Grass Gunter - Idąc Rakiem.rtf

(756 KB) Pobierz
Idac rakiem

Günter GRASS

IDĄC RAKIEM

Nowela

 

 

Przełożył

Sławomir Błaut

 

Dzieła Guntera Grassa pod redakcją Sławomira Błauta i Joanny Konopackiej

 

POLNORD

WYDAWNICTWO OSKAR-

Gdańsk 2004

Tytuł oryginału Im Krebsgang

Okładkę i stronę tytułową projektował Zygmunt Gornowicz

Przekład tej książki powstał dzięki pomocy finansowej INTER NATIONES. Bonn

ISBN 83-86181-86-9

Copyright e 2002 by Steidl Verlag. Göttingen

Copyright for the Polish edition by POLNORD - Wydawnictwo OSKAR. Gdańsk 2002

 

POLNORD - Wydawnictwo OSKAR. Gdańsk 2002

Skład i łamanie: Studio Wydawnicze MARCBOSS

Gdańsk, Kartuska 51/2, tel. O-5O1 768 766

DRUK: OPTIMA s.c. tel./fax (058) 664 89 32

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

in memoriam

 

1

 

- Czemu dopiero teraz? - pytał ktoś, kto nie jest mną. Ponieważ matka mi w kółko... Ponieważ jak wówczas, kiedy po wodzie niósł się krzyk, chciałem, ale nie mogłem krzyczeć... Ponieważ prawda to chyba ledwie trzy linijki... Ponieważ teraz dopiero...

Słowa mają jeszcze ze mną trudności. Ktoś, kto nie lubi żadnych wykrętów, przygważdża mnie powołując się na mój zawód. Bo przecież to ja już jako żółtodzioby młodziak, ze słowami za pan brat, odbywałem praktykę w Springerowskiej gazecie, niebawem zręcznie zmieniłem front, później na łamach taz nielicho przejeżdżałem się po Springerze, potem na żołdzie agencji prasowych ćwiczyłem się w zwięzłości i przez długi czas z pozycji wolnego strzelca przerabiałem na artykuły siekaninę bieżących zdarzeń: Aktualności dzisiejszego dnia. Dzisiaj aktualne.

Odparłem, że może i tak było. Ale tacy jak ja niczego innego się nie nauczyli. Jeśli mam teraz przystąpić do rozprawiania się ze sobą, to wszystko, co mi się ułożyło na opak, pójdzie na karb zatonięcia statku, ponieważ ni mniej, ni więcej, ponieważ matka wtedy bliska rozwiązania, ponieważ ja w ogóle żyję tylko za sprawą przypadku.

I oto znów jestem na czyichś usługach, na razie jednak wolno mi pominąć moją skromną osobę, bo ta historia zaczęła się na długo przede mną, ponad sto lat temu, mianowicie w Schwerinie, meklemburskiej stolicy, która rozpościera się pośród siedmiu jezior, uwieczniona jest na widokówkach przedstawiających staromiejski Schelfstadt i wielowieżowy zamek, a kolejne wojny przetrwała na pozór bez uszczerbku.

Z początku nie sądziłem, że dawno odfajkowana przez historię prowincjonalna mieścina mogłaby zwabić kogokolwiek poza turystami, ale potem ów punkt wyjścia mojej opowieści raptem nabrał aktualności w internecie. Jakiś anonim podawał informacje osobowe przytaczając daty, nazwy ulic i świadectwa szkolne, przed kimś takim, kto jak ja szpera w przeszłości, chciał koniecznie otworzyć skarbnicę wiedzy.

Skoro tylko na rynku pokazała się ta aparatura, sprawiłem sobie Macintosha z modemem. Mój zawód wymaga owego dostępu do krążących po świecie informacji. Nauczyłem się obchodzić jako tako z moim komputerem. Wkrótce takie słowa jak browser i hiperlink* przestały być dla mnie chińszczyzną. Klikaniem myszy ściągałem infosy do wykorzystania lub do wyrzucenia, dla fantazji bądź z nudów zacząłem przeskakiwać z jednego chatroomu na drugi i reagować na najbardziej niedorzeczne maile, przez krótki czas gościłem też na dwóch, trzech pornosites, a wreszcie po chaotycznym surfowaniu natknąłem się na witryny, gdzie tak zwani przedwczorajsi, ale i świeżo upieczeni młodzi naziści dawali upust swojej tępocie na stronach nienawiści. I nagle - biorąc nazwę statku za słowo poszukiwane - wyklikałem właściwy adres: www.blut-zeuge.de. Świadek krwi - męczennik. Jakieś Kamractwo Schwerin ogłaszało gotyckimi literami gromkie hasła. Same pamiętliwe kawałki. Chciało się bardziej śmiać niż rzygać.

 

* Większość terminów intemetowyeh pozostawiono w przekładzie w brzmieniu angielskim, tak jak w oryginale noweli Güntera Qrassa (przyp. tłum.).

 

Od tej chwili nie ulega wątpliwości, czyja to krew ma dawać świadectwo. Ale jeszcze nie wiem, czy mam najpierw, jak uczy doświadczenie, odtworzyć jedną, potem drugą sprawę, a następnie ten czy tamten życiorys, czy też powinienem raczej na skos wejść czasowi w paradę, dajmy na to na sposób raków, które udają chód wsteczny zbaczając z prostego kursu, lecz całkiem szparko posuwają się naprzód. Pewne jest jedynie tyle: Natura, a ściślej biorąc Morze Bałtyckie już przeszło pół wieku temu pogodziło się ze wszystkim, o czym będzie tu mowa.

Na pierwszy ogień idzie ktoś, czyj nagrobek został rozbity na kawałki. Po szkole - mała matura - zaczęła się jego praktyka bankowa, którą ukończył bez wzlotów i upadków. W internecie nie było na ten temat ani słowa. Tam na specjalnie jemu poświęconej website urodzony w roku 1895 w Schwerinie Wilhelm Gustłoff odbierał tylko hołdy jako świadek krwi. Toteż zabrakło wzmianki o kłopotach z krtanią, o chronicznej chorobie płuc, która nie pozwoliła mu wykazać się dzielnością w pierwszej wojnie światowej. Podczas gdy Hans Castorp, młody mężczyzna z hanzeatyckiego rodu, na polecenie swego twórcy musiał opuścić Czarodziejską Górę, aby na stronie 994 powieści pod tymże tytułem polec jako ochotnik we Flandrii albo rozpłynąć się w literackiej mgławicy, schweriński bank Towarzystwa Ubezpieczeń na Życie w roku siedemnastym troskliwie wysłał swego sumiennego urzędnika do Szwajcarii, gdzie w Davos miał się wykurować z trapiącej go choroby, po czym w nadzwyczajnym powietrzu do tego stopnia wyzdrowiał, że tylko w jakiś inny sposób można było doprowadzić go do śmierci; na powrót do Schwerina, do klimatu północnych Niemiec na razie nie miał ochoty.

Wilhelm Gustłoff znalazł pracę asystenta w obserwatorium. Po przekształceniu tej placówki badawczej w instytucję konfederacką awansował na jej sekretarza, któremu wszakże starczało czasu, aby sobie dorobić podróżując po kraju w charakterze akwizytora Towarzystwa Ubezpieczeń Sprzętów Domowych; przy okazji ubocznego zajęcia poznawał więc kantony Szwajcarii. Równocześnie nie próżnowała jego żona Hedwig; nie mając oporów mimo swych ultranarodowych przekonań zatrudniła się jako sekretarka u adwokata nazwiskiem Moses Silberroth.

Do tego momentu z faktów wyłania się obraz po mieszczańsku statecznego małżeństwa, które jednak, jak się okaże, tylko udawało, że prowadzi życie zgodne ze szwajcarskim ideałem dorabiania się; bo z początku skrycie, później całkiem jawnie - na co pracodawca długo przymykał oczy - sekretarz obserwatorium z powodzeniem wykorzystywał wrodzony talent organizacyjny: wstąpił do Partii i do początków roku trzydziestego szóstego wśród zamieszkałych w Szwajcarii Niemców z Rzeszy i Austriaków zwerbował blisko pięć tysięcy członków, zorganizował w całym kraju w grupy lokalne i zaprzysiągł na wierność komuś, kogo Opatrzność wymyśliła sobie na führera.

Landesgruppenleiterem mianował go wszelako Gregor Strasser zawiadujący sprawami organizacyjnymi Partii. Strasser, który należał do lewego skrzydła, w roku trzydziestym drugim na znak protestu przeciwko bliskim kontaktom swego führera z wielkim przemysłem złożył wszystkie urzędy, a w dwa lata później został zaliczony do uczestników puczu Röhma i zlikwidowany przez swoich; jego brat Otto ocalał uciekając za granicę. Z kolei Gustloff musiał poszukać sobie nowego wzoru.

Kiedy w związku z interpelacją zgłoszoną w Małej Radzie Gryzonii funkcjonariusz policji do spraw cudzoziemców chciał się od niego dowiedzieć, jak on pojmuje swój urząd landesgruppenleitera NSDAP w Konfederacji Szwajcarskiej, Gustloff ponoć odpowiedział: - Najbardziej na świecie kocham moją żonę i moją matkę. Gdyby mój führer rozkazał mi je zabić, to bym go posłuchał.

Ten cytat został zakwestionowany w internecie. Takie i jeszcze inne kłamstwa wymyślił w swojej ramocie Żyd Emil Ludwig, można się było dowiedzieć w chatroomie udostępnionym przez Kamractwo Schwerin. Natomiast męczennik w dalszym ciągu pozostawał pod wpływem idei Gregora Strassera. Gustloff stale podkreślał, że w jego światopoglądzie wartości socjalistyczne znaczą więcej od narodowych. Niebawem między czatowcami rozgorzały walki frakcyjne. Wirtualna noc długich noży domagała się ofiar.

Potem jednak wszystkim zainteresowanym internautom przywołano na pamięć datę, która miała świadczyć o roli Opatrzności. Coś, co ja usiłowałem wytłumaczyć sobie jako zwykły przypadek, wynosiło partyjnego aparatczyka Gustloffa na ponadziemskie wyżyny. 30 stycznia 1945, z dokładnością co do dnia, w pięćdziesięciolecie urodzin męczennika, zaczął tonąć statek ochrzczony jego imieniem i tym samym w dwanaście lat od przejęcia władzy, znowu z dokładnością co do dnia, stał się znakiem powszechnej zguby.

Oto jakby pismem klinowym wyryta w granicie. Przeklęta data, od której wszystko się zaczęło, niebywale spotęgowało, doszło do punktu kulminacyjnego, dobiegło kresu. Ja też, dzięki matce, jestem związany z dniem wciąż żywej katastrofy; natomiast ona żyje podług innego kalendarza i nie uznaje ani przypadku, ani podobnych wszechwyjaśniaczy.

- A szkąd! - woła ta, której nigdy nie nazywam zaborczo moją, ale zawsze tylko matką. - Gancegal po kim by są sztatek zwał, i tak na dno by poszedł. Bym tylko wiedżecz chczała, co se ten Ruszki myszlał, jak do nas trzy razy pod rząd, rach-ciach-ciach, wygarnącz kazał...

Wciąż jeszcze tak gada, jak gdyby od tamtych lat nie upłynęła kupa czasu. Słowa rozwleczone. Zdania przepuszczone przez magiel. Mówi bulwy na ziemniaki, glomza na twaróg i pomuchla, kiedy przyrządza dorsza w musztardowej zalewie. Rodzice matki, August i Erna Pokriefkowie, pochodzili z Kosznajderii, nazywano ich Kośniewiakami. Ona za to wyrastała we Wrzeszczu. Pochodzi nie z Gdańska, lecz z tego rozciągniętego, zagarniającego coraz więcej sąsiednich pól przedmieścia, którego jedna z ulic nosiła miano Elzy i dla małej Urszuli, zwanej Tullą, musiała być całym światem, bo opowiadając, jak to po swojemu nazywa, sztare dżeje, często wprawdzie wspomina kąpielowe igraszki na pobliskiej bałtyckiej plaży albo wyprawy na sanki do lasów na południowym skraju przedmieścia, ale przeważnie zmusza swoich słuchaczy, by weszli na podwórko czynszowej kamienicy przy Elzy pod 19 i stamtąd, mijając uwiązanego na łańcuchu owczarka Harrasa, do stolarni, której pracy towarzyszyły hałasy piły tarczowej, piły taśmowej, frezarki, strugarki i dudniącej szlifierki. - Jak żem telko od żerni odrosła, w garnku z klejem mieszacz mnie dawali... - W rezultacie gdziekolwiek mała Tulla stała, leżała, szła, pędziła czy przysiadała w kącie, nie odstępował jej legendarny, jak opowiadają, zapach kleju kostnego.

Nie ma się zatem czemu dziwić, że kiedy zaraz po wojnie zakwaterowali nas w Schwerinie, matka wyuczyła się w Schelfstadt stolarskiego rzemiosła. Jako przesiedlona, jak mawiało się na Wschodzie, prędko dostała się do terminu u majstra, którego walący się warsztat z czterema strugnicami i stale bulgoczącym garnkiem kleju miał renomę zasiedziałego. Stamtąd niedaleko było na Lehmstrasse, gdzie oboje z matką mieliśmy kryty smołowaną papą dach nad głową. Ale gdybyśmy po katastrofie nie zeszli na ląd w Kołobrzegu, gdyby za to torpedowiec Löwe zawiózł nas do Travemünde lub Kilonii, a więc na Zachód, matka jako uciekinierka ze Wschodu, jak mawiało się po tamtej stronie, na pewno również terminowałaby u stolarza. Ja mówię: przypadek, podczas gdy ona od pierwszego dnia uważała, że miejsce naszego przymusowego pobytu było nam sądzone.

- A ten Ruszki, co na ichnim ubocze za kapitana beł, to urodziny dokładnie niby kiedy miał? Ty przeczeż zwykle wszysztko z detalami wiesz...

Nie, inaczej niż w wypadku Wilhelma Gustloffa - a ściągałem z internetu, co się dało - tego nie wiem z detalami. Zdołałem dogrzebać się jedynie roku urodzenia i paru jeszcze faktów oraz przypuszczeń, czegoś, co dziennikarze nazywają otoczką.

Aleksander Marinesko urodził się w roku 1913, mianowicie w Odessie, położonym nad Morzem Czarnym mieście portowym, które kiedyś musiało być wspaniałe, o czym zaświadczają czarno-białe zdjęcia z filmu Pancernik Potiomkin. Matka pochodziła z Ukrainy. Ojciec był Rumunem i legitymację podpisał jeszcze nazwiskiem Marinescu, nim za bunt został skazany na śmierć, ale w ostatniej minucie zdołał uciec.

Jego syn Aleksander wyrastał w dzielnicy portowej. A ponieważ w Odessie blisko obok siebie żyli Rosjanie, Ukraińcy i Rumuni, Grecy i Bułgarzy, Turcy i Ormianie, Cyganie i Żydzi, mówił mieszaniną różnych języków, która wszakże musiała być zrozumiała dla chłopaków z jego bandy. Aczkolwiek później mocno się starał mówić po rosyjsku, nie bardzo mu się udawało oczyszczenie z rumuńskich przekleństw ojca swej rozwodnionej żydowskimi wtrętami ukraińszczyzny. Kiedy był już matem na statku handlowym, śmiano się z jego żargonu; ale z biegiem lat wielu przeszła ochota do śmiechu, choćby w późniejszym okresie rozkazy dowódcy okrętu podwodnego brzmiały nie wiem jak komicznie.

Cofnijmy taśmę o lata: ponoć siedmioletni Aleksander widział z dalekomorskiego nabrzeża, jak resztki wojsk Białych i wyczerpane walkami brytyjska i francuska armie interwencyjne w popłochu opuszczały Odessę. Wkrótce potem oglądał wkroczenie Czerwonych. Odbywały się czystki. Niebawem wojna domowa na dobrą sprawę ustała. A gdy w kilka lat później zagranicznym statkom znów było wolno cumować w basenie portowym, chłopak podobno wytrwale, a rychło i zręcznie nurkował w przybrzeżnych wodach, żeby wyławiać monety rzucane przez pięknie wystrojonych pasażerów.

Trio nie jest kompletne. Kogoś jeszcze brakuje. Jego czyn wprawił w ruch coś, co wciągało z dużą siłą i było nie do zatrzymania. Jako że chcąc nie chcąc z człowieka rodem ze Schwerina zrobił męczennika ruchu, a chłopaka z Odessy bohaterem Ploty Bałtyckiej odznaczonej Czerwonym Sztandarem, ma po wsze czasy zapewnione miejsce na ławie oskarżonych. Takie i podobne zarzuty czytałem, z upływem czasu nabierając apetytu, na wciąż tak samo firmowanej homepage: To Żyd strzelał...

Mniej jednoznacznie, jak tymczasem wiem, jest zatytułowany pamflet pióra towarzysza partyjnego i czołowego mówcy Wolfganga Diewerge wydany w roku 1936 nakładem monachijskiej oficyny Franza Ehera. Jednakże Kamractwo Schwerin, zgodnie z konsekwentną logiką obłędu, miało do powiedzenia więcej, aniżeli zdawał się wiedzieć Diewerge: Bez Żyda na oczyszczonej z min trasie, na wysokości Ustki, nigdy by nie doszło do największej katastrofy morskiej wszechczasów. To za sprawą Żyda... To Żyd jest winien...

W chatroomie z uprawianego częściowo po niemiecku, częściowo po angielsku bajdurzenia można było wszelako wyczytać trochę faktów. Jeśli jeden z czatowców wiedział, że Diewerge wkrótce po rozpoczęciu wojny został dyrektorem rozgłośni radiowej Rzeszy w Gdańsku, to inny znał jego działalność w okresie powojennym: podobno, skumplowany z innymi supernazistami, choćby z późniejszym deputowanym do Bundestagu z ramienia FDP Achenbachem, infiltrował liberałów w Nadrenii Północnej-Westfalii. Ponadto, uzupełniał ktoś trzeci, ten były hitlerowski propagandzista w latach siedemdziesiątych uprawiał w Neuwied nad Renem dyskretne pranie pieniędzy wpłacanych pokątnie na rzecz FDP. Wreszcie w przepełnionym chatroomie jednak kotłowały się jeszcze pytania o sprawcę zamachu z Davos, a pewne swego celu odpowiedzi stawiały kropkę nad i.

O cztery lata starszy od Marinesko i o czternaście lat młodszy od Gustloffa Dawid Frankfurter urodził się w roku 1909 w zachodniosławońskim mieście Daruvar jako syn rabina. W domu rozmawiało się po hebrajsku i po niemiecku, w szkole Dawid uczył się mówić i pisać po serbsku, na własnej skórze odczuwał też jednak powszechną nienawiść do Żydów. To tylko przypuszczenie: na próżno próbował się z tym uporać, ponieważ jego konstytucja fizyczna nie pozwalała na skuteczną obronę, a zręczne dostosowanie się do sytuacji budziło w nim wstręt.

Z Wilhelmem Gustloffem Dawid Frankfurter miał jedynie tyle wspólnego: jak tamtemu doskwierała choroba płuc, tak ten od dzieciństwa cierpiał na chroniczne zapalenie szpiku kostnego. Ale o ile Gustloff potrafił w Davos raz-dwa wykurować się z dolegliwej choroby i później działał energicznie jako zdrowy towarzysz partyjny, o tyle choremu Dawidowi nie mogli pomóc żadni lekarze; musiał przejść pięć operacji, ale nic to nie dało: beznadziejny przypadek.

Być może ze względu na chorobę podjął studia medyczne; za radą rodziny w Niemczech, gdzie studiowali już jego ojciec i dziadek. Mówią, ze ciągle niedomagając i z tego powodu cierpiąc na trudności z koncentracją oblał egzamin po pierwszym semestrze oraz egzaminy późniejsze. Ale w internecie towarzysz partyjny Diewerge w przeciwieństwie do również cytowanego pisarza Ludwiga, którego Diewerge stale nazywał Emilem Ludwigiem-Cohnem, twierdził, że Żyd Frankfurter był nie tylko cherlawym, lecz i żyjącym na koszt ojca-rabbiego studentem-obibokiem, w dodatku ubranym fircykowato nicponiem i nałogowym palaczem.

Potem od po trzykroć przeklętej daty zaczął się - świętowany niedawno w internecie - rok przejęcia władzy. Nałogowy palacz Dawid we Frankfurcie nad Menem doświadczył tego, co dotyczyło jego i innych studentów. Widział, jak palono książki żydowskich autorów. Jego miejsce pracy w laboratorium zostało raptem oznaczone gwiazdą Dawida. Z fizyczną bliskością buchała na niego nienawiść. I jego, i innych lżyli studenci wrzaskliwie zaliczający siebie do rasy aryjskiej. Z tym nie umiał sobie radzić. Tego nie wytrzymywał. Uciekł więc do Szwajcarii i w Bernie, miejscu jakoby bezpiecznym, kontynuował studia, aby ponownie przepaść na egzaminach. Wszelako do rodziców pisał listy nastrojone pogodnie bądź pozytywnie, ojcu łożącemu na utrzymanie mydlił oczy. Gdy w rok później zmarła mu matka, przerwał studia. Może chcąc poszukać oparcia u krewnych odważył się na jeszcze jedną podróż do Rzeszy, gdzie w Berlinie patrzył bezsilnie, jak jego stryja, który jak ojciec był rabinem, targał za rudawą brodę jakiś młody człowiek krzycząc: Won stąd, won, Żydzie!

Podobnie rzecz wygląda w utrzymanym w konwencji powieściowej Morderstwie w Davos Emila Ludwiga, które popularny autor opublikował w amsterdamskim Querido, wydawnictwie emigrantów. Znów Kamractwo Schwerin na swojej website było nie lepiej, ale inaczej poinformowane, a powoływało się po raz kolejny na towarzysza partyjnego Diewerge, ponieważ ten w swojej relacji jako świadka cytował przesłuchiwanego przez berlińskich policjantów rabina, doktora Salomona Frankfurtera: To nieprawda, że jakiś wyrostek ciągnął mnie za brodę (która zresztą jest czarna, nie ruda) i przy tym krzyczał: Won stąd, won, Żydzie!

Nie miałem możliwości ustalić, czy policyjne przesłuchanie zarządzone w dwa lata po domniemanym znieważeniu odbywało się pod przymusem. W każdym razie Dawid Frankfurter wrócił do Berna i zapewne z kilku powodów był załamany. Z jednej strony ponownie zaczęły się nieudane dotychczas studia, z drugiej, i tak już cierpiąc fizycznie na ciągłe bóle, bolał jeszcze nad śmiercią matki. Ponadto krótka wizyta w Berlinie przeradzała się w koszmar, skoro tylko w miejscowych i zagranicznych gazetach czytał doniesienia o obozach koncentracyjnych w Oranienburgu, Dachau i innych miejscach.

Toteż pod koniec trzydziestego piątego musiała pojawić się i niejednokrotnie powtórzyć myśl o samobójstwie. Później, kiedy toczył się proces, w zamówionej przez obronę ekspertyzie napisano: Frankfurter z wewnętrznych, duchowych powodów natury osobistej popadł w sytuację psychologicznie nie do utrzymania, z której musiał się wyrwać. Jego depresja zrodziła pomysł samobójstwa. Właściwy każdemu instynkt samozachowawczy miast na samego siebie skierował jednak kulę na inną ofiarę.

Na ten temat nie było w internecie pokrętnych komentarzy. Jednakże coraz bardziej rosło we mnie podejrzenie, że pod umownym adresem www.blutzeuge.de nie skrzyknęła się jako Kamractwo Schwerin ostrzyżona na łyso gromada, lecz ukrył się działający w pojedynkę frant. Ktoś, kto jak ja zygzakiem węszy za znakami zapachowymi i podobnymi wydzielinami historii.

Student-obibok? Ja też takim byłem, kiedy germanistyka śmiertelnie mnie znudziła, a publicystyka w Instytucie Otto Suhra odstręczała nadmiarem teorii.

Na początku, kiedy opuściłem Schwerin, a potem z Berlina Wschodniego przejechałem kolejką do Berlina Zachodniego, zadawałem sobie jeszcze sporo trudu, jak obiecałem matce na pożegnanie, i wkuwałem jak dziki. Mając szesnaście i pół roku - na krótko przed zbudowaniem muru - zacząłem chłonąć zapach wolności, mieszkałem w Schmargendorfie niedaleko Rosenecku u ciotki Jenny, szkolnej koleżanki matki, która przeżyła z nią podobno mnóstwo niesamowitych rzeczy. Miałem osobny pokój z oknem w dachu. Właściwie to były piękne czasy.

Mansardowe mieszkanie ciotki Jenny przy Karlsbader Strasse wyglądało jak pokój lalek. Na stoliczkach, krzesełkach, pod kloszami stały porcelanowe figurki. Przeważnie tancerki w kusych spódniczkach stojące na czubkach palców. Niektóre w śmiałych pozach, wszystkie z małą główką na długiej szyi. Ciotka Jenny jako młode stworzenie była baleriną i to dość sławną, aż podczas jednego z wielu nalotów, które coraz bardziej równały z ziemią stolicę Rzeszy, pogruchotało jej obie nogi, tak że teraz podsuwała mi do popohidniowej herbaty rozmaite przysmaki z jednej strony utykając, z drugiej wciąż jeszcze z dużą gracją poruszając rękami. I na podobieństwo kruchych figurynek w uciesznej mansardzie jej małą, ruchliwą głowę na chudej obecnie szyi stale zdobił uśmiech, który wydawał się zlodowaciały. Często też miewała dreszcze, piła dużo gorącego soku z cytryny.

Dobrze mi się u niej mieszkało. Rozpieszczała mnie. A kiedy mówiła o swojej szkolnej koleżance - Moja droga Tulla krętymi drogami przysłała mi ostatnio liścik... - przez kilka minut kusiło mnie, żeby troszeczkę polubić matkę, to babsko nie do zdarcia; ale potem znowu mnie wkurzała. Jej grypsy przemycane ze Schwerina na Karlsbader Strasse zawierały stężone, podkreśleniami wyposażane w rygor bezwarunkowości upomnienia, które używając słów matki miały wżącz mnie do galopu: „On muszi uczycz są i jesz raz uczycz. Po to, telko po to chłopaka żem na Zachód wyszłała, żeby do czegosz doszedł...

Mam w uszach dosłowne brzmienie jej kwestii: Ja to telko po to jesz żyję, aby mój syn któregosz dnia nadżeje moje szpełnił... I ciotka Jenny występując jako tuba swojej koleżanki upominała mnie głosem łagodnym, ale zawsze trafiającym w sedno. Nie pozostawało mi nic innego jak tylko kuć ile wlezie.

Chodziłem wtedy do liceum z hurmą innych uciekinierów z NRD w moim wieku. Co się tyczy państwa prawa i demokracji, to musiałem masę nadrobić. Do angielskiego doszedł francuski, za to nie było już rosyjskiego. Zaczęło mi również świtać, jak dzięki sterowanemu bezrobociu funkcjonuje kapitalizm. Nie byłem wzorowym uczniem, ale zgodnie z wymaganiami matki zrobiłem maturę.

A i poza tym we wszystkim, co tam mimochodem robiło się z dziewczynami, całkiem nieźle dawałem sobie radę, nie miałem nawet kłopotów z forsą, bo matka, kiedy z jej błogosławieństwem przenosiłem się do wroga klasowego, wcisnęła mi jeszcze inny adres na Zachodzie: - Cosz mnie są zdaje, że to twój ojczec jeszt. To taki mój kuzyn. Nim w kamasze go wżęli, brzuch mnie zrobił. W każdym rażę on tak uważa. Napisz kiedy do niego, jako tobie są wiedze, jak ju po tamtej sztronie bandżesz...

Nie powinno się porównywać. Ale jeśli chodzi o sprawy pieniężne, to niebawem powodziło mi się jak Dawidowi Frankfurterowi w Bernie, któremu ojciec co miesiąc przekazywał na szwajcarskie konto okrągłą sumkę. Kuzyn matki - Panie, świeć nad jego duszą - nazywał się Harry Liebenau, był synem stolarza z niegdysiejszej ulicy Elzy, od końca lat pięćdziesiątych mieszkał w Baden-Baden i jako redaktor działu kulturalnego opracowywał dla Południowo-Zachodniego Radia nocny program: liryka o północy, kiedy to słuchały już tylko schwarzwaldzkie jodły.

Jako że nie chciałem na dalszą metę siedzieć na karku szkolnej koleżance matki, w skądinąd uprzejmym liście, zaraz po końcowym frazesie: Twój nieznany Ci syn, wypisałem bardzo czytelnie numer mego konta. Co prawda nie odpisał, był widać zbyt dobrze ożeniony, wszelako miesiąc w miesiąc punktualnie bulił dużo więcej, niż wynosiła najniższa stawka alimentów, równe dwieście marek, co było wówczas kupą grosza. Ciotka Jenny nic o tym nie wiedziała, lecz podobno znała matczynego kuzyna Harry'ego, choć tylko przelotnie, jak ze śladami rumieńca w lalkowatej twarzy bardziej wyznała mi niż powiedziała.

Z początkiem sześćdziesiątego siódmego, wkrótce po tym, jak wyniosłem się z Karlsbader Strasse, osiadłem na Kreuzbergu, potem rzuciłem studia i poszedłem na praktykę do Springerowskiej ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin