Brin David - Listonosz.pdf

(1736 KB) Pobierz
28964097 UNPDF
DAVID BRIN
Listonosz
28964097.002.png
WST Ę P
Trzynastoletnie roztopy
Lodowate wichry nie przestawały d ąć . Padał brudny ś nieg. Prastare morze nie znało
jednak po ś piechu.
Ziemia sze ść tysi ę cy razy obróciła si ę wokół osi od chwili, kiedy rozbłysły płomienie i
zgin ę ły miasta. Teraz, gdy szesna ś cie razy pokonała sw ą tras ę wokół Sło ń ca, znikn ę ły ju Ŝ
obłoki sadzy, które wzbijały si ę z płon ą cych lasów, zmieniaj ą c dzie ń w noc.
Min ę ło sze ść tysi ę cy zachodów sło ń ca - jaskrawych, pomara ń czowych, przepi ę knych
dzi ę ki zawieszonemu w powietrzu pyłowi - od chwili, gdy bij ą ce w gór ę , przegrzane leje
przebiły si ę do stratosfery, wypełniaj ą c j ą male ń kimi, zawieszonymi w powietrzu okruchami
skały i gleby. Zaciemniona nimi atmosfera przepuszczała mniej ś wiatła słonecznego i
ochłodziła si ę .
Nie było ju Ŝ zbyt wa Ŝ ne, jaka była przyczyna - wielki meteoryt, pot ęŜ ny wybuch
wulkanu czy wojna atomowa. Równowaga temperatury i ci ś nienia załamała si ę . Rozszalały
si ę pot ęŜ ne wichry.
Na całej północy zacz ą ł pada ć brudny ś nieg. Gdzieniegdzie nie usuwało go nawet
lato.
Prawdziwie wa Ŝ ny byt jednak tylko ocean, ponadczasowy, wytrwały i oporny na
zmiany. Niebo pociemniało i poja ś niało ponownie. Wiatry przynosiły ze sob ą brunatno Ŝ ółte,
pełne grzmotów zachody sło ń ca. Miejscami rozrastały si ę lodowce, a płytsze morza zaczynały
opada ć .
Lecz werdykt oceanu miał by ć rozstrzygaj ą cy i jeszcze nie zapadł.
Ziemia wirowała. Ludzie bronili si ę jeszcze tu i ówdzie.
A ocean wydawał z siebie tchnienie zimy.
28964097.003.png
GÓRY KASKADOWE
l
W ś ród pyłu i krwi - gdy nozdrza wypełnia ostra wo ń strachu - człowieka cz ę sto
nawiedzaj ą dziwne skojarzenia. Cho ć Gordon sp ę dził połow ę Ŝ ycia w głuszy - z czego
wi ę kszo ść zaj ę ła mu walka o przetrwanie - wci ąŜ dziwiło go to, jak zapomniane dawno
prze Ŝ ycia budziły si ę na nowo w jego umy ś le w samym ś rodku walki na ś mier ć i Ŝ ycie.
Dysz ą c w suchym jak pieprz g ą szczu - czołgaj ą c si ę desperacko, by znale źć
schronienie - do ś wiadczył nagle wspomnienia tak wyrazistego, jak pokryte pyłem kamienie
przed jego nosem. Wizja kontrastowała ostro z otaczaj ą c ą go rzeczywisto ś ci ą : deszczowe
popołudnie w ciepłej, bezpiecznej bibliotece uniwersyteckiej dawno temu, zaginiony ś wiat
pełen ksi ąŜ ek, muzyki i beztroskich, filozoficznych dywagacji.
“Słowa na stronicy”.
Pełzn ą c przez mocne, nieust ę pliwe paprocie, niemal widział litery, czarne na białym
tle. Cho ć nie przypominał sobie nazwiska mało znanego autora, słowa powróciły do niego z
absolutn ą jasno ś ci ą .
“Pomijaj ą c ś mier ć , nie istnieje nic takiego jak «całkowita» kl ę ska... ś adna katastrofa
nie jest tak niszczycielska, by zdeterminowana osoba nie mogła ocali ć czego ś z popiołów -
ryzykuj ą c wszystko, co jej pozostało...
Na ś wiecie nie ma nic gro ź niejszego ni Ŝ zdesperowany człowiek”.
Gordon Ŝ ałował, Ŝ e dawno nie Ŝ yj ą cy pisarz nie znajduje si ę obok niego, nara Ŝ ony na
to samo niebezpiecze ń stwo. Zastanowił si ę , jakich pokrzepiaj ą cych frazesów doszukałby si ę
w tej katastrofie.
Podrapany i pokaleczony wskutek desperackiej ucieczki w g ą szcz, czołgał si ę tak
cicho, jak tylko mógł. Zastygał w bezruchu i zaciskał powieki, gdy tylko wydawało si ę , Ŝ e
unosz ą cy si ę w powietrzu pył mo Ŝ e go sprowokowa ć do kichni ę cia. Była to powolna, bolesna
w ę drówka. Nie był nawet pewien, dok ą d zmierza.
Kilka minut temu był tak bezpieczny i dobrze zaopatrzony, jak rzadko który samotny
w ę drowiec. Teraz pozostało mu niewiele wi ę cej ni Ŝ rozdarta koszula, wypłowiałe d Ŝ insy i
mokasyny, które zwykł wkłada ć , gdy rozbijał obóz. Ponadto ciernie szarpały to wszystko na
28964097.004.png
strz ę py.
Po ka Ŝ dym nowym dra ś ni ę ciu jego ramiona i plecy ogarniał gobelin pal ą cego bólu. W
tej okropnej, suchej jak pieprz d Ŝ ungli nie mo Ŝ na jednak było zrobi ć nic innego, jak czołga ć
si ę naprzód i modli ć si ę , by ta kr ę ta trasa nie zaprowadziła go z powrotem w r ę ce wrogów -
ludzi, którzy wła ś ciwie ju Ŝ go zabili.
Gdy my ś lał, Ŝ e piekielne zielsko nigdy si ę nie sko ń czy, pojawiła si ę przed nim otwarta
przestrze ń . G ą szcz przecinała w ą ska rozpadlina. W dole widniało skalne rumowisko. Gordon
wygramolił si ę wreszcie z ciernistych zaro ś li, przetoczył na plecy i wbił wzrok w zamglone
niebo, zadowolony cho ć by i z tego, Ŝ e powietrza nie paskudzi ju Ŝ kompostowa wo ń suchego
rozkładu.
“Witajcie w Oregonie - pomy ś lał z gorycz ą . A my ś lałem, Ŝ e w Idaho było kiepsko”.
Uniósł r ę k ę i spróbował otrze ć sobie pył z oczu.
“A mo Ŝ e po prostu robi ę si ę ju Ŝ za stary na takie rzeczy?”
Ostatecznie przekroczył ju Ŝ trzydziestk ę , ś redni ą długo ść Ŝ ycia w ę drowca w
postkatastroficznej epoce.
“O Bo Ŝ e, chciałbym wróci ć do domu”.
Nie miał na my ś li Minneapolis. Preria była w dzisiejszych czasach piekłem. Przez
ponad dziesi ęć lat usiłował stamt ą d uciec. Nie, dom był dla Gordona czym ś wi ę cej ni Ŝ jakim ś
konkretnym miejscem.
“Hamburger, gor ą ca k ą piel, muzyka, merbromina... - zimne piwo...”
Gdy jego ci ęŜ ki oddech uspokoił si ę , na pierwszy plan wysun ę ły si ę inne d ź wi ę ki - a Ŝ
nazbyt wyra ź ne odgłosy radosnego pl ą drowania. Dobiegały z odległo ś ci jakich ś stu stóp w
dół zbocza. Ś miech rozlegał si ę , gdy zachwyceni rabusie grzebali w jego ekwipunku.
“...kilku Ŝ yczliwych gliniarzy w s ą siedztwie” - dodał Gordon, nie przestaj ą c wylicza ć
powabów dawno minionego ś wiata.
Bandyci zaskoczyli go, kiedy pó ź nym popołudniem popijał herbat ę z czarnego bzu
przy ognisku. Od pierwszej chwili, gdy zobaczył, jak gnaj ą wzdłu Ŝ szlaku wprost na niego,
zrozumiał, Ŝ e tym m ęŜ czyznom o zawzi ę tych twarzach równie łatwo b ę dzie go zabi ć , jak na
niego spojrze ć .
Nie czekał, a Ŝ zdecyduj ą , któr ą z tych rzeczy zrobi ć . Lun ą ł wrz ą tkiem w twarz
pierwszego z brodatych rozbójników, po czym skoczył prosto w pobliskie cierniste krzewy.
W ś lad za nim hukn ę ły dwa strzały i na tym si ę sko ń czyło. Zapewne jego zwłoki nie były dla
złodziei warte niemo Ŝ liwej do zast ą pienia kuli. I tak ju Ŝ zdobyli jego zapasy.
“A przynajmniej tak s ą dz ą ”.
28964097.005.png
Gordon u ś miechn ą ł si ę gorzko. Nim usiadł ostro Ŝ nie, opieraj ą c si ę o skaln ą grz ę d ę ,
upewnił si ę , Ŝ e nie mo Ŝ na go dostrzec z le Ŝą cego w dole zbocza. Oczy ś cił podró Ŝ ny pas z
gał ą zek i poci ą gn ą ł z wypełnionej do połowy manierki długi, rozpaczliwie mu potrzebny łyk.
“Dzi ę ki ci, paranojo” - pomy ś lał. Od czasu wojny zagłady ani razu nie pozwolił, by
pas znalazł si ę dalej ni Ŝ trzy stopy od jego boku. Była to jedyna rzecz, któr ą zd ąŜ ył złapa ć ,
nim dał nura w chaszcze.
Gdy wyci ą gał z kabury rewolwer kalibru trzydzie ś ci osiem, l ś nienie ciemnoszarego
metalu było widoczne nawet przez cienk ą warstw ę kurzu. Dmuchn ą ł na t ę po zako ń czon ą bro ń
i dokładnie sprawdził jej działanie. Cichy trzask za ś wiadczył delikatnie, lecz dobitnie o
mistrzowskim wykonaniu i ś mierciono ś nej precyzji wywodz ą cych si ę z innej epoki. Stary
ś wiat był biegły nawet w sztuce zabijania.
“Zwłaszcza w sztuce zabijania” - poprawił si ę w my ś lach Gordon.
Z le Ŝą cego poni Ŝ ej zbocza dobiegał ochrypły ś miech.
Z reguły podczas w ę drówki ładował bro ń tylko czterema pociskami. Teraz wyci ą gn ą ł
z torby u pasa jeszcze dwa bezcenne naboje i wsadził je do pustych komór le Ŝą cych poni Ŝ ej
iglicy i za ni ą . “Bezpieczne obchodzenie si ę z broni ą ” nie było ju Ŝ istotn ą kwesti ą , zwłaszcza
Ŝ e i tak spodziewał si ę , i Ŝ umrze dzi ś wieczorem.
“Szesna ś cie lat pogoni za snem - pomy ś lał. Najpierw długa, bezowocna walka z
upadkiem... potem wysiłki maj ą ce na celu przetrwanie trzyletniej zimy... a wreszcie ponad
dziesi ęć lat w ę drówek z miejsca na miejsce, wymykania si ę zarazie i głodowi, walk z
przekl ę tymi holnistami i sforami dzikich psów... pół Ŝ ycia sp ę dzone na odgrywaniu roli
w ę drownego minstrela z ciemnego wieku, wyst ę pów w zamian za posiłek, by prze Ŝ y ć jeszcze
jeden dzie ń , podczas gdy szukałem... jakiego ś miejsca...”
Gordon potrz ą sn ą ł głow ą . Znał swe marzenia bardzo dobrze. Były to głupie fantazje,
na które nie było miejsca we współczesnym ś wiecie.
“...jakiego ś miejsca, gdzie kto ś wzi ą ł na siebie odpowiedzialno ść ...”
Odp ę dził od siebie t ę my ś l. Bez wzgl ę du na to, czego szukał, jego długa pielgrzymka
najwyra ź niej dobiegła kresu tutaj, w suchych, zimnych górach kraju, który ongi ś był
wschodnim Oregonem.
S ą dz ą c po dobiegaj ą cych z dołu d ź wi ę kach, bandyci ju Ŝ si ę pakowali, gotowi oddali ć
si ę ze swymi łupami. G ę ste połacie wysuszonych pn ą czy zasłaniały Gordonowi widok na to,
co działo si ę poni Ŝ ej, za sosnami ponderosa . Wkrótce jednak pojawił si ę krzepki m ęŜ czyzna
w wypłowiałym, my ś liwskim płaszczu w szkock ą krat ę , oddalaj ą cy si ę od jego obozu w
kierunku północno-wschodnim, szlakiem opadaj ą cym w dół zbocza.
28964097.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin