyłoniło się ze studni i w tej samej chwili drzwi domu rozwarły się z trzaskiem.

Nie było żadnego ostrzeżenia, żaden dźwięk nie wydostał się z wnętrza domu. Jeszcze przed sekundą wszędzie panował niezmącony spokój, a teraz ciemność pierzchła przed otwartymi drzwiami i wąską smugą światła, padającą z uniesionej lampy.

Dro uderzyła przede wszystkim niezwykła bladość stojącej w drzwiach dziewczyny, ta bladość, na widok której znajomy dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie. Ale nie tylko jej bladość zrobiła na nim wrażenie, lecz również biała suknia i płowe włosy splecione w pięć cienkich warkoczyków, trzy spadające na plecy, a dwa zwinięte nad uszami po obu stronach głowy. A także jej biała skóra i białe dłonie, prawa trzymająca lampę z zielonkawego szkła, przez które prze­świtywał wąski promień, lewa ściskająca nóż o długim, obnażonym, połyskującym bielą ostrzu.

Dro przytrzymał wiadro, nie zdejmując ręki z kołowrotu. Stał bez ruchu i wpatrywał się w dziewczynę. Spodziewał się zwykłych pytań i pogróżek: Kim jesteś?, Jak śmiesz?, Mój mąż niedługo wróci i rozprawi się z tobą. Nic takiego nie nastąpiło. Dziewczyna po prostu krzyknęła na niego ostro:

              Wynoś się! Odejdź!

Milczał przez chwilę czekając, żeby przebrzmiały te słowa. Potem powiedział, starając się mówić wyraźnie i spokojnie:

              Czy mogę najpierw napić się wody ze studni? Pukałem. Myślałem, że nikogo nie ma w domu.

Miał piękny, cudownie modulowany głos, który często urzekał ludzi, zwłaszcza kobiety. Ale nie tym razem.

              Wynoś się, powiedziałam. Jazda!

10


Dro znowu odczekał chwilę, po czym nagle puścił korbę. Łańcuch rozwinął się ze zgrzytem i wiadro ciężko spadło do wody. Chciał przestraszyć dziewczynę i udało mu się. Siódmy zmysł był napięty niczym drgający nerw. Dro okrążył studnię i podszedł do dziewczyny. Musiał się upewnić, dlatego powinien najpierw wyeliminować inne przyczyny jej wrogości. Idąc zsunął kaptur z głowy. Ponieważ szedł powoli, jego kalectwo było niezauważalne, a ruchy miał pełne wdzięku. Ręce trzymał swobodnie opuszczone, z dala od płaszcza, żeby pokazać, że nie ukrywa żadnej broni.

Parl Dro był mężczyzną o niepospolitym wyglądzie. Może nie tak młody jak przed dziesięciu laty, ale obdarzony niezwykłą, mroczną urodą, która łagodziła mocne rysy jego twarzy i nadawała jej aksamitną miękkość. Linie jego ust i nosa, zarys szczęki i policzków przypominały profil jakiegoś legendarnego cesarza wybity na monecie. Oczy, czarne, głębokie i nieprzeniknione, idealnie harmonizowały z czernią długich, prostych włosów. Zarówno fizyczne przymioty, jak i cechy charakteru wskazywały na astrologiczne pochodzenie gdzieś pomiędzy ziemskim znakiem Byka a ognistym znakiem Węża.

Dziewczyna musiała dostrzec to wszystko, kiedy Dro wszedł w krąg światła lampy. Musiała również zauważyć nieznaczne, chłodne i trochę gorzkie skrzywienie warg, wykluczające wszelkie posądzenia o rozwiązłe zamiary, niewidoczną, a jednak precyzyjnie zaznaczoną Unię pomiędzy brwiami, która zdawała się podkreślać siłę spojrze­nia — oznakę ponadprzeciętnej rozwagi, inteligencji i opanowania. Tylko głupiec mógłby wziąć tego człowieka za rabusia, gwałciciela czy nocnego złodziejaszka. A ta dziewczyna nie wyglądała na głupią. A jednak zlękła się i próbowała mu grozić. I wciąż się bała.

Zaatakowała go nożem równie niespodziewanie, jak przedtem otworzyła drzwi.

Parl Dro cofnął się chwiejnie, powłócząc kulawą nogą, ale ruch był doskonale wymierzony w czasie i ostrze przecięło powietrze o cal od jego boku. Dro był trochę więcej niż średniego wzrostu, a dziew­czyna nie była wysoka. Wymierzyła cios jak najbliżej serca.

A teraz wynoś się wreszcie! — krzyknęła, najwyraźniej prze­rażona własnym postępkiem, a także swoją porażką. — Nie życzę sobie żadnych gości.

— To widać.

Stał poza jej zasięgiem i wciąż na nią patrzył.

11


              Czego chcesz? — wypluła w końcu.

              Mówiłem ci. Chcę się napić wody.

              Wcale nie chcesz wody.

              Dziwne, myślałem, że chcę. Dziękuję, że wyprowadziłaś mnie z błędu.

Dziewczyna zamrugała. Miała długie, niemal szare rzęsy i oczy płonące jak rozżarzone węgle, prawie zielone, ale nie całkiem.

              Nie próbuj mnie zagadywać. Po prostu odejdź. Bo zawołam psy.

              Chodzi ci o te psy, które ciągle szczekają, odkąd przeszedłem przez bramę?

Wówczas rzuciła w niego nożem. Wzięła jednak zbyt szeroki zamach, więc Dro nawet nie musiał się uchylać. Nóż musnął mu rękaw i z brzękiem uderzył w cembrowinę studni. Przed paroma dniami Dro wyszedł bez szwanku ze znacznie gorszej sytuacji.

              Fatalnie — stwierdził. — Powinnaś więcej ćwiczyć.

Odwrócił się i odszedł, a ona została jak przykuta do miejsca, z rozszerzonymi oczami. W bramie zawahał się i obejrzał. Dziewczyna nie zmieniła pozycji. Z pewnością była wstrząśnięta, ale sądziła również, że się go pozbyła. Na to było za wcześnie.

              Może spotkamy się jutro! — zawołał.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin