Lisa Jackson - Chłód serca.pdf

(1360 KB) Pobierz
Cold Blooded
Lisa Jackson
CHŁÓD SERCA
Robin Rue, nadzwyczajnej agentce. Dzięki za wszystko!
Prolog
Zobaczył ją.
Prawie biegła, z pochyloną głową i palcami zaciśniętymi na kapturze płaszcza.
Spieszyła po ciemku do małego kościółka.
Wybraniec czekał, ukryty pod magnolią. Poczuł, że krew zaczyna szybciej
krążyć w jego żyłach, gdy z nerwami napiętymi jak struny czaił się w
ciemnościach.
Jakże łatwo byłoby ją teraz złapać. Mógłby ją dogonić trzema susami i
zaciągnąć w krzaki. Jej ojciec czeka w kościele. Ta myśl bardzo mu się
spodobała.
Ale czas tej dziewczyny jeszcze nie nadszedł. Są inne.
Przystanęła pod okapem przed głównym wejściem, zrzucając z głowy
kaptur i potrząsając włosami. Długie i kręcone, błyszczały w świetle lampy
kuszącą miedzią. Wybraniec przełknął ślinę i poczuł ukłucie między nogami.
Pożądał j ej.
Boleśnie.
Sam jej widok wyostrzał zmysły. Słyszał głośne bicie swojego serca, czuł
pulsowanie krwi, wyczuwał nieprzyjemny odór Missisipi, która -ciemna i
leniwa - wiła się przez miasto. Samochody piszczały na mokrych ulicach, a na
każdym rogu czaił się grzech.
Kiedy znikła w środku, skrył się głębiej w gęstych zaroślach, bliżej okna z
uszkodzonym witrażem. Stłuczony fragment zastąpiono zwykłym kawałkiem
szkła, miał więc doskonały widok na wnętrze kościoła. Pochylony przy oknie,
widział, jak przeszła między ławkami, przeżegnała się i usiadła obok ojca. Teeo
skurwysyna gliniarza.
Wymienili parę słów, zanim zajęła miejsce. Miała znudzony wyraz twarzy.
Wolałaby być gdzie indziej, nie na wieczornej mszy z ojcem. Potrząsała głową,
przyglądała się ludziom, którzy wchodzili do kościoła obgryzała paznokcie. W
kościele paliły się dziesiątki świec.
Wybraniec przeniósł wzrok na gliniarza.
Na wroga.
Dobrze zbudowany wysoki mężczyzna, z kwadratową szczęką, głęboko
osadzonymi oczami i zmęczoną twarzą, wyglądał na swoje ponad czterdzieści
lat. Rick Bentz ze zszarganą reputacją, którą ostatnio zdołał trochę
podreperować. Jego dawne grzechy zostały zapomniane, a nawet wybaczone.
W czarnym garniturze i wykrochmalonej koszuli wydawał się bardziej nie na
miejscu niż jego córka. Zdecydowanie nie pasował do domu bożego.
Bentz rozluźnił węzeł krawata i szepnął coś córce do ucha. Natychmiast
przestała obgryzać paznokcie i wyprostowała się. Wyzywająco splotła ręce i
wyprężyła piersi. Jej biała skóra kontrastowała z turkusem jedwabnej sukni.
Wybraniec wyobraził sobie to, co ukryte było pod lśniącym materiałem...
Różowe sutki, dziewicza skóra, a niżej ciemne gniazdo włosów tak sam
miedzianych, jak loki opadające na jej ramiona.
Myślał o niej jak o księżniczce.
Była dumą i radością ojca.
Zgrabna, wysportowana, inteligentna i... trochę niegrzeczna. Zbuntowana.
Widać to było w jej oczach. Już to znał. I słyszał jej głęboki seksowny śmiech.
Dużymi zielonymi oczami spojrzała w stronę okna. Wybraniec
znieruchomiał.
Wydęła arogancko usta.
Jego członek zareagował natychmiast.
Wyobraził sobie, co mogłyby zrobić takie usta, przy odpowiedniej
zachęcie... Zamknął oczy, czując chłodną pieszczotę deszczu, padającego za
kołnierz, dłonią sięgnął do krocza.
Osiągnął pełną erekcję. Twardą. Pulsującą. Pełną oczekiwania.
Już niedługo, księżniczko, pomyślał. Niedługo. Ale najpierw muszę się
zająć innymi. Potem przyjdzie twoja kolej.
Bądź cierpliwa.
Biip! Biip! Biip!
Otworzył oczy na dźwięk budzika w zegarku. Wyłączył go i zmełł w
ustach przekleństwo. Niedopatrzenie. Tak do niego niepodobne. Zły na siebie,
rzucił ostatnie spojrzenie na wnętrze kościoła i zobaczył, że księżniczka wciąż
spogląda w okno. Jakby wiedziała, że on tam jest.
Szybko wyskoczył spod drzewa i ruszył przez kurtynę deszczu. Za długo
tu był. Wściekły na siebie, przemierzył długimi krokami mokry trawnik, za
rogiem skręcił w wąską alejkę, przebiegł trzy przecznice, a potem zawrócił na
parking przed opuszczonym, zabitym deskami budynkiem, w którym był
kiedyś warsztat samochodowy.
Spocony, nie z wysiłku, lecz ze zdenerwowania, wsiadł do starego
samochodu z przyciemnionymi szybami. Zdjął sportowe ubranie i rękawiczki i
schował je, porządnie poskładane, do skórzanego worka.
Wkrótce nadejdzie pora.
Wkrótce Rick Bentz straci to, co ma najcenniejszego.
Najpierw jednak musiał poznać ryzyko i poczuć prawdziwy strach.
Ponury, przygniatający strach, który będzie go trawił, gdy zrozumie, że żadne
jego działanie, żadne miejsce, żadna świętość nie są już bezpieczne,
Na twarzy Wybrańca pojawił się cień uśmiechu, gdy wyciągał z worka
ręcznik. Szybkim ruchem wytarł twarz i szyję. Potem przejrzał się w lusterku.
Patrzyły na niego niebieskie oczy. Głodne oczy. Niejedna kobieta, głupia na
tyle, aby sądzić, że potrafi go uwieść, nazwała je „namiętnymi".
Ale... Zauważył błysk cienia w lusterku. Jakby ktoś go obserwował.
Odwrócił głowę i wbił wzrok w tylne okno, żeby sprawdzić, czy przypadkiem
nie jest to odbicie kogoś, kto zagląda do samochodu. Wytężał wzrok, chcąc
dojrzeć coś przez deszcz i zaparowaną szybę.
Nic się jednak nie poruszyło.
Na opuszczonej ulicy nie było nikogo. A jednak poczuł... czyjąś obecność.
Nie po raz pierwszy. Lecz za każdym razem wrażenie było silniejsze. Pot
spływał mu po skroniach. Serce waliło jak młotem.
To jakaś paranoja. Spokojnie. Nic się przecież nie dzieje.
W tej wyludnionej części miasta nie było nikogo, kto mógłby cokolwiek
zobaczyć tego ponurego wieczoru przez przyciemnioną szybę samochodu.
Musi się uspokoić. Uzbroić w cierpliwość. Wszystko zaplanowane.
Koszmar Ricka Bentza już się zaczął.
Tylko on jeszcze o tym nie wie.
Rozdział l
Potrzebujesz kobiety - stwierdził Reuben Montoya, zatrzymując policyjny
samochód przed domem Bentza.
- Może pożyczę od ciebie?
Bentz sięgnął do klamki. Na pewno nie potrzebował rad od młodego
policjanta, który miał więcej testosteronu niż rozumu, czego dowodem był
choćby kolczyk w uchu i przystrzyżona kozia bródka. Policjant był bardzo
elegancki, ale brakowało mu doświadczenia. I nie wiedział, że nie powinien
wtrącać się w sprawy innych.
- Ja ostatnio spotykam się tylko z jedną kobietą- oznajmił Montoya, a
Bentz prychnął z niedowierzaniem:
- Akurat.
- Naprawdę.
Montoya zaciągnął ręczny hamulec i sięgnął do kieszeni po papierosy.
- Niech ci będzie.
- Mógłbym cię z kimś umówić.
Montoya, niespełna trzydziestoletni, miał gładką brązową skórę, zabójczy
uśmiech i dość ambicji, aby wyrwać się z biednej latynoskiej społeczności i
dostać stypendium sportowe na uniwersytet. Nie tylko dawał z siebie
wszystko w futbolu, lecz także w każdym semestrze trafiał na listę dziekana.
Kiedy jednak skończył studia ze znakomitymi widokami na karierę
zawodową, postanowił zostać policjantem.
Dziwne.
Montoya wytrząsnął z paczki papierosa z filtrem, zapalił i wydmuchał
chmurę dymu.
- Znam jedną miłą starszą panią, przyjaciółkę matki...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin