Graham Masterton
Czerwona maska
The Painted Man
Przekład Piotr Kuś
Dla Wiescki z najgorętszą miłością, jak zawsze
oraz dla
Grażyny i Tomasza Szponderów
z podziękowaniami
Cud wydarzył się wczesnym wtorkowym popołudniem. Był to najmniejszy z możliwych cudów i wydawał się cudem szczęśliwym. Był jednak pierwszym spośród wielu cudów, które, w miarę jak upływał dzień, stawały się coraz mroczniejsze i bardziej przerażające — a cuda te były jak posągi, które odwracają głowy, i wanny do kąpieli, które wypełniają się krwią, i martwi ludzie, którzy kroczą ulicami.
Był drugi tydzień maja. Molly malowała szkarłatną różę, po której łodydze pełznie biedronka. Do jej pracowni weszła Sissy i przez kilka minut się jej przyglądała. Molly siedziała przy otwartym oknie, przez co z podwórza wpadały do pracowni podmuchy ciepłego wiatru, a na książkę o ogrodnictwie, do której zerkała, padały promienie słońca.
Po drugiej stronie jej biurka stało okrągłe lustro. Odbijał się w nim obraz Molly oraz jej ręka, pieczołowicie malująca płatki róży cienkim sobolowym pędzelkiem. Na każdym palcu Molly tkwił srebrny pierścionek; nawet na kciuku. Jej paznokcie pomalowane były na metaliczny błękitny kolor.
Miała na sobie także efektowny staromodny naszyjnik, właściwie bardziej podobny do bransoletki z wisiorkami niż do naszyjnika. Zwisały z niego dzwoneczki, maskotki i gwiazdki, ozdobione kamieniami półszlachetnymi. Kiedy Molly malowała, naszyjnik migotał, błyszczał i czasami podzwaniał.
— Napijesz się jeszcze wina? — zapytała Sissy.
— Poproszę tylko o pół kieliszka. Kiedy wypiję za dużo, zawsze kręci mi się w głowie.
Sissy wróciła po chwili do pracowni z oszronionym kieliszkiem zinfandela i postawiła go na parapecie.
— To jest piękne. — Wskazała głową na różę.
Molly zamoczyła pędzelek w słoiku po galaretce owocowej, teraz pełnym mętnej wody.
— Nazywa się „Pan Lincoln” — powiedziała. — Ma wspaniały zapach. Szkoda, że nie mogę uprawiać ich w moim ogrodzie. Jednak wszystkie kwiaty, które próbuję wyhodować, niszczeją od jakiejś zarazy albo pożerają je gąsienice.
— Widzisz, być ogrodnikiem to jest tak, jakby być pielęgniarką — stwierdziła Sissy. — Twoje rośliny są twoimi pacjentami. Jeśli chcesz, żeby były szczęśliwe, potrzebują bezustannej opieki. Popatrz, ja na przykład śpiewam moim kwiatom.
— Śpiewasz do nich?
— A dlaczego nie? Moje pnące róże uwielbiają Schody do nieba. Problem jedynie w tym, że kiedy dochodzę do ostatniego wersetu, nie mogę złapać tchu.
— Nie powinnaś tyle palić.
Do pracowni przydreptał Pan Boots, czarny labrador Sissy. Różowy język zwisał mu z boku pyska.
— Hej, Panie, chyba chciałbyś pójść na spacer, co? — zapytała Sissy, targając go za uszy. — Cóż, na razie jest na to za gorąco, ale usiądziemy sobie w cieniu gdzieś na zewnątrz.
— Dołączę do was, jak tylko to skończę — powiedziała Molly. — Ostateczny termin dostarczenia ilustracji upływa w piątek. Duszek Fifi w Krainie Kwiatów, taki tytuł będzie nosiła książka. Powinnaś przeczytać tekst. Albo nie, jeśli nie chcesz się porzygać. „Duszek Fifi podskakiwał i tańczył wokół róż. Miał dzwoneczki na palcach rączek i nóżek”.
— Wszyscy święci, miejcie litość nad nami.
W dniu, w którym Trevor po raz pierwszy przywiózł tutaj Molly, ona i Sissy zostały najlepszymi przyjaciółkami. Mimo że różnica wieku między nimi wynosiła około trzydziestu lat, miały wiele wspólnych cech: były spektakularnymi bałaganiarami, ubierały się jak cyganki, uwielbiały pić wino, przepowiadać przyszłość i słuchać hipisowskiej muzyki dzieci kwiatów z lat sześćdziesiątych. Hey, Mr Tambourine Man, często śpiewały chórem, starając się przekrzyczeć jedna drugą.
Połączyła ich tak ciepła więź, że potrafiły przesiadywać razem w jednym pokoju, nie odzywając się do siebie długimi godzinami, a jedynie wymieniając krótkie uśmiechy, jakby dzieliły pomiędzy sobą sekret, którego za żadne skarby nie zdradzą nikomu, nawet Trevorowi.
Już w szkole podstawowej Trevor narzekał, że Sissy wygląda i zachowuje się jak wróżka z wędrownej trupy. Miała zawsze rozwiane włosy, wielkie kolczyki i czarną suknię w pstrokate kwiaty. Molly także była takim swobodnym duchem i Sissy była przekonana, że Trevor uwielbia ją między innymi dlatego, iż jest równie niekonwencjonalna jak jego matka.
Molly przypominała Sissy młodą Mię Farrow z czasów, gdy grała w Dziecku Rosemary, gdyż miała włosy jak drobne brązowe ogniki, twarz w kształcie serca — z niewiarygodnie wielkimi brązowymi oczami — oraz piersi jak jabłka. Jej kipiące energią ciało podtrzymywały chudziutkie nogi i Sissy czasami odnosiła wrażenie, że ona sama wyglądała tak, kiedy była w jej wieku, a było to wtedy, gdy The Platters wypuścili na rynek Only You, a jej ojciec odwoził ją po lekcjach w szkole średniej nowym jasnoniebieskim edselem.
Sissy wyszła na zewnątrz, na wybrukowane czerwonymi cegłami małe tylne podwórko, na którym stały terakotowe donice. Niebo było lekko zamglone, lecz bezchmurne, a wilgotność powietrza wynosiła znacznie powyżej osiemdziesięciu procent. Usiadła w cieniu winorośli, przed małym stolikiem ogrodowym z kutego żelaza, i położyła na nim paczkę marlboro oraz karty DeVane. Pan Boots ułożył się na ziemi u jej stóp, ciężko dysząc.
Przez otwarte okno zobaczyła w okrągłym lustrze odbicie Molly i pomachała do niej ręką z papierosem. Dym uniósł się ku niebu pomiędzy liśćmi winorośli.
Sissy zaczęła rozkładać karty DeVane. Były duże, znacznie większe od kart tarota, powyginane na rogach, ale wciąż jaskrawokolorowe. Wyprodukowano je we Francji, w osiemnastym wieku i chociaż nazywano je „kartami miłości”, znajdowało się na nich także mnóstwo tajemniczych znaków, zawoalowanych złych przepowiedni i omenów, zapowiadających zbliżające się nieszczęścia.
Karty DeVane mogły równie dobrze przepowiedzieć, że młoda dziewczyna spotka wysokiego, przystojnego nieznajomego i zdecyduje się na ślub jeszcze przed końcem roku, jak i to, że samochód wiozący ją do ślubu dachuje na drodze prowadzącej do kościoła, a ona sama ujdzie z życiem z tego incydentu, ale będzie połamana i z poparzeniami trzeciego stopnia.
Tego popołudnia Sissy chciała zapytać kart, czy nadszedł już czas powrotu do Connecticut. W końcu przebywała już w Cincinnati od siedmiu tygodni i zaczynała podejrzewać, że Trevor jest już mocno zirytowany jej przedłużającym się pobytem tutaj.
Ułożyła karty w tradycyjny Krzyż Lotaryński. Następnie wyłożyła na środku Kartę Przepowiedni, która symbolizowała ją samą. Karta nazywała się La Sybille des Salons, inaczej mówiąc, Przepowiadaczka z Salonu, i widniała na niej stara kobieta w czerwonym płaszczu i okularach w złotej oprawie. Sissy potrafiła układać przepowiednie już od jedenastego roku życia i potrafiła tłumaczyć przyszłość ze wszystkiego, od liści herbaty po kryształowe kule. Nigdy sama sobie nie zadawała pytania, co jest źródłem tej umiejętności. Widzenie z wyprzedzeniem tego, co wydarzy się najbliższego poranka, było dla niej równie naturalne jak pamięć o tym, co wydarzyło się poprzedniego dnia nad ranem.
Pierwsza karta, którą odkryła, nazywała się Les Amis de la Table i przedstawiała czterech ludzi siedzących przy stole jadalnym, zastawionym pieczonymi bażantami, pieczenia wołową i dużym łososiem, udekorowanym majonezem i plasterkami ogórka. Każdy z siedzących przy stole dysponował przynajmniej siedmioma różnymi sztućcami. Dla Sissy był to jasny znak, że tutaj, gdzie teraz przebywa, będzie mile widzianym gościem jeszcze przynajmniej przez kolejny tydzień.
Śliczna młoda kobieta siedząca u szczytu stołu trzymała w ręce owoc granatu i śmiała się. Śmiał się również mężczyzna siedzący obok niej. Owoc granatu symbolizuje czystość i miłość — jako jedyny owoc, którego nie tykają robaki, ale jest także symbolem krwi, ze względu na kolor swojego soku.
Młoda kobieta i młody mężczyzna sprawiali wrażenie beztroskich, jednak blisko przy nich siedziała także starsza kobieta, a na jej twarzy malował się wyraz głębokiego zmartwienia. Lewą dłoń przyciskała do policzka i ze zmarszczonym czołem patrzyła na czwartego biesiadnika, jakby się go bała. Nie można było jednak dostrzec jego twarzy, ponieważ miał na sobie szary płaszcz z wysokim kołnierzem, który nie zakrywał jedynie czubka jego nosa. Płaszcz przypominał trochę habit mnicha.
Przed tym czwartym człowiekiem stał lśniący półmisek. W półmisku odbijała się twarz mężczyzny, odbicie było jednak tak zniekształcone, że Sissy nie była w stanie określić, jak właściwie ten mężczyzna wygląda.
Oto więc czworo towarzyszy jadło wieczorny posiłek, jeden spośród nich był jednak bardzo tajemniczy, a jego obecność bez wątpienia niepokoiła jednego z pozostałej trójki biesiadników. W obrazie tym tkwił jeszcze jeden dziwny element: z kandelabru nad stołem zwisała czerwona róża, zawieszona kwiatem w dół.
Sissy odkryła następną kartę. Ukazała się La Blanchisseuse, Praczka. Karta przedstawiała młodą kobietę w białym kapturku wyciągającą z drewnianej balii białą suknię lub koszulę nocną. Młoda kobieta miała zamknięte oczy. Albo była bardzo zmęczona, albo bezwiednie o czymś marzyła, albo po prostu nie chciała patrzeć na okropności swojej pracy, balia bowiem po brzegi wypełniona była krwią. Koszula nocna także była niemal cała skąpana we krwi.
Wysoko pod sufitem znajdowało się małe okienko i do środka zaglądał przez nie jakiś mężczyzna. Najprawdopodobniej stał na drabinie. Miał uważne spojrzenie i czerwoną twarz, niemal tak czerwoną jak krew w drewnianym kuble. Ramę okna oplatały czerwone róże.
Sissy bardzo długo wpatrywała się w karty. Pan Boots zdał sobie sprawę, że coś ją zaniepokoiło, ponieważ podniósł głowę i jęknął żałośnie z głębi gardła.
— Co o tym myślisz, Panie Boots? — zapytała go Sissy, pokazując mu kartę. — Bo dla mnie to wygląda tak, jakby ktoś miał wkrótce odnieść poważne rany, a ktoś inny będzie próbował prać dowody.
Pan Boots warknął, tylko jeden raz. Sissy powoli położyła kartę z praczką na stoliku i sięgnęła po następną. Była jeszcze dziwniejsza. Nazywała się Le Sculpteur i przedstawiała młodego rzeźbiarza w pracowni. Rzeźbiarz był szczupły, miał długie włosy i sprawiał dziwne wrażenie, że jest obojnakiem. Z powodzeniem mogła to być dziewczyna w chłopięcym ubraniu.
Rzeźbiarz wykuwał w bloku marmuru figurę nagiego mężczyzny. Postać wznosiła do góry obie ręce, jakby się komuś poddawała albo prosiła o zrozumienie. Ręce miały czerwony kolor, jakby broczyły krwią.
Na suficie pracowni wyryte były kwiaty róży.
— Ktoś odniesie ciężkie rany, a ktoś inny będzie zacierał ślady. Ale wygląda mi na to, że jakaś trzecia osoba stworzy obraz, który wskaże na prawdziwego sprawcę nieszczęścia. A więc… Kto spośród znanych nam osób mógłby to zrobić, Panie Boots?
Sissy zebrała karty i już miała zabrać je do domu, żeby pokazać Molly, kiedy kątem oka dostrzegła niewyraźną jaskrawoczerwoną plamę. Odwróciła się i w jednej z donic zobaczyła wysoką szkarłatną różę. Jej płatki przypominały tulipany. Po łodydze wędrowała biedronka.
Powoli podeszła do kwiatu, zdjęła okulary i przyjrzała mu się z bliska. Była całkowicie pewna, że przedtem go tu nie było.
Powąchała kwiat, jednak nie miał żadnego zapachu.
— Molly! — zawołała, za pierwszym razem jednak za cicho, dlatego powtórzyła: — Molly!
— Jestem w kuchni — odkrzyknęła jej Molly. — Przygotowuję świeżą wodę do malowania.
— Zostaw wodę i chodź tutaj, szybko!
Molly ukazała się na werandzie.
— O co ci chodzi? Ja naprawdę muszę dokończyć tę ilustrację.
— Myślałam, że nie możesz uprawiać róż — powiedziała Sissy.
— Nie mogę. Przecież ci mówiłam. Jeśli chodzi o prace ogrodowe, jestem aniołem śmierci.
— A więc co to jest?
Molly wyszła boso do ogrodu. Z niedowierzaniem popatrzyła na różę, po czym roześmiała się i powiedziała:
— Oszalałaś, Sissy. Włożyłaś tę różę tutaj, żebym wyszła na idiotkę.
Sissy potrząsnęła przecząco głową.
— Popatrz tylko, Molly. To jest przecież ta sama róża, którą właśnie malujesz. Identyczna jest nawet ta biedronka.
Molly delikatnie ujęła kwiat za łodygę i lekko pociągnęła.
— Masz rację — powiedziała. Jej duże oczy zrobiły się jeszcze większe. — Wyrasta z ziemi. I to jest dokładnie ta sama róża. Dokładnie. Sissy, to jest niesamowite! Ona ma na płatkach kwiatu nawet ślady po pociągnięciu pędzlem.
— To niemożliwe — stwierdziła Sissy. Znowu powąchała różę. — Ale widocznie musi być możliwe. Przecież widzę tę różę i nawet czuję jej zapach.
— Musimy ją pokazać komuś jeszcze — zasugerowała Molly. — Może miałyśmy coś w sałatce.
— W sałatce? Na przykład co?
— Nie wiem. Bieluń albo coś takiego. Być może, jak to powiedzieć, mamy halucynacje.
— W jaki sposób bieluń mógł się dostać do naszej sałatki? Przecież widziałam, jak ją przygotowujesz. Nie było w niej nic oprócz rokietty, młodej cebuli, plasterków buraka i ugotowanych na twardo jajek.
— Ale przecież ta róża nie może naprawdę istnieć. Ja jej nie posadziłam, ja ją namalowałam!
— Może to jest cud? — zapytała Sissy.
— Sama w to nie wierzysz, prawda?
— Jeśli to nie jest cud, to co to może być innego? Może to znak od Boga?
— Dlaczego niby Bóg miałby przekazywać nam właśnie taki znak? Jeśli to Jego sprawka, co chce nam przez to powiedzieć? Że nie mamy uprawiać róż? Że wolno nam je wyłącznie malować?
— Może to jest coś więcej niż znak? — zapytała Sissy. — Może to ostrzeżenie? — Uniosła do góry karty DeVane. — Właśnie przepowiadałam moją najbliższą przyszłość. Popatrz tylko na to: przy stole siedzą cztery osoby, jedna z nich wygląda tak, jakby stanowiła zagrożenie dla pozostałych trzech. A teraz to: praczka, wyżymająca zakrwawioną koszulę. I znowu: rzeźbiarz rzeźbi mężczyznę, który ma krew na rękach.
— Nie rozumiem. Co to właściwie ma znaczyć?
— Myślę, że chodzi tutaj o coś, co nam się przydarzy, albo o coś, w co się wkrótce nieświadomie wplączemy. Ktoś odniesie poważne rany, a może nawet zostanie zabity.
— Ale nie żadna z nas?
— Mam ogromną nadzieję, że nie. Ale ten rzeźbiarz… Myślę, że on przedstawia ciebie. Niezależnie od tego, kto będzie odpowiedzialny za to zranienie lub morderstwo, to ciebie policja poprosi, żebyś naszkicowała jego portret.
Molly potrząsnęła głową.
— Daj spokój, Sissy, już od miesięcy policja nie prosiła mnie o żadne rysunki. Ostatni szkic wykonałam chyba w lutym, kiedy zgwałcono tę nauczycielkę w Summie Country Day School. Policja kryminalna preferuje dzisiaj komputery.
— Ale to wszystko jest przecież w kartach, Molly. A karty nie mają żadnego powodu, żeby kłamać.
— Wiesz co, być może powinnaś jeszcze powróżyć z liści herbaty, żeby mieć pewność. Karty pewnie nie kłamią, ale przecież mogły się pomylić, prawda?
— Molly, na wszystkich tych kartach są róże i one także coś znaczą, chociaż nie wiem co. A poza tym, co tutaj mamy, co tutaj rośnie, na naszych oczach?
Molly wyglądała na zdezorientowaną i zaniepokojoną.
— Posłuchaj — powiedziała. — Nie wiem, co o tym myśleć. Najlepiej zrobię, jak wrócę do środka i dokończę malowanie. A ty może spróbuj jeszcze raz z kartami, dobrze? Może tym razem powiedzą ci coś zupełnie innego? Coś mniej… rozumiesz, brrrr!
Sissy wzruszyła ramionami.
— Dobrze, mogę spróbować. Ale zapewniam cię, że znowu pokażą się te same karty albo inne, ale będą one znaczyły to samo. Zawsze tak się dzieje. To jest równie jasne jak to, że po nocy następuje dzień.
Molly wyciągnęła rękę w stronę kwiatka i przez moment Sissy myślała, że zamierza go zerwać. Ta jednak zawahała się i cofnęła dłoń, jakby zerwanie kwiatu mogło uczynić go bardziej realnym.
— W sumie mogę ją tutaj zostawić — powiedziała. — Prawdopodobnie to jest jedyna róża, która wyrosła i kiedykolwiek wyrośnie w moim ogrodzie.
Posłała Sissy krótki, niepewny uśmiech i wróciła do domu. Sissy odwróciła się w kierunku winorośli.
— No, Panie Lincoln sprawdźmy, czy przyszłość może się nam jednak ukazać trochę bardziej różowo. Albo trochę mniej.
Wygładziła sukienkę na udach, zamierzając usiąść, lecz nagle Molly znów ukazała się w drzwiach.
— Sissy? — Jej głos był bezbarwny jak zimna woda.
— Co się stało, Molly?
— Chodź, sama zobacz.
Sissy podążyła za nią do pracowni. Na biurku leżał podręcznik dla ogrodników, otwarty na róży odmiany „Pan Lincoln”. Wciąż stało na nim także okrągłe lustro oraz pudełko z farbami. Jednak kartka papieru rysunkowego, na którym jeszcze przed chwilą malowała różę, była zupełnie pusta.
Sissy wyjrzała przez okno. Na zewnątrz, w jaskrawych promieniach słońca, lekko chwiała się szkarłatna róża. Po jej łodydze wciąż pełzła biedronka. Sissy spojrzała na Molly.
— Namaluj coś jeszcze — powiedziała. — Jeszcze jedną różę. Albo może ptaka. Cokolwiek.
Jimmy jeszcze raz nacisnął guzik przywołujący windę i powiedział:
— Do diabła, co oni robią tam na górze? Wystygnie mi bagietka.
— Jakiś głupol pewnie zostawił otwarte drzwi — zauważył Newton. — Zawsze tak robią, kiedy przenoszą swoje meble z piętra na piętro. Nic ich nie obchodzi, że ktoś inny chce szybko wrócić do biura.
Jimmy nacisnął przycisk i przytrzymał na nim palec, jednak wskaźnik położenia windy nadal pokazywał, że kabina stoi na piętnastym piętrze. Przy drzwiach kabiny zgromadziło się już pięciu czy sześciu urzędników z pojemnikami zawierającymi lunch na wynos lub ze styropianowymi kubkami z kawą. Pojawił się też kurier z firmy Skyline, bezustannie pociągający nosem, dzierżący pod pachą wielką papierową torbę, która mocno pachniała cynamonowym chili.
— Cholera jasna, to się staje nie do zniesienia — mruknął księgowy w koszuli z krótkim rękawem, starający się utrzymać na neseserze trzy kartony pizzy La Rosa i trzy pojemniki z zupą. — Czy ktoś chciałby się przebiec tam na górę i sprawdzić, co się dzieje?
Jimmy położył dłoń na piersi i powiedział ze świszczącym oddechem.
— Przykro mi, stary, ale mam astmę. Piętnaście pięter by mnie zabiło. Newton, stary, a może ty tam pobiegniesz? Zaopiekuję się twoim hamburgerem.
Przy windzie pojawiło się trzech kolejnych urzędników, a każdy miał ze sobą porcję lunchu na wynos.
— Cholerna winda znowu nie działa — wyjaśnił im księgowy w koszuli z krótkim rękawem, jakby to jeszcze nie było oczywiste.
W Giley Building, stojącym w centrum Cincinnati, znajdowały się trzy windy, jednak przez większość czasu działała tylko jedna z nich i nawet jeśli działała, jej drzwi zawsze zamykały się samoczynnie z takim impetem, że Jimmy obawiał się, iż nigdy już się nie otworzą, a on sam utkwi w windzie jak w pułapce.
Giley Building powstał w niecałe jedenaście miesięcy, podczas Wielkiego Kryzysu — wybudowało go kilkuset robotników marzących wówczas o jakiejkolwiek pracy. Ponad trzy lata wcześniej budynek przeznaczono do wyburzenia, ale miejscowi konserwatorzy przeprowadzili skuteczną walkę w obronie jego fasady w stylu charakterystycznym dla architektury włoskiej, wykonanej z brązowych cegieł, oraz jego ponurego holu z brązowego marmuru, ozdobionego płaskorzeźbami przedstawiającymi historię Cincinnati, na przykład przypłynięcie pierwszego statku rzecznego, zbudowanie pierwszego mostu na filarach ponad rzeką Ohio czy wreszcie otwarcie pierwszej fabryki mydła przez firmę Procter & Gamble.
Obecnie budynek zajęty był mniej więcej w dwóch trzecich. Wiele pięter było opustoszałych. Na korytarzach odbijało się echo, walały się przewrócone krzesła i tablice informacyjne, wciąż pełne przypiętych do nich żółtych karteczek.
— Szlag by to trafił — westchnął Newton.
Podał jednak Jimmy’emu pudełko z hamburgerem White Castle i ruszył w kierunku klatki schodowej. W tej samej chwili, w której złapał za klamkę prowadzących na nią drzwi, rozległo się ciche „bang” i na wskaźniku położenia windy zaczęły się zmieniać cyferki. Najpierw ułożyły się w liczbę 14, potem szybko w 12.
— Alleluja! — zawołał księgowy. Pozostali urzędnicy zdobyli się tylko na cyniczny rechot.
Newton wrócił po swojego hamburgera.
— Zamierzam zmienić pracę, człowieku — powiedział. — Chciałbym pracować w budynku, w którym windy bezawaryjnie jeżdżą w dół i do góry, w którym naprawdę działa klimatyzacja i w którym połowy biur nie zajmują duchy.
Przypomniał sobie, jak słyszał ludzi spacerujących późno wieczorem po pustych piętrach, głosy, zwielokrotniane przez echo, i dzwonki telefonów, których nikt nie odbierał.
— Stary, chyba oszalałeś — odparł Jimmy. — Przecież doskonale wiesz, że nie ma czegoś takiego jak duchy.
— Naprawdę? A jak myślisz, dokąd udają się ludzie po śmierci?
— Donikąd. Kiedy ktoś umrze, to jest tak, jakby wyłączono jakieś światełko, którego już nikt nigdy nie włączy z powrotem. I powiem ci jeszcze, że gdyby nawet po śmierci ludzie dokądś się udawali, z całą pewnością nie przychodziliby do jakichś tam biur.
— A już na pewno nie ja — wtrącił się księgowy. — Kiedy ja umrę, pójdę sobie do Vegas.
Wskaźnik położenia windy przez cały czas podzwaniał, a tymczasem ta sunęła coraz niżej, aż wreszcie dotarła do holu. Urzędnicy zbili się przed jej drzwiami w ciasnym kręgu, czekając, aż się otworzą.
I kiedy to się wreszcie stało, wszyscy odruchowo postąpili krok do przodu. Natychmiast jednak cofnęli się o krok, ponieważ postać w windzie niespodziewanie osunęła się na podłogę.
— Jezu! — zawołał Jimmy.
— O mój Boże — wyjąkała kobieta za jego plecami.
Na środku windy leżała twarzą do podłogi młoda kobieta, a pod jej ciałem spoczywał jeszcze mężczyzna w średnim wieku. Leżał na boku, plecami zwrócony do drzwi. Kobieta ubrana była w kremowy kostium, a mężczyzna miał na sobie jasnoniebieską sportową marynarkę, ale ich ubrania pokrywała krew. Zresztą była nią zbryzgana cała kabina windy, od podłogi aż po sufit. Na lustrach widać było mnóstwo krwawych odcisków dłoni.
Najbardziej przerażające było jednak to, że z prawego ramienia młodej kobiety wystawał wielki nóż kuchenny.
Księgowy bez chwili wahania odłożył na bok neseser z ułożonymi na nim kartonami z pizzą i pojemnikami z zupą.
— Dzwońcie pod dziewięćset jedenaście! — zawołał. Wszedł do windy i przyłożył dwa palce do tętnicy szyjnej młodej kobiety. — Ona żyje! Pomóżcie mi.
Jimmy oddał pudełko z lunchem Newtonowi i także wszedł do windy. Jej podłoga była tak śliska od krwi, że stracił równowagę i niemal się przewrócił.
— Niech mi pan powie, co mam robić — poprosił księgowego.
— Wynieśmy ją stąd, tylko delikatnie. Połóżmy ją na podłodze, na boku. Czy ktoś już dzwonił na dziewięćset jedenaście? Potrzebne nam są koce, prześcieradła, cokolwiek, co pomoże podtrzymać ciepłotę jej ciała. I trzeba sprawdzić, gdzie została ugodzona nożem. Jeżeli ma uszkodzone arterie, musimy założyć opatrunek uciskowy.
— Nie powinniśmy wyciągnąć noża? — zapytał Jimmy.
— Nie, niech lepiej zostanie, gdzie jest. Wyciągną go ratownicy. Wiele osób ugodzonych nożem umiera dlatego, że ktoś niefachowo wyjmuje nóż z rany.
Księgowy i Jimmy wspólnie wyciągnęli kobietę z windy i ułożyli ją na podłodze. Uklękła przy niej jakaś niemłoda sekretarka o matczynym wyglądzie, po czym rozpięła jej kamizelkę i bluzkę, próbując znaleźć rany od noża.
— A co z nim? — zapytał Jimmy.
Księgowy jedynie popatrzył na mężczyznę w windzie i potrząsnął głową.
— Wygląda na to, że otrzymał cios prosto w serce. A także kilka ciosów w płuca.
— Niewiarygodne — odezwał się Newton. — Cholernie niewiarygodna sprawa.
Niespodziewanie odezwała się sekretarka.
— Myślę, że ta młoda dama miała sporo szczęścia. Ma niegroźne rany na plecach i na dłoniach. Zapewne ciężko walczyła o życie.
Jimmy ukląkł obok kobiety. Jej oczy koloru orzechów laskowych były otwarte, chociaż zdawały się niczego nie widzieć. Miała około dwudziestu pięciu lat, jasnobrązowe włosy związane w długi koński ogon, teraz pozlepiany krzepnącą krwią. Na jej czole i prawym policzku widniały krwawe odciski palców.
— Nic pani nie jest? — zapytał ją Jimmy.
Młoda kobieta nie odpowiedziała mu, widać było jednak, że oddycha, a jej wargi nieznacznie się poruszyły.
— Wszystko będzie dobrze — kontynuował Jimmy. — Obiecuję, wyjdzie pani z tego.
Zgromadzeni przed windą usłyszeli syreny radiowozów i ambulansów docierające z zewnątrz i po chwili hol budynku zalały refleksy czerwonego i niebieskiego światła.
Jimmy wstał. Podszedł do niego księgowy w koszuli z krótkimi rękawami i powiedział:
— Dobra robota, synu. Dziękuję.
— Co pan mówi, przecież ja nic nie zrobiłem. To głównie pan jej udzielił pierwszej pomocy.
— Widzisz, służyłem kiedyś w Marines. W Iraku. Możesz mi wierzyć, mam doświadczenie, widziałem mnóstwo ludzi z ranami na całym ciele.
— Cholera jasna! — zawołał Newton. — Ten, kto na nich napadł, wciąż jest w tym budynku, prawda? Przecież nie zszedł po schodach! A jeśli nie, to nie ma żadnej innej możliwości, żeby się wydostał na zewnątrz.
— Chyba że wyskoczył z piętnastego piętra — powiedział księgowy ponuro.
Kiedy detektyw Kunzel zadzwonił do drzwi, był już wieczór i większość ogrodu skrywał mrok. Sissy i Molly nadal siedziały pod pnączami winorośli. Popijały wino i wpatrywały się w ogród z mieszaniną trwogi i niedowierzania, ale również z uwielbieniem, ponieważ w tym, co się wydarzyło, było tak wiele magii.
W trakcie popołudnia Molly namalowała jeszcze pięć róż w różnych kolorach, od maślanej żółci po najciemniejszą purpurę. Namalowała także czerwoną malwę, słonecznik i białą stokrotkę. A teraz te kwiaty kwitły w ogrodzie, chyląc się w podmuchach słabego wiatru, równie prawdziwe, jak gdyby rosły tutaj od momentu zasiania albo posadzenia.
— Jak myślisz, jak to się dzieje? — zapytała Molly. — Czy to jest jakiś miraż? Czy to jest optyczna iluzja, mimo że przecież możemy tych kwiatów dotknąć?
Sissy wydmuchnęła dym z papierosa.
— Jeśli o mnie chodzi, kochanie, uważam, że o wiele ważniejsza jest odpow...
can-d