!Marcin Wolski - Według św. Malachiasza.rtf

(949 KB) Pobierz
Wedlug sw Malachiasza

Marcin Wolski

 

 

 

Według Św. Malachiasza

 

 


Prolog z odłamków

Bo oto nadchodzi dzień palący jak piec,

a wszyscy pyszni i wszyscy wyrządzający krzywdę

będą słomą, więc spali ich ten nadchodzący

dzień, […] tak że nie pozostawi po nich ani

korzenia, ani gałązki. A dla was, czczących moje

imię, wzejdzie słońce sprawiedliwości

i uzdrowienie w jego skrzydłach […].

I podepczecie grzeszników, gdyż oni obrócą się ,

w popiół pod stopami nóg waszych w dniu,

w którym Ja będę działał!

 

Księga Malachiasza, 3, 19–21

Pismo Święte, Stary Testament

 

Pora dnia przedwieczorna. Kopułę zamknięto już dla turystów, więc kiedy znaleźli się na szczycie bazyliki, mogli spacerować sami, tylko oni dwaj, goście specjalni kurii rzymskiej. Ich tutejszy cicerone — monsignore Cavalieri, skarżący się na dolegliwości sercowe, został daleko w tyle. Dwaj mężczyźni w sutannach wyszli na galerię. Ich oczy uderzył widok rozległy i zapierający dech. U ich stóp rozpościerało się miasto. Ogromne, zmęczone dziennym skwarem, teraz dopiero zaczynało ożywać. Energia zwracana przez nagrzane mury przechodziła na mieszkańców. Z wysokości galerii nieliczni przechodnie na placu przypominali zabiegane mrówki. Nieco dalej, na przyległych zaułkach nie sposób było dojrzeć poszczególnych ludzi.

I Nie zapalono jeszcze świateł, toteż ulice pogrążające się w głębokim cieniu przypominały coraz bardziej mroczne kaniony wypełnione potokami samochodów. Natomiast wieże i monumentalne budowle nadal jeszcze opromieniało światło gasnącego dnia. Oto prawie na wprost, patrząc ponad głowami figur papieży i kolumnadami Berniniego, rozsiadło się przysadziste mauzoleum Hadriana, zwane częściej Zamkiem św. Anioła. Z perspektywy pogrążonych w zadumie biskupów Rzymu przypominało solidny portowy pachołek, do którego za pomocą naprężonej liny via del Cociliazione przycumowało Wzgórze Watykańskie. Zaraz obok zamczyska bielały mosty na Tybrze. Jeszcze dalej, nawet gołym okiem można było wypatrzeć wierzchołek Panteonu przywodzący na myśl grzbiet prehistorycznego dinozaura, a głębiej charakterystyczny szczerbaty owal Colosseum i nieco bardziej w prawo skamieniałą kaskadę pałaców na Wzgórzu Kapitolińskim.

Niebo spurpurowiało. Powiał nieoczekiwany wietrzyk, niosąc wonie ogrodów watykańskich pomieszane z zapachem spalin, smażonej oliwy i nagrzanych słońcem murów. — Imponujące prawda? — niemłody już Armand Durocque, kardynał z Abidżanu, obrócił oczy na swego towarzysza, czarnoskórego biskupa z Nigerii. Ten nie odpowiadał, wpatrywał się w Wieczne Miasto zachłannym wzrokiem prowincjusza. Usta jego mamrotały słowa niezrozumiałe nawet dla kardynała, który pół życia spędził w Afryce.

Modli się, pomyślał hierarcha i sam się przeżegnał. Każda chwila jest dobra, aby chwalić Pana.

Znajdowali się w samym sercu Kościoła. Gdzieś pod nimi, poniżej fundamentów bazyliki Konstantyna krył się grób Rybaka, „opoka” ziemskiego królestwa, na której przez dwa tysiące lat wspierało się chrześcijaństwo. Niebo nad Lacjum zdawało się płonąć żywym ogniem. Na moment kardynał wyobraził sobie pochód tych wszystkich minionych pokoleń doświadczonych przez ogień. Od żywych pochodni Nerona, poprzez pożogę Sacco di Roma, stosy kontrreformacji i pożary podczas nalotów alianckich, gdy konał faszyzm. Kościół Chrystusowy przetrwał wszystko. I trwał nadal, gorejąc światłem wiary jak latarnia morska wśród wzburzonego morza. Ale ile jeszcze miał przetrwać?

Świat współczesny oszalał. Jak za czasów występnych cezarów. Zanurzył się w indywidualistycznym hedonizmie, dawną niewolę przesądów zamienił na kult niepohamowanego rozumu… Jak Europa rozległa, kościoły pustoszały, malała liczba powołań kapłańskich. A znaki na niebie i ziemi brzmiały coraz bardziej złowróżbnie.

Durocque sam nieraz słyszał ten głos zwątpienia i strachu. Czasami podczas swych wędrówek duszpasterskich budził się w środku nocy zlany zimnym potem, a łomot serca zdawał mu się cwałem jeźdźców Apokalipsy. Pięćdziesiąt lat był księdzem, pięćdziesiąt lat niósł własny krzyż i miał dużo czasu, aby obserwować uwiąd dawnego świata, rozkład moralności, postępy relatywizmu… I naprawdę trzeba było być ślepym, aby nie zauważyć analogii między upadkami obu światów. Ileż podobieństw! Bo kiedyż zaczęła się powolna śmierć Imperium Romanum? Wraz z liberalizacją rozwodów, z popularyzacją „miłości helleńskiej”, z zatratą obyczajów, z triumfem egoizmu… A może antyk został skazany na upadek z chwilą, kiedy władza zaczęła schlebiać gustom pasożytniczego ludu. Gdy sztuka masowa — walki zwierząt i gladiatorów — zabiły teatr i pantomimę, kiedy retoryka stała się ważniejsza od filozofii, a forma od treści… Ale i wtedy zatliła się nadzieja — chrześcijaństwo. Wielu historyków podążających tropem Edwarda Gibbona uznało je za gwóźdź do trumny starożytności, obciążyło odpowiedzialnością za tysiąclecie regresu. Ludzkość jednak przetrwała. Co więcej, odrodziła się, bogatsza o nowe doświadczenia i nowe wartości. Czy może się to powtórzyć?

Zachód wydawał się nieodwołalnie stracony. A Wschód? Cudem wyrwany z okowów komunizmu, też szamotał się między własną tradycją a mirażem „cywilizacji użycia”… Realną alternatywą dla ateizmu coraz częściej od „nowej ewangelizacji” stawał się ekspansywny islam lub podejrzane kulty nowych sekt.

Jeśli dla wiary chrześcijańskiej istniała jeszcze jakaś nadzieja, to jej rezerwy mogły kryć się w Trzecim Świecie, w Ameryce Łacińskiej, w Afryce… Tam zdarzały się jeszcze prawdziwe powołania i pojawiali wspaniali księża jak biskup Enugu, Filip Wonder, jego młody protegowany.

Durocque z uśmiechem popatrzył na kapłana zatopionego w modlitwie. Szlachetność, charyzma i energia biła od jego wysokiej, przypominającej greckie posągi sylwetki. Opromieniała go opinia niezłomnego przyjaciela ubogich — dobroczyńcy trędowatych, organizatora koncertów na rzecz uchodźców z Konga, bohatera dla obu stron wojny domowej w Ruandzie, wytrwałego negocjatora podczas angolańskich zamieszek. I na dodatek ulubieńca mediów. W licznych ankietach już dziś typowano go na człowieka roku Afryki.

Jeszcze tylko parę dni, a na kolejnym konsystorzu ten trzydziestoparoletni Afrykańczyk otrzyma kapelusz kardynalski, a gdy (daj, Panie, obecnemu Pontifexowi jak najdłuższe życie) nadejdzie najbliższe konklawe… Kto wie?

Kardynał żałował, że nie zna dialektu, w którym modlił się biskup Filip. Więcej, nie miał najmniejszego pojęcia, co to mogło być za narzecze? Jako nuncjusz apostolski w Nigerii poznał języki ludów Joruba oraz Ibo, oswoił się z charakterystycznym rytmem mowy plemion Hausa… Ale to wszystko nie było to. Więc cóż to był za dialekt?

Oczywiście metropolita Abidżanu nigdy nie próbował odmawiać pacierza wspak. Nie wiedział też, że jego towarzysz mówi szyfrem, dodając co drugą sylabę nic nie znaczące dźwięki. Gdyby je pominąć, a całość przesłuchać jak taśmę puszczoną wspak, nad Państwem Kościelnym zabrzmiałoby wezwanie:

— O Abaddonie i Amaimonie, Asmodeuszu i Astarocie, Belialu, Belzebubie, Lilith, Mefistofelu, Saligio, Samaelu… Wzywam was, udzielcie mi wsparcia, a to miasto będzie nareszcie nasze!

 

*

 

Kawalkada samochodów kieruje się w stronę Białego Domu. Sznur limuzyn prezydenckich posuwa się po Pennsylvania Avenue. Tłumy przeważnie kolorowych gapiów usiłują rozpoznać samochód Ojca Narodu: ten, może ten? Niewidoma Lou Vickers stoi obok ojczyma, wysokiego mulata w dżinsach, który opowiada jej o mijanych autach. Dziewczyna przyciska do piersi lalkę, nasłuchuje.

Naraz oliwkową twarzyczkę przebiega grymas, dziewczynka krzyczy:

— Nie, nie!

W jej mózgu nie wiadomo skąd pojawił się obraz mężczyzny w jednym z samochodów orszaku. Blady przystojny dygnitarz bawi się różańcem. Wie, że przez przydymione szyby nikt nie jest w stanie zajrzeć do wnętrza pojazdu. Wypielęgnowane dłonie przesuwają się po paciorkach. Tyle że nie są to zwyczajne paciorki, lecz maleńkie poczerniałe trupie czaszki, a na końcu… Na końcu wisi krzyż. Zadziwiający krzyż, na którym Chrystus został przybity głową do dołu i twarzą do drewna.

Upuszczona lalka pada na nogę stojącego obok włóczęgi w dziurawej wełnianej czapeczce, ten instynktownie kopie ją przed siebie. Panna Molly wpada pod koła limuzyny — słychać tylko trzask plastiku. Jedynie do małej Lou dolatuje ciche westchnienie agonii.

 

*

 

Wrzucili ciało do płytkiego grobu, dokładnie tak, jak życzył sobie zamawiający. Igor sięgnął po szpadel.

— A to? — Sasza wskazuje na ikonę. Znajdowała się w teczce z dokumentami, a teraz leży na piasku wilgotnym od rosy i krwi. — Co z tym zrobimy?

— Szef kazał zabrać tylko papiery i dokumenty. — Igor końcem szpadla strąca obrazek do dołu. Klnie. Kałasznikow, który obsunął mu się na piersi, utrudnia ruchy. Energicznie przerzuca go na plecy.

— Ty, widzisz palanta! — woła nagle Sasza. — Co on tu robi?

Z wysokości nasypu przygląda się im jakiś chłop. W zasadzie takich chłopów widuje się już tylko w filmach: brodaty, w białej rubaszce przewiązanej sznurem, w łapciach.

— Bez świadków! — warczy Igor. Obaj chwytają broń. Nocną ciszę rozdzierają krótkie serie. Chłop jednak stoi nieporuszony. Wydaje się zupełnie nie przejmować świszczącymi wokół niego pociskami. Wykonuje gest, jakby znakiem krzyża święcił otwartą mogiłę. A potem powoli schodzi na drugą stronę nasypu.

Klnąc na czym świat stoi, gangsterzy biegną za nim. Chwila, a stoją już na szczycie nasypu. W na wpół zasypanym grobie pozostał trup węgierskiego biznesmena, który był na tyle nieostrożny, że zabrał się za robienie interesów w Moskwie. Sasza i Igor rozglądają się nerwowo. Gdzie ten chłop? W obie strony uciekają lśniące pasma szyn. Widoczność na parę wiorst i nikogo.

A przed nimi rozległy zbiornik retencyjny. Taflę marszczy nocny wietrzyk. Księżyc świeci jak dupa tej bladzi, Matriuszy. Chłopa nigdzie nie ma. Tylko na powierzchni wody dostrzegają coś jak rozmywające się ślady stóp obutych w łapcie z łyka…

 

*

 

Ptak musiał poruszyć sercem dzwonu. Drgnęło, brzęknięcie urwało się nagle jak ostatni dźwięk hejnału mariackiego. W maleńkim kościele pod Warszawą ksiądz Tomasz ustawia świece na ołtarzu, wygładza obrus. Jutro do sakramentu bierzmowania przystąpi kilkunastu młodych parafian, zawita sam biskup. Szczególną radością napawa proboszcza myśl, że w ceremonii weźmie udział kilku „odzyskanych” — owoc jego pracy nad trudną młodzieżą z pobliskiego zakładu poprawczego. Jakież szczęście! Niepokoją go jedynie brudne smugi kurzu na płótnie. Skąd się wzięły? Przecież wczoraj obrusy były zmieniane…

Kap! Wiśniowa plama rozlewa się na jego dłoni. Kap, kolejna kropla cieknie po drzwiczkach tabernakulum. Dobry Boże! Proboszcz unosi głowę. Na wprost niego, na krzyżu wisi realistyczna rzeźba przedstawiająca trzydziestotrzyletniego mężczyznę, straconego z rozkazu rzymskiego prokuratora w jednej z odleglejszych prowincji imperium cesarza Tyberiusza.

Kap. Kap… Kapłan żegna się. Następnie przystawia wyniesiony z zakrystii stołek i odłożywszy starannie obrus na bok, wchodzi na ołtarz. Jego głowa jest na wysokości kolan Zbawiciela, ręką sięga rany w boku. Sucha… A może to z korony cierniowej? Proboszcz zadziera głowę jeszcze bardziej i zastyga w przerażeniu. Pod sufitem wisi ptak. Wielki gawron, zapewne jeden z tych, które jesienią zwykły zlatywać do Polski ze Wspólnoty Niepodległych państw. Ptak, okrutnie okaleczony, z zawiązanym dziobem i obciętymi na wysokości ud łapami, tańczy na drucie, a wraz z kropelkami krwi ulatuje z niego życie. Gdzieś rozlega się cichutki chichot. Ksiądz Tomasz traci równowagę, leci na dół, koziołkuje po stopniach, wreszcie nieruchomieje w miejscu, w którym prezbiterium przechodzi w nawę główną.

Znów z jękiem odzywa się dzwon, mimo że żaden z ptaków nie dotknął ni jego serca, ni sznura.

 

*

 

Narasta tropikalny skwar. Dopiero minęła dziesiąta rano, ale Spanish Town, dawna stolica Jamajki już przemienia się w ognisty piec. Powietrze stoi. Do miasteczka nie dociera najmniejszy nawet wietrzyk od strony morza czy Gór Błękitnych. Odrobina chłodu kryje się jedynie w głębi starych murów, takich jak niewielka katedra San Jago de La Vega. Zaraz za nią ciągną się, w znacznym stopniu zdewastowane, budynki Starego Więzienia St. Catherine. Ze wszystkich stron otacza je miasto, a od południa napiera ruchliwy bazar. Opodal, na skrzyżowaniu dróg, zdezelowane autobusy wypluwają lub pochłaniają rzesze czarnoskórych pasażerów z Kingston, Portmore lub wyżynnego interioru. Nad labiryntem zaułków unosi się zgiełk. Ówdzie sprzedawcy kogutów bojowych zachwalają swych ulubieńców. Kramy, ukryte w głębi, oferują prymitywne podróbki sztuki prekolumbijskiej i amulety voodoo. Nigdzie nie widać ani jednego białego turysty. Podobno jest tu dla nich zbyt niebezpiecznie… Natomiast w części północnej District Prison panuje zadziwiająca cisza, znajduje się tu stary bunkier, w którym ongiś władze brytyjskie zwykły trzymać oczekujących na kaźń przestępców. Obecnie bunkier podlega administracji więziennej tylko formalnie. Strzeże go dwóch nie umundurowanych funkcjonariuszy. Zresztą kogo tam strzec? W najciemniejszym kącie płytkiego lochu leży COŚ przypominające tobół brudnych szmat. COŚ nie ma imienia ani nazwiska i dawno straciło człekokształtny charakter. Dookoła walają się resztki pożywienia i fekalia. COŚ jest wiecznie głodne i senne. Nie lubi obcych. Gryzie lekarzy. Wedle opowieści miejscowych, przebywa tu od ponad ośmiu lat. Tutejszy grabarz znalazł je na cmentarzu zajęte rozgrzebywaniem mogił. Wkrótce odnaleziono również norę w starych katakumbach, a w niej zgromadzone zegarki, koraliki i zabawki kilkunaściorga dzieci zaginionych w różnych okolicach Jamajki.

— Hiena? Potwór kanibal? — zastanawiali się funkcjonariusze. — Ale jak coś takiego miałoby stanąć przed sądem?

Swego czasu komisja z Uniwersytetu Indii Wschodnich chciała zapewnić monstrum bardziej cywilizowane warunki bytowania. Ale próba ta skończyła się porażką. W sterylnym otoczeniu University Hospital istota po prostu zastrajkowała: najpierw nie chciała nic jeść, a później pogrążyła się w totalnej apatii. Po dwóch tygodniach prób adaptacji odesłano ją do Spanish Town, gdzie natychmiast odzyskała apetyt. Po jej krótkim pobycie w King — ston pozostały jedynie protokoły badań.

COŚ okazało się kobietą rasy mieszanej (prawdopodobnie kwarteronką) w wieku około dwudziestu pięciu lat, potwornie otłuszczoną (jej waga wynosiła początkowo sto osiemdziesiąt kilogramów). Umysłowo Papina — bo tak ją nazwano (od ulicy, na którą wychodziły okna laboratorium) — pozostawała na poziomie wyjątkowo tępego goryla. Nie umiała mówić i raczej nie rozumiała ludzkiej mowy. Nie była w stanie nauczyć się najprostszych odruchów. Konsylium wahało się długo nad zdefiniowaniem jej upośledzenia — mózg i układ centralny nie zdradzały żadnych wrodzonych deformacji, na ramieniu zachował się ślad szczepienia ospy. W zębach znaleziono kilka eleganckich plomb pochodzących najwyżej sprzed dziesięciu lat. Uszy miała przekłute, natomiast błona dziewicza zachowała się nie uszkodzona. Zadziwiający wynik przyniósł natomiast encefalogram.

— Nigdy nie spotkałem się z czymś takim; jej mózg przywodzi na myśl wyczyszczony twardy dysk w komputerze! — oznajmił znakomity neurolog przybyły na konsultacje aż z Chicago.

Postawiono hipotezę, że do piętnastego roku życia dziewczyna rozwijała się normalnie i żyła w stosunkowo niezłych warunkach. Ale co zdarzyło się później? Lekarze mogli co najwyżej domniemywać, że miały miejsce jakieś straszliwe przeżycia, olbrzymi szok, który zniszczył jej mózg.

Przed odesłaniem nieszczęśnicy do Spanish Town Amerykanin jeszcze raz ponowił próbę nawiązania kontaktu z monstrum. Pod kawałkami mięsa na tacy, z której karmiono Papinę, namalowano zestaw znaków i symboli. Kobieta nie reagowała, zajęta jedzeniem. Aż do momentu, kiedy spod płatu surowej wołowiny wyłonił się znak odwróconego krzyża.

Nieludzki ni to ryk, ni kwik wypełnił pomieszczenie! Ciało Papiny ogarnęły drgawki, a chwilę później straciła przytomność. Neurolog nie wspomniał nikomu o tym eksperymencie, przynajmniej nikomu na Jamajce…

 

*

 

10.15 — monstrum się budzi. Jak co dzień o tej samej porze. Nie patrzy na pożywienie, w zamglonych oczach pojawia się dziwny błysk. Kobieta unosi się, wspierając na łokciach, zaczyna się czołgać, potem na czworakach okrąża loch, coraz szybciej i szybciej, zupełnie jakby w ogóle nie była tak monstrualnie otyła. A potem chwyta dwa kawałki poczerniałej cegły i zaczyna uderzać jednym o drugi.

— Znów się bawi! — prycha strażnik Sam.

— Jak co dzień, pół godziny zabawy w szaloną perkusistkę — potakuje jego towarzysz i naciska przycisk zamontowany pod blatem stołu. Na małej skrzyneczce ukrytej między cegłami sklepienia loszku zapala się światełko. Dźwięki przełożone na elektroniczne impulsy płyną po kablu do pokoju strażników, a stamtąd, odpowiednio wzmocnione, linią telefoniczną do Seafort, kąpieliska nad zatoką, gdzie za pośrednictwem nadajnika umieszczonego na dachu hotelu Hellshire lecą w kosmos, a po odbiciu przez satelitę trafiają do parabolicznej anteny na jachcie „Czysty Harry”, którego macierzystym portem jest Annapolis, choć aktualnie jest zakotwiczony na rzece Potomac, dwie mile od Białego Domu. Tam samoczynnie włącza się ] komputer. Rusza przetwarzanie, konwersja intersystemowa. Dźwięki stają się kodem, kod językiem — aby wreszcie zmienić się w płachtę wydruku i niesamowity, mechaniczny głos cybernetycznej inteligencji:

— Idzie, idzie, nadchodzi. Ach, powitajmy go. Bo nie masz innej drogi. Gdy zdziesiątkowani przez plagi nie odwrócą się od dzieła swoich rąk, nie przestaną wielbić demonów ani bożków złotych ani nie zaniechają kradzieży, nierządu, czarów ni zabójstw…

Słuchający tego szpakowaty mężczyzna w płaszczu kąpielowym uśmiecha się; wie, że na codzienną wizję składają się strumienie ogólników. Spokojnie czeka na szczegóły. Wie, że Papina nie wybiera, że przekazuje z głębi swej uwięzionej jaźni zakodowany potok enigmatycznych wróżb, które mogą albo muszą się sprawdzić, dziś, pojutrze albo za rok.

— A wielki złoty orzeł uleci z Arabii w dniu, gdy papirus sięgnie dwóch cali, i zmieni się w ogień w miejscu, co się zwie Aszmarah. I zginie ojciec wielu, a plemię ich dwustukroć milion… Zaś imię pięści Boga: dżin Hassan.

Dzięki połączeniom modemowym w prywatnym laboratorium pod Waszyngtonem kilku specjalistów dzień w dzień analizuje napływające dane. Ta Papina jest naprawdę niesamowita. Z jej bełkotu można dowiedzieć się o katastrofach i kataklizmach na długo, zanim one nastąpią, i poznać wyniki wyborów na rok przed głosowaniem. A wszystko to oznacza pieniądze. I władzę.

Otrzymana z trzymiesięcznym wyprzedzeniem zapowiedź strącenia przez fundamentalistów islamskich szejka Hassaniego samolotu, który po starcie z Rijadu, ugodzony rakietą, eksploduje podczas próby awaryjnego lądowania na erytrejskim lotnisku w Asmarze, może okazać się informacją bezcenną. Zwłaszcza że z proroctwa wynika, iż samolotem tym będzie „Orzeł 01” z prezydentem Stanów Zjednoczonych na pokładzie.


Część I
Bliźniaczki


1.

 

Być może wszystko jest dziełem przypadku, ale stanowczo zbyt często nasze życie wygląda na świadomą antologię tych dzieł.

 

W piątek rozpętało się prawdziwe piekło. Zuzia Wokalistka, powalona anginą, kategorycznie odmówiła wyjazdu w trasę, natomiast Marek, czołowa „lokomotywa” naszego programu, w ostatniej chwili przypomniał sobie, że ma podwójnie płatny recital w Radomsku, w związku z czym musi olać naszą Wesołą Bandę.

— W tej sytuacji trzeba odwołać imprezę! — powiedziałem organizatorowi, panu Leonowi.

— Odwołać imprezę? — na okrągłej twarzy menedżera pojawiło się oburzenie pomieszane z niedowierzaniem. — Jak to odwołać? Wszystko zapięte na ostatni guzik. Dwa sponsorowane plenery, a pan chce odwoływać, panie Andrzejku!?

— Przecież nie wystąpię sam! Aktualnych parodii mam na dziesięć minut, powiedzmy, przedłużę je do piętnastu, ale to ciągle za mało jak na półtoragodzinny spektakl.

— Wystarczy, jeśli wyjdzie godzina piętnaście. Zaczniemy później, skończymy wcześniej…

— Jak by nie liczyć, brakuje godziny.

— A Grzesio Myszkowski? — pan Leon nerwowo przeglądał wytłuszczony kapownik z nazwiskami estradowych wycirusów.

— Grzesiek nie wrócił jeszcze z Australii.

— Zostaje Albin…

— Pije!

— Zadzwonię, może akurat skończył?

— Jeśli zaczął przed trzema dniami, a tak mi mówili kierownicy produkcji w telewizji, to nie skończy wcześniej niż po niedzieli. Potem jeszcze odtruwanie, kroplówki…

Miażdżony druzgocącą wymową tych faktów, organizator kurczył się w oczach, ale ciągle nie dawał za wygraną.

— Mógłbym zadzwonić do Anity, chyba przestała się na nas dąsać?

— Ale na pewno nie przerwie zdjęć próbnych we Włoszech dla chałtury w Bełchatowie.

— To co ja mam robić? — z oczu pana Leona wyzierała czarna rozpacz. — Oni tam na pana czekają. To świetni kontrahenci.

— Proszę im powiedzieć, że nie żyję!

— Daj pan spokój, co pan chce wykrakać… Panie Andrzejku!

Nie słuchałem, wyszedłem z baraczku klubu sportowego, w którym Leon Jabłoński prowadził swój dziki impresariat. Mimo oczywistej straty finansowej byłem zadowolony, że po raz pierwszy od miesiąca będę miał wolny weekend. Czułem się lekko, swobodnie, jak nieoczekiwanie urlopowany galernik. A pogoda po prostu zachęcała do nieróbstwa. Wrześniowe słońce przygrzewało całkiem mocno, a liście okolicznych klonów zaczynały dopiero delikatnie żółknąć na podobieństwo starych książek poniewierających się po strychu. Zaczerpnąłem mocniej powietrza. Ogarnięty gwałtowną potrzebą zrelaksowania się, minąłem beztrosko mego peugeota zaparkowanego przy krawężniku. O parę kroków kusiły Łazienki…

Kiedy ostatni raz byłem na spacerze? Dwa miesiące, pół roku temu? Bo przecież kręcenia się wokół amfiteatru w przerwie między koncertami nie można nazwać przechadzką… Inna sprawa, przed rokiem, kiedy stuknęła mi czterdziestka, postanowiłem wziąć się za siebie. Wytyczyłem nawet okrężną trasę do sklepu, gdzie kupowałem prasę i bułki. Ale skończyło się na dwóch marszobiegach. Przy bramie parku zaczepiła mnie Cyganka. Brudne rumuńskie dziecko o wielkich mrocznych oczach i słabo zarysowanych pierwocinach przyszłej kobiecości. — Daj pan złotówkę, Bóg ci wynagrodzi. Usiłowałem ją wyminąć. Nie cierpię natrętnego żebractwa, a już szczególnie w wykonaniu sierot z dawnych krajów demokracji ludowej. Mała jednak nie dawała za wygraną.

— Poczekaj pan, coś ci powiem. Czeka cię daleka podróż. Myśli o tobie kobieta. Duże pieniądze… Daj pan złotówkę.

Rzuciłem za siebie monetę, przyspieszając kroku. Umilkła.

Pieniądze, kobieta, podróż? Biedactwo trafiło kulą w płot. Od zeszłorocznego rozwodu z Magdą nie pojawiły się w moim życiu żadne kobiety, a wyprawa z Mareczkiem do agencji towarzyskiej „Świniaczki” przyniosła wyłącznie wielki niesmak. Co do podróży, właśnie zrezygnowałem z wycieczki do Bełchatowa, a jeśli idzie o pieniądze… Nie byłem szczególnie pazerny. Starczało mi na życie! Kilkanaście koncertów w miesiącu, sporadycznie radio, jeszcze rzadziej telewizja pozwalały na opłacenie mieszkania, wysłanie alimentów Magdzi i Grzegorzowi, no i na stołowanie się w restauracjach…

Inna sprawa, od dłuższego czasu nie miałem wielkich potrzeb ani ambicji.

Żyłem z dnia na dzień… Rzecz jasna, kiedyś było inaczej. Chciałem być wielkim aktorem dramatycznym, roiły mi się role Kordianów i Hamletów. Stosunkowo łatwo dostałem się do szkoły teatralnej. Może zbyt łatwo… Wkrótce bowiem doszedłem do wniosku, że najlepiej mi wychodzi imitatorstwo. Potrafiłem zagrać wszystkich z wyjątkiem siebie. Wiecie, jaki był ze mnie „Świder” albo „Łom”, albo „Łapa”, albo „Zapas”, nie mówiąc już o Ninie Andrycz. Profesorowie PWST chyba doszli do podobnych wniosków. Po drugim roku pożegnałem się ze studiami, ale bez trudu znalazłem pracę w Zjednoczonych Przedsiębiorstwach Rozrywkowych. Trwał boom na wielkie widowiska estradowe, charakterystyczny dla końca lat siedemdziesiątych. W opolskim amfiteatrze poznałem Magdę, rzutką organizatorkę, i w kolejną dekadę wkroczyłem jako mąż i ojciec.

Dziś, gdy czasami przeglądam tamte wycinki, wyklejone przez Magdę albumy z naszymi plakatami, zdjęciami, recenzjami, z przerażeniem konstatuję, jak szybko przeleciały te lata. Tu jeszcze budujemy „drugą” Polskę, zaraz potem zaczyna się szampańska zabawa w parodie polityczne podczas szalonych miesięcy „Solidarności”, potem parę kartek pustych, fotografie z imprez w kościołach: gdzieś poginęły. I znów estradowa byle jaka sieczka w stanie wojenno–powojennym, w oczekiwaniu na złote czasy dla prześmiewców, które nadejść miały wraz z Okrągłym Stołem.

Z biegiem lat osiągnąłem perfekcyjną samowystarczalność. Sam pisałem sobie teksty, sam się reżyserowałem… Inna sprawa, że społeczeństwo Trzeciej Najjaśniejszej coraz bardziej nudziło się polityką. Znów więc wróciłem do parodiowania Waldorffa, Violetty Villas i Kydryńskiego, poszerzając repertuar o Miodka i Owsiaka.

Nagły refleks świetlny przerwał moje rozmyślania. Pochyliłem się nad stawem. Spojrzałem w wodę. Nie spodziewałem się zobaczyć swego oblicza, staw był zbyt mętny… Jednak widok sprawił, że się zachwiałem. Zamiast spokojnej tafli łazienkowskiego stawu dostrzegłem jakąś przepaścistą głębię; ni to studnię, ni sztolnię, no, po prostu dziurę bez dna, wiejącą chłodem i stęchlizną. W panice, że mogę w nią runąć, wbiłem palce w poręcz mostku. — Pan uważa, pan uważa, niebezpieczno… — zaćwierkał za moimi plecami głos Cyganeczki. Odwróciłem się. Ale dziewczyny nie było, zamiast niej po kupkach zeschłych liści podskakiwał wróbelek, przekornie kręcąc łebkiem.

Jeszcze raz spojrzałem ostrożnie na staw. Skrzył się w słońcu, spokojny, ciepły, rozleniwiający…

A więc tak się zaczynają kłopoty z serduchem, pomyślałem. Tylko tego mi brakowało.

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin