Graf Thiem - Kochankowie z Vermony.doc

(77 KB) Pobierz
Thiem Graf v

Thiem Graf v. Mannsky&Pe Erka

Kochankowie z "Vermony"

 Bo co, Matrix tak chciał?

 No, raczej. – Prawdę mówiąc, wcale nie droczyłem się z nią tylko dla zasady.

Spieraliśmy się o to, kiedy ją poznałem, a Jackson, jak tylko zobaczył, że trzymamy się za dłonie, co chwila nachalnie szeptał mi do ucha wilgotne pytanie:

 Pieprzyłeś Joannę?

Ja byłem pewien, że w "Studzie" na piwach naszych czwartkowych, a ona, że nie, to musiało być gdzieś na baletach w rocznicę rewolucji francuskiej.

 Uwolnili wtedy markiza de Sade – wtrącił z obleśnym uśmieszkiem Jacks. Ją to rozśmieszyło, ale dla mnie było jasne, że po prostu ponowił pytanie. Chyba jakaś przygodna Mydear nie dała mu dobrze w nocy, bo gaworzył jak świeżo upieczony erotoman. Tak mu to za którymś razem odwarknąłem, ale do tego durnego pytania bynajmniej go nie zniechęciłem.

Powiedziałem jej, że tego jestem pewien. Bo byłem tego pewien – teraz, kiedy siedzieliśmy na zachodniej ścianie "Studa" i piliśmy "wściekliki" na przemian z piwem i winem.

W ogólnym rozgardiaszu ulotnych podgrup tematycznych część z nas rozmarzyła się i przebąkiwała o grillu w knajpie na dziedzińcu więzienia, część zaś – "trzeźwa i czujna", w postanowieniu dbałości o własne zdrowie wydała walkę niefrasobliwej biochemii starzejących się chłopiąt i wolała sączyć destylat – zabójcę, no, przynajmniej rozpuszczalnik tłuszczów. – Soki owocowe, przyprawa i wódka – Jackson podsumował zawartość kieliszków – to dla mężczyzny najzdrowsza dieta świata! – Z tym sokiem to przesadził. Czy cukrowa polepa i ostra papryka może być dla kogokolwiek zdrowa?

Tak. Na piwach czwartkowych. Macsizer właśnie wtedy był centralnie wlany na maksa. Co raz to pokrzykiwał:

 Wrocław to miejsce magiczne! – Gadał o "fandomu mafii wrocławskiej". Upierał się, że w piwnicach obok byłej trupiarni znalazł przejście do tajnych korytarzy z "Inquisitora", w których jeden z biesiadujących w "Studzie", pisząc swoje wyssane z palca opowieści fabularne, uśmiercił innego z obecnych przy stoliku. Zaczął śpiewać. I wówczas pojawiły się one.

 Kto? – zapytała. Takim tonem, jakby w ogóle nie wiedziała, o czym mówię. Chyba nie uważała.

No, jak to, kto? No – trójglicerydy. Jakie milusie, figlarne! Dumne...

Przy stoliku pod wieszakiem siedziały zapewne już dłużej, tylkośmy ich nie rozpoznali, zajęci dumną naszą przeszłą młodością. Trójglicerydy. Najpierw myślałem, że za szybko i kuriozalnie upiłem się – żeby tak widzieć potrójnie?, ale zaraz do mnie dotarło, że to wojna! Dziwnie się poczułem: adrenalina, hormony. Trąciłem nieznacznie Jacksona; nieznacznie, aby nie oblał się właśnie wychylanym "wścieklikiem", i spokojnie powiedziałem mu, co widzę. Trójglicerydy: na oko z pięćdziesiąt milionów jednostek; dwa razy.

 Czy to ma sens, tak sprzeczać się o szczegóły – powiedziała Joanna – skoro, niezależnie od tego "kiedy", i tak chodzimy ze sobą?

Właśnie ta jej prostolinijna naiwność wzbudziła moją sympatię, kiedy po wyjściu chłopaków, z Jacksem przesiedliśmy się do nich, nie wiedząc jeszcze, który na którą ma smaka. Czy warto grzebać się w historii? Jasne! Pamiętliwość naszych czwartkowych wieczorów pozwala na podanie genezy niejednej pisaniny opublikowanej przez kolegów przy stole.

Tyle tylko, że wtedy chyba żadna nie wisiała w powietrzu. Szybko zrobiło się nas za dużo. Po zestawieniu razem czterech stolików zebranie nijak nie mogło być monolitem, już choćby dlatego, że z jednego końca nie słychać, co mówi się na drugim, więc trwały co najmniej trzy, nazwijmy to, dyskusje. Bliższa mnie, w okolicach Bareda i Owenay’a, tyczyła tego, kiedy monopolista pakietu biurowego ostatecznie stanie się bankrutem i pomniejszym wydawcą jednej z tysiąca dystrybucji o nazwie np. Redmont Linux. Czym zajmował się pasaż środkowy zgromadzonych, nie wiem. Siedzący u szczytu naprzeciw Schubert i Zniemiec usiłowali sklecić pamflet historyczny o bezpowrotnie minionej epoce. Przekrzykiwali się, nie – nie przekrzykiwali siebie, krzyczeli zgodnie do siebie układając zwrotkę:

W klubie na Szewskiej

W byłej trupiarni

Nastroje pieskie

Zwiędłych latarni...

Przytoczyłem jej tę zwrotkę (do dziś dźwięczą mi w uszach kolejne fazy powstawania piosenki).

 To ty nie pamiętasz? Nie pasowały mi te "Zwiędłe latarnie". Zupełnie bez sensu.

 Wtedy po raz pierwszy zwróciłeś mi uwagę na niebezpieczeństwo. – wtrącił się Jacks. Krótko po tym, jak nie omieszkał po raz kolejny obślinić mi ucha tym debilnym pytaniem:

 Pieprzyłeś Joannę?

To fakt, trąciłem go i coś tam zabałakałem o tym, że w kącie lokalu dostrzegam przyczółki ataku, że musimy przejść na tryb ścisły, matematyczny, bo one krąglą krzywizny Béziera, bo łańcuchy nienasycone i E422. – Ale na atak biologiczny chemią to my zawsze byliśmy przygotowani – mówił Jacks – a na takie numery najlepsze nasze małe, poręczne gotowce z LaTeX ’u, które jako oręż chronią nas przed każdą niesfornością zawiązków organicznych. – Joanna przytuliła się do mnie; poczułem, że ugryzła mnie w ucho. – Za karę... – Cóż, kiedyś musiało się wydać, że kłamałem: udałem wówczas, że LaTeX ’a się brzydzę, nie używam i nie mam. Zresztą, perlisty powab trójglicerydów, zwierzęce pragnienie dotykania jej całym ciałem, nie pozwoliłby mi na to!

 Biochemia – prychnął Jacks – Też mi coś: chemia i już! – podsumował i stuknął stanowczo w mój kieliszek "wścieklika". Wypiliśmy. Joanna upiła ze swojej szklaneczki z sokiem.

Dałbym głowę, że tamtego wieczora przy stoliku pod wieszakiem owalne trójglicerydy też piły jakieś soki. Właśnie na tym oparłem koncepcję kontrataku. Niby z potrzeby przeszedłem się do toalety. Macsizer zaintonował "Do boju WKS!", czyli jakby na nutę "Marsylianki". A w drodze powrotnej, zataczając się pierwszą krzywą Béziera, ponownie zawadziłem "niechcący" o ten stolik pod wieszakiem i, przepraszając, spytałem, czy ich chłopcy będą na nas bardzo źli, jeżeli zaprosimy je na "fikoła". Nasza obrona miała bowiem być atakiem chemicznym.

 Pamiętam to zupełnie inaczej – powiedziała.

A ja mam przed oczyma wyraźne "deja vu" tamtego wieczoru: Schubert i Zniemiec pokrzykują łamane zwrotki, a w drzwiach lokalu powtórnie zobaczyłem Żółtków. Mam stuprocentową pewność, że patrzyłem na nie, bo przez szczeliny drzwi lokalu po raz drugi zobaczyłem Żółtków. Schubert i Zniamiec szukali rymów do

Rząd się dogadał

Dziś z opozycją.

Ja patrzyłem na trójglicerydy i – tu Jacks ma całkowitą rację – rozebrałem je wzrokiem.

Kontakt telemetryczny z bio-wrogimi pozycjami chyba mnie wówczas nieco osłabił, bo oburzony rzuciłem coś cierpkiego na uwagę Degola, że nie mam racji, bo "to na pewno silikony modelu E900".

 Nie mów tak! – szturchnęła mnie Joanna. – To mi uwłacza. – Ma kompleks za dużego biustu. Niepotrzebnie. Za każdym razem jej to mówię, kiedy, dysząc, odsłaniam te dwie wielkie skropliny alabastrowego różu.

Zobaczyłem tych Żółtków i zrozumiałem, że jesteśmy w matni. Chyba krzyknąłem?

 Nie chcę się wam wpychać między wódkę, a zakąskę – odezwał się Jacks, przerywając mi głośne rozmyślanie o tamtym wieczorze – ale ja to wyraźnie pamiętam tak: Lukał na was mętnym, maślanym i rozmarzonym wzrokiem, ale zezował na drzwi. Choć wzrok maślany, to umysł jasny. Rozebrał was wzrokiem. Scanning. Mikroskopia sił atomowych. Przewrotność ścisłowca. A znowuż, choć tak skupiony, mimochodem przedstawił mi cały liryzm sytuacji. Powiedział, że wasze gorące jagody lśnić muszą wypukłym blaskiem oksydowanych kieliszków do "wścieklika".

Co tu dużo mówić, pamiętam to dokładnie tak samo, ale jej tego przecież teraz nie powiem!

Zsynchronizowany atak bronią typu "B" + "C" zastał nas w niezręcznej sytuacji rozważań o tym, co duże tygryski lubią najbardziej. Wspomnienie odległych czasów: a) świetności oraz b) gęstych włosów – niczym przechodnia tarcza obronna wieku średniego krąży bowiem regularnie wokół naszych stolików, począwszy dokładnie od tego momentu w życiu, kiedy za facetem chodzi – jak banda trojga! – nie tylko pół litra, ale cholesterol oraz trójglicerydy.

Jacks nad wyraz szybko zrozumiał moje ostrzeżenie i stwierdził, że skoro trójglicerydy przyszły znienacka za nami aż tutaj, to i my je weźmiemy przez zaskoczenie. "Wymyśl coś błyskiem, Pe!", powiedział.

 Patrzę, a tu wzrok szklisty tężeje, maślanka znika, a on przeciera oczy i mówi przed siebie: "To ściema!". Glicerydy w natarciu, myśmy tutaj właśnie rozważali na poważnie pomysł Sufjana, aby w byłej trupiarni otworzyć "Chlup! Studencki – Wykaz", a ten podnosi głos i gada: "Ściema!". W tej naszej małej rozgwarzonej salce zabrzmiało to jak anemiczny okrzyk Rejtana: "Zdrada!", ale i tak zwróciło naszą uwagę.

Musiało to ich rzeczywiście poruszyć, bo jak inaczej tłumaczyć fakt, że inni, nie tylko Jackson, zapamiętali to tak dobrze, a przecież obserwując mnie w stanie bardziej niż para-delirycznym. Że ja to pamiętam? Mnie to dopiero poruszyło!

 To ściema! – zwróciłem się do Degola, wiedziony poczuciem deja vu – Widzisz tych cudzoziemców? Żółtki znowu zaglądają przez szybę drzwi do środka. Jesteśmy w matni! – Degol nie zrozumiał, o co mi chodzi. – Znam to miasto – mówiłem dalej – urodziłem się tu i wiem, jak wyglądało. Wiem, że poza sentymentalnymi wycieczkami ziomkostw, nikt z cudzoziemców nie kręcił się po "najbrzydszym mieście najpiękniejszego z festiwali" *1)

 No, ja też się czasem dziwię. – odparł Degol. Schubert i Zniemiec zaintonowali "Rząd się dogadał dziś z opozycją...", ale dalej im nie wyszło, bo obaj zaśpiewali nie dość, że co innego, to całkiem nie na temat. Do tego Macsizer z "Marsylianką" w tle...

 To spisek – uparłem się. – Takie deja vu to... To, co tu widzę, musi być spiskiem mafii Wachowskich.

 Gebrüder Wachowsky?

 Jesteśmy w Matrix! – Ale lęk przed matriksem pojawia się i słabnie, a napięcie wywołane obecnością intruzji trójglicerydów non stop trzyma prawdziwego mężczyznę w ryzach. Wiedziałem, że matrix już ma mnie, bo często widziałem w kinie i wiem, o co chodzi, więc tylko poddałem się napięciu i rozmarzeniu.

Boć obfite w kształtach trójglicerydy to od zawsze groźna broń biologiczna na panów w wieku średnim. Jak ebola, wąglik. Ostro funkujący tego wieczora rabbi Sense Fiction Koval, zanim osunął się kłodą u stóp naszych foteli, melodyzował zawzięcie, acz niewyraźnie: "Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: wścieklikiem wąglika!". To znaczy, taki był sens jego ad-hoc wymyślonej śpiewki, o to chodziło; żałuję, ale nie odtworzę jego błyskotliwych rymów. Nie przyswoiłem. Przytaczam z pamięci Powiedział jeszcze: – To na nie działa lepiej niż sake na Japsów. Możecie mi wierzyć.

Nie zamierzaliśmy nie wierzyć. Zwłaszcza, że jego opcja zgodna była z obraną przeze mnie i Jacksona linią obrony przed trójglicerydami w kącie lokalu. Trójglicerydami o wypukłościach kolejnych krzywych Béziera; lśniącymi nad dekoltem jak wielkie krople błyszczyku do ust!

Jakby domyślał się, skubaniec, o czym teraz myślę, Jackson zapytał znienacka: – Pieprzyłeś Joannę? – Wzdrygnąłem się nie dlatego, że jego pytanie znowu prawie wśliznęło mi się w czaszkę, ale dlatego, że zupełnie inaczej chciałbym nazywać i pamiętać te rzeczy. Trójglicerydy na sali były dla nas obu jak wyzwanie. Owalne – a my nie lubimy wygłodzonych niewolnic pedała! Puszyste, o oczach ciekawych świata. Długie rzęsy i paznokcie. Pachnące. Faktem jest, że skoro tylko przysiedliśmy się do nich, dywersja psychologiczna na tyłach wroga i zaczepne działania chemiczne odniosły zamierzony skutek. Obie trójglicerydy – zalane alkoholem – uległy i przeszły pod nasze dowodzenie. Śpiewać się chciało. Wtedy wymyśliłem refren, którego do dzisiaj niewdzięczni Schubert i Zniemiec nie umieją wykorzystać w nieustannie znajdującej się in statu nascendi piosence, mianowicie: "Hej, ha! Hej, ha! C2H5OH..."*2). Ale wówczas nie zaśpiewaliśmy, tylko wzięliśmy się do roboty.

Wrocław to było i jest dla nas obu miejsce magiczne. Z czasów wspólnych interesów znamy tych i owych. Pomagamy sobie. A oni w ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin