Barbara McCauley - Z dala od zgiełku.pdf

(511 KB) Pobierz
135481104 UNPDF
BARBARA MCCAULEY
Z dala od zgiełku
A Man Like Cade
Tłumaczyła: Agnieszka Łuszpak
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Coś było nie tak.
Cade Walker potarł kark, jak gdyby mógł w ten sposób zetrzeć to dziwne
uczucie. Znał je aż za dobrze; wiele razy ostrzegało go o niebezpieczeństwie, a
czasem nawet ratowało życie. Nauczył się ufać swojemu instynktowi.
Marszcząc brwi, podniósł się wolno i ogarnął wzrokiem Vermont ze
swego orlego gniazda na dachu. Trzymając młotek w jednej, a dachówkę w
drugiej dłoni, obejrzał uważnie korony drzew wokół siebie, na chwilę
zatrzymując wzrok, by podziwiać piękne kolory jesiennych liści. Odetchnął
głęboko, z przyjemnością wciągając w płuca czyste, orzeźwiające powietrze.
Był teraz tak daleko od bocznych uliczek i nędznych slumsów Nowego
Jorku!
Dziwne uczucie wciąż mu dokuczało. Nie pierwszy raz, odkąd przybył na
farmę ciotki Idy, odnosił wrażenie, że dzieje się coś złego. Tydzień temu, gdy
naprawiał balustradę ganku, zdawało mu się, że ktoś go obserwuje. Krótko
potem zauważył, że zginęła mu piła. Dwa dni później odnalazła się w szopie na
narzędzia. W tej samej szopie, w której zasuwa zamknęła się „przypadkowo”,
gdy był w środku. Ginęły mu też inne przedmioty – młotek, resztki drewna,
gwoździe – choć większość z nich, z wyjątkiem gwoździ i drewna, znajdowała
się po kilku dniach.
To wszystko było bardzo dziwne. A ponieważ nie wierzył w duchy,
jedynym wytłumaczeniem była jego własna obsesja. Uznał, że lata spędzone na
patrolowaniu ulic, gdy nigdy nie było wiadomo, co lub kto kryje się za
następnym rogiem, uczyniły go zbyt podejrzliwym. Nawet jeśli nie był już
gliniarzem, to trzynaście lat w zawodzie zrobiło swoje. Potrzebował trochę
czasu, by dojść do siebie. A tego mu teraz nie brakowało.
Zaniepokojony potrząsnął głową i wzruszył ramionami. Nie zamierzał
szukać kłopotów tam, gdzie ich nie było. Na litość boską, to było Clearville,
małe, senne miasteczko, a nie Nowy Jork. Tutaj nikt na niego nie polował. Był
tutaj, żeby się zrelaksować, przemyśleć parę spraw i zdecydować, co będzie
robił przez resztę życia. Na pewno będzie to coś bezpiecznego; może otworzy
mały bar lub zajmie się sprzedażą ubezpieczeń.
Zimny wiatr rozwiał jego długie, czarne włosy i Cade uśmiechnął się na
wspomnienie wcześniejszych przeczuć. Po prostu nie był przyzwyczajony do
małych miasteczek i samotności. To sprawiło, że stał się nerwowy. Mimo że
spędzanie tu wakacji należało do rodzinnych tradycji, od czasu ukończenia
szkoły średniej był tu tylko kilka razy. Jego służba była długa, męcząca i nie
miał czasu na wakacje.
Był teraz jedynym spadkobiercą farmy. A biorąc pod uwagę rozmiary
135481104.001.png
domu – dwupiętrowego, z pięcioma sypialniami i jadalnią, w której mógłby
zasiąść regiment wojska, nie było to miejsce dla kawalera. Tak, pomyślał,
przebiegając wzrokiem okolicę po raz kolejny, to jest dom dla wielodzietnej
rodziny. To ostatecznie utwierdziło go w podjętej decyzji. Skończy niezbędne
naprawy i wystawi dom na sprzedaż, a sam wróci do Nowego Jorku.
Burczenie w brzuchu przypomniało, że od rana nie miał nic w ustach.
Otrzepał kurz ze spodni, postanawiając, że zrobi sobie kanapkę. Po lunchu
postanowił pojechać do miasta, aby dokupić kilka potrzebnych rzeczy, a gdyby
starczyło czasu, mógłby nawet wstąpić do sklepu spożywczego i zrobić zakupy.
Jego zapas mrożonek obiadowych już się kończył, poza tym w pudełku z
ciastkami też pokazało się dno. Dotarł do skraju dachu i stanął jak wryty.
Drabina zniknęła.
Oszołomiony patrzył w dół. Leżała dwa piętra pod nim, na ziemi.
Niech to jasny szlag trafi!
Przecież drabina nie mogła tak po prostu upaść! Upewniał się, że jest
dobrze oparta. Co, do diabła, się działo?! Nagle jakiś dźwięk dobiegający z
ganku przykuł jego uwagę. Nasłuchiwał uważnie. Znowu!
Do diabła z tym! Ktokolwiek to był, znajdował się poza zasięgiem jego
wzroku i przez to miał przewagę.
Ale nie na długo. Zacisnął zęby i odwrócił się na pięcie. Popędził do
szczytu domu, a potem znowu zszedł do krawędzi dachu z drugiej strony
budynku. Usiadł na brzegu i chwycił się rynny. Miał nadzieję, że wytrzyma jego
ciężar. Musi, pomyślał, mocno przytrzymując metalowy cylinder. Nie miał
zamiaru pozwolić uciec temu dowcipnisiowi!
Dłonie ślizgały mu się na rynnie, a ciężkie, robocze buty nie ułatwiały
zadania. W połowie drogi o mało nie spadł. Zaklął przez zaciśnięte zęby. Sześć
stóp nad ziemią puścił się i zeskoczył. Pomijając rwący ból w ramionach, miło
było znowu poczuć zastrzyk adrenaliny.
Cicho skradał się wokół domu. Zerknął za róg. Przy frontowych drzwiach
zobaczył niewielką, skuloną postać, niespokojnie zerkającą w kierunku dachu.
To było dziecko. Jego „duch” był tylko małym chłopcem!
Cade mocno zacisnął wargi. Cały czas prześladował go i jakiś bachor!
Sądząc z jego wzrostu, nie więcej niż dziewięcioletni. Szczupły, z lśniącymi,
ciemnymi włosami sięgającymi kołnierza czerwonej baseballowej kurtki.
Odwrócony tyłem, nie wiedział, że jest obserwowany, ale widać było, że jest
zdenerwowany. Najwyraźniej nie był jeszcze doświadczonym złodziejem.
Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają, pomyślał Cade, przypominając
sobie, jak wrzucił śmierdzącą „bombę” do garażu starej pani Gossbroom. Ale
złapano go i musiał za to zapłacić. Tak samo jak ten chłopiec. Starając się nadać
swojej twarzy bardzo srogi wyraz, Cade cicho wyszedł zza rogu.
Chłopiec błyskawicznie wyczuł, że nie jest już sam. Stał jak skamieniały,
135481104.002.png
a potem obrócił się gwałtownie. Zszokowany wpatrywał się w Cade’a dużymi,
brązowymi, szeroko otwartymi oczyma, a jego piegowate policzki były trupio
blade. Cofnął się o krok, tak jakby przygotowywał się do ucieczki, ale ze strachu
potknął się o własne nogi i wylądował na ziemi.
– Czym innym jest kraść moje narzędzia i zamykać mnie w szopie –
powiedział groźnie Cade – a czym innym zostawić mnie na dachu bez drabiny.
Dzieciak otworzył usta, ale zabrakło mu słów i dalej milczał.
Cade poczuł wyrzuty sumienia. Może był trochę za ostry dla tego
chłopca? Właściwie nie stało się nic strasznego. Ale zaraz przypomniał sobie, że
mógł na tym dachu spędzić długie godziny, i z powrotem przybrał marsową
minę.
– Jak masz na imię? – spytał.
Zdawało się, że to pytanie przeraziło go jeszcze bardziej. Rzucił się w bok
i chciał wyminąć Cade’a. Ale ten złapał go za kołnierz i przytrzymał. Zdał sobie
sprawę, że w oczach chłopca było coś jeszcze poza strachem, bezgraniczne
przerażenie. Gdy sobie to uświadomił, złagodniał i poluźnił swój uchwyt.
– Nie zamierzam zrobić ci krzywdy – zapewnił dziecko, ale nie zobaczył
żadnego efektu swoich słów. Wzrok chłopca błądził nerwowo dookoła. Cade
delikatnie wziął go za ramię i zmusił do spojrzenia na siebie. – Powiedziałem ci
już, że nic ci nie zrobię. Naprawdę. Chcę tylko wiedzieć, jak się nazywasz.
Chłopiec głośno przełknął ślinę, spojrzał mu w oczy i wyjąkał:
– J-Jim-m-my.
– Jimmy?
Przytaknął i spróbował się wyrwać, ale Cade mu nie pozwolił.
– Na razie nigdzie nie pójdziesz, Jimmy. Wiesz, że źle postąpiłeś,
prawda?
Chłopiec znowu przytaknął.
– Więc wiesz, że muszę wezwać twoich rodziców?
Na te słowa chłopiec przeraził się jeszcze bardziej. Otworzył usta, ale
znów je zamknął i wpatrywał się w ziemię.
– Jimmy – powiedział delikatnie Cade – jeśli cię puszczę, obiecasz, że nie
będziesz uciekał?
Chłopiec jeszcze niżej spuścił głowę, odetchnął głęboko i przytaknął
ponownie.
– W takim razie w porządku. Chodźmy do domu i zadzwońmy do twoich
rodziców.
Cade otworzył drewniane drzwi i wpuścił Jimmy’ego przed sobą. Ten
wszedł niechętnie i czekał na dalsze instrukcje. Cade wskazał na drzwi przed
sobą.
– Wejdźmy do kuchni. Chcę wiedzieć, co masz mi do powiedzenia, zanim
zadzwonię. Poza tym – poklepał się po brzuchu – umieram z głodu i myślę, że
135481104.003.png
będę dużo bardziej wyrozumiały, gdy się najem.
Jimmy podniósł głowę, a w jego oczach zabłysła iskierka nadziei.
Pospieszył do kuchni, gdzie Cade kazał mu usiąść przy stole, co chłopiec
skwapliwie uczynił.
Cade wyjął z szafki paczkę czekoladowych ciastek, potem otworzył
lodówkę i zaczął zabierać się do przygotowania kanapek. Nagle w sypialni
zadzwonił telefon.
Marszcząc brwi, zwrócił się do Jimmy’ego:
– Muszę odebrać. Obiecujesz, że będziesz tu grzecznie siedział?
Chłopiec przytaknął niespokojnie i uśmiechnął się, pokazując dołeczki w
policzkach i lśniący zestaw równych, białych zębów. Cade odpowiedział
uśmiechem i dał chłopcu przyjacielskiego kuksańca, zanim wyszedł odebrać
telefon. Ledwo zdążył podnieść słuchawkę, gdy przez okno zobaczył pędzącą
sylwetkę.
Dziecko wymknęło się przez drzwi kuchenne!
Cade, wściekły, z trzaskiem rzucił słuchawkę. Pobiegł do drzwi
frontowych, postanawiając przeciąć mu drogę. Do diabła! Jak mógł być tak
łatwowierny!
Jimmy był już na szczycie polany, gdy Cade zbiegał z ganku. Logika
nakazywała mu się poddać, ale duma pchała do przodu. Zostać pokonanym
przez dziecko, to było dla niego zbyt wiele!
– Jimmy! – wołał za chłopcem. Ten zawahał się przez moment. Odwrócił
się i popatrzył na Cade’a, a potem dał nura głębiej w las.
– Jimmy! – Cade zawołał znowu, ale nie było żadnej reakcji. Jimmy
kluczył pomiędzy drzewami z szybkością i zwinnością gazeli. Cade wciąż biegł,
za wszelką cenę postanawiając go złapać. Jego ciężki oddech i trzask deptanych
gałązek niosły się echem po lesie. Już prawie go miał, wystarczyłaby jeszcze
sekunda lub dwie...
Nagle coś (lub ktoś) uderzyło w niego. Impet zderzenia odrzucił go do
tyłu. Wylądował na boku i eksplozja bólu w ramieniu pozbawiła go tchu. Było
na nim jakieś ruchliwe, szczupłe ciało. I na pewno nie było to kolejne dziecko,
stwierdził, gdyż jego ręce natrafiły na krągły biust. Kobieta drobną pięścią
okładała go po żebrach. Chwycił ją za nadgarstek, aby przerwać ten atak. Wtedy
wolną ręką z całej siły uderzyła go w bok głowy.
Zaklął cicho. Dosyć tego. Starając się dosięgnąć jej drugą rękę, przeturlał
ją i przygwoździł pod sobą.
– Przestań! – wrzasnął, ale dalej walczyła i próbowała się wyrwać jak
uwięziona pantera. Już prawie wstawała, więc Cade zwiększył nacisk.
Najwyraźniej jej nie doceniam, pomyślał, siadając okrakiem na jej drobnym
ciele.
– Powiedziałem, żebyś przestała – powtórzył, przyciskając ją do ziemi. –
135481104.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin