Jerzy Pertek - Polacy w wyprawach polarnych.doc

(745 KB) Pobierz

Jerzy Pertek

 

Polacy w wyprawach polarnych

 

 

 

 

Wydawnictwo Morskie

Gdynia 1965

 

 

 

 

 



 

 

Ten dzień bardzo wyraźnie zapisał się w mojej pamięci, mimo że trudno byłoby mi dziś powiedzieć, co to był za dzień tygodnia i choć w przybliżeniu określić jego datę. Nie mógłbym też związać go z określoną porą roku i nie pamiętam, czy tego dnia była słoneczna pogoda, czy też wiał zimny wiatr i zacinał deszcz. Tak samo nie umiałbym powiedzieć, czy w dużej czytelni bibliotecznej było pełno, czy pusto. Prawdopodobnie jak zwykle panowała cisza, w której słychać było tylko szelest przewracanych kartek, prawdopodobnie… – zresztą czy ja dziś wiem, co działo się wówczas dokoła mnie? Pamiętam tylko to, że lektura leżących przede mną małych, na pierwszy już rzut oka starych książek zaabsorbowała mnie całkowicie i pochłonęła tak bardzo, że zatraciłem zupełnie poczucie rzeczywistości, zgubiłem się w czasie i przestrzeni, jakbym sam uczestniczył w opisywanych, równie ciekawych jak niebezpiecznych przygodach na wielu lądach i wyspach, morzach i oceanach. Czas upływał, mijały godziny, a ja czytałem. Zamykałem jeden tom, otwierałem następny i czytałem dalej…

A może chcesz przeczytać jeden z fragmentów tego dzieła, czytelniku?

 

W niedzielę 29 Maia wiatr gwałtowny, czas mglisty. Dnia tego po kilkakrotnie srogie nam niebezpieczeństwo groziło. Szturm bowiem wielokrotnie o mało nas z naywiększym impetem nie wpędził na krę ogromną, o którą prawie byłby się okręt strzaskał w drobne kawałki, gdyby o nią uderzył. Szczególnieysza opatrzności łaska w tym okropnym razie nas ratowała. Niezmierne to bowiem sztuki, na kształt gór dokoła nas otaczały. Zaledwo okręt przecisnąć się między niemi zdołał… Dodaymy jeszcze do tego huk bałwanów rozigranego morza, które się z trzaskiem o nasz okręt rozpadały. Ucho jednak pomału przyuczyło się do tego przeraźliwego łoskotu; lecz nowe trwogi wkrótce nas opanowały z powodu kilku rozpadlin, któremi woda strumieniami waliła się. Nie tu był koniec naszego nieszczęścia, a iakby wszystko na zgubę naszą spiknęło się: o godzinie czwartey zrana tak silnie szturm wzmógł się, że zerwał nam przedni żagiel, a o piątey straciliśmy pryncypialny maszt przy sterze, który pękł na dwoie. W tym o godzinie szóstey okręt nasz tak się przechylił, iż ruszyć nie można było sterem. Szczęście iż nie zadługo świtać poczęło i wnet spostrzegliśmy przyczynę tego nadzwyczaynego zdarzenia. Był to kawał ogromny lodu, który uczepiwszy się, przymarzł między rudlem a tyłem okrętu. Zaledwośmy go odwalić zdołali. Lecz gdyby ten przypadek zdarzył się nam w nocy, zguba nasza była niezawodna.

 

– Co to za książka? O czyich opowiada przygodach?

Przerzućmy więc kilkadziesiąt kartek wstecz. Na karcie tytułowej napis brzmi: „Historya podróży y osobliwszych przygód Maurycego hrabi Beniowskiego, szlachcica polskiego y węgierskiego (…) z francuskiego tłumaczona. Warszawa 1797 roku”.

Pamiętniki Beniowskiego – swego czasu jedna z najbardziej poczytnych w Europie książek podróżniczych, która doczekała się trzydziestu wydań w różnych językach. Niezwykła to książka, ale przygody Beniowskiego należały też do niezwykłych, rzec by można szczególnie osobliwych…

Najnowsze badania naukowe wykazały wprawdzie, że nie wszystko, co zostało opisane w tej książce polegało na prawdzie, i że Beniowski nie dotarł na swym statku aż do Cieśniny Beringa, jednakże pozostaje faktem, iż jego pamiętniki były najbardziej podówczas poczytną książką podróżniczą. Jest też więcej niż prawdopodobne, że z nich właśnie czerpali zachętę i podnietę do wypraw liczni polscy podróżnicy XIX stulecia. Wśród nich zaś także i ci, którzy za teren swej działalności obrali lądy i morza w obrębie Arktyki, a potem Antarktyki[1]; ci, których dalekie i niebezpieczne wyprawy zostaną omówione w tej książeczce.

 

Polacy w Arktyce od czasów najdawniejszych

 

Zanim zapoznamy się bliżej z wyprawami przedsiębranymi przez polskich uczonych i badaczy w nowszych czasach, nie od rzeczy będzie dokonać pobieżnego przeglądu podróży innych polskich wędrowców, którzy już dawniej, z takich lub innych powodów zapuścili się w polarne rejony. Dla większości czytelników będzie zapewne niespodzianką informacja, że wyprawy pierwszych Polaków na morza i wyspy arktyczne sięgają początków państwa Piastów.

Zagadnienie to wiąże się z opiewaną już niejednokrotnie w naszej literaturze córką Mieszka I Świętosławą – Sygrydą, która – jak wiadomo – została wydana za mąż najpierw za Eryka Zwycięskiego w Szwecji, a po jego śmierci za Swena Widłobrodego w Danii. W orszaku królowej, pierwszej Piastówny, która przepłynęła Bałtyk, mieli ponoć znajdować się dwaj rycerze, łowiący się – o ile dobrze zostały przekazane ich imiona – Wyzdarwoda i Tyrker. Na dworze Swena Widłobrodego zapoznali się oni z jednym z jego rycerzy, Erykiem Rudym, głośnym podówczas obieżyświatem, i zgodzili się towarzyszyć mu w wyprawie do Islandii. Po przybyciu na wyspę „chmurnej Północy”, Wyzdarwoda i Tyrker nie zagrzali tam długo miejsca, ale w nieznanych okolicznościach rozstali się z Erykiem Rudym, uciekli z wyspy i udali się jeszcze dalej na północny zachód, do Grenlandii. Na wyspie tej, stanowiącej kraniec ówczesnego średniowiecznego świata, polscy rycerze osiedlili się na stałe.

Pięć wieków później do brzegów Grenlandii miał dotrzeć jeden ze znaczniejszych podróżników schyłku średniowiecza, uważany często, ale niesłusznie za Polaka, rzekomy Jan z Kolna, a właściwie Jan (Jon) Skolv lub Skolp, zwany też z łacińska Scolnus lub Scolvus. Badania współczesnych polskich uczonych (głównie prof. B. Olszewicza) wykazały, że polskie pochodzenie tego żeglarza uwiecznione w naszej dawnej historiografii (Lelewel), literaturze (Deotyma, Żeromski, Fenikowski) i nazewnictwie ulic w polskich miastach należy włożyć między legendy i mity. Domniemany poprzednik Kolumba na amerykańskim kontynencie nie pochodzi z żadnej z kilku polskich miejscowości noszących nazwę Kolno.

Jak najbardziej natomiast realnymi i związanymi z Polską byli inni znani nam podróżnicy o rodzimych nazwiskach, którzy znaleźli się na Grenlandii i na Labradorze dwa i pół wieku po Janie z Kolna. Byli to ludzie objęci falą emigracji religijnej, która rozpoczęła się w Polsce na większą skalę po zakończeniu wojny polsko – szwedzkiej w 1660 roku, a trwała z mniejszym już natężeniem także w pierwszej połowie XVIII wieku. Wtedy właśnie rozpoczęła się ponowna kolonizacja Grenlandii i wśród tych nowych osadników na największej wyspie świata znaleźli się również dwaj Polacy, misjonarze morawscy, bracia Mateusz i Krystyn Stachowie, pochodzący prawdopodobnie ze Śląska. Również Ślązakiem z miejscowości Bobrek w powiecie bytomskim, był Jerzy Gołkowski – uczestnik misji, jaką bracia morawscy usiłowali założyć w 1752 roku wśród Eskimosów na Labradorze.

O ile dotąd wymienieni podróżnicy polscy docierali do polarnego rejonu w zachodniej hemisferze, o tyle następni, którzy znaleźli się w Arktyce, począwszy od drugiej połowy XVIII wieku, przebywali w jej wschodniej części. Wypływało to stąd, iż byli oni niemal wyłącznie jeńcami, czy zesłańcami politycznymi Rosji carskiej i wywodzili się głównie z szeregów żołnierskich, z konspiracji i spośród powstańców, począwszy od konfederacji barskiej i insurekcji kościuszkowskiej do powstań z 1830 i 1863 roku. Zesłani na Syberię, za koło podbiegunowe, czy na Daleki Wschód, pozostali tam – po okresie przymusowego osiedlenia – nierzadko na zawsze. Zresztą spośród i tych, którzy powrócili z zesłania do Polski, spędziwszy uprzednio wiele lat w arktycznych rejonach, wyłoniło się wielu znanych później podróżników, odkrywców i badaczy tych dalekich ziem, wysp i mórz.

Wśród zesłańców z grona konfederatów barskich najbardziej znana jest osoba Maurycego Augusta Beniowskiego – wprawdzie nie Polaka, ale za takiego powszechnie u nas uważanego. Beniowski również, w większej zapewne mierze niż Jan z Kolna, wszedł do polskiej literatury, tradycji morskich i świadomości społeczeństwa. Chociaż najnowsze badania odarły również i tę postać z wielu barwnych piórek oraz nawarstwień blagi, plotki i legendy, jakie narosły wokół niej, przede wszystkim dzięki samochwalczym pamiętnikom krótkotrwałego władcy Madagaskaru, to jednak nie sposób pominąć tu jego podróży na Morzu Beringa. Trzeba bowiem pamiętać, że wśród zesłańców na Kamczatkę, którzy pod dowództwem Beniowskiego podnieśli sztandar buntu i po opanowaniu Bolszerecka opuścili zesłanie na statku „Św. Piotr i Paweł”, znajdowało się wielu Polaków. Ponadto bardzo sugestywny – jak mieliśmy możność przekonać się o tym na wstępie – opis rejsu „Św. Piotra i Pawła” wśród kry lodowej na wodach oblewających północno – wschodnie krańce Syberii, ukazał się w wielokrotnie wznawianym polskim wydaniu pamiętników Beniowskiego i zapewne był znany późniejszym polskim podróżnikom i badaczom Dalekiej Północy. Kto wie, czy nie przyczynił się on w jakiejś mierze do pobudzenia ich zainteresowania rejonem Arktyki.

Niespełna ćwierć wieku później popłynęła na Sybir nowa fala zesłańców, uczestników powstania kościuszkowskiego. Niektórzy z ich zostali skierowani na miejsce dawnego zesłania Beniowskiego, jak np. Józef Kopeć, który w prowadzonym przez siebie dzienniku opisał wszystkie przygody i przeżycia, jakie stały się jego udziałem podczas rejsu z Ochocka na Kamczatkę oraz w czasie kilkuletniego pobytu na tym półwyspie. „Dziennik podróży Józefa Kopcia przez całą wzdłuż Azyą, lotem od portu Ochotska przez Wyspy Kurylskie do Niższej Kamczatki…”, który ukazał się drukiem po raz pierwszy w 1810 roku już po śmierci generała, stanowi pierwszą polską relację z pobytu na Dalekiej Północy, chociaż jeszcze nie w rejonie właściwej Arktyki, gdyż nieco na południe od koła podbiegunowego.

Również na skraju terenów arktycznych działali Polacy, osiadli w faktoriach Kompanii Rosyjsko – Amerykańskiej w początkach XIX wieku. Niektórzy z nich znani są nam z nazwiska, jak np. wytrawny żeglarz Leszczyński i Berezowski – obaj z Nowoarchangielska (Sitka), czy Andrzej Klimowski, kapitan okrętowy z Alaski, syn polskiego zesłańca. Na statkach wspomnianej Kompanii Rosyjsko – Amerykańskiej wśród członków załóg byli Polacy jak np. porucznicy Janowski i Szwejkowski ze statku „Suworow”.

Niespełna dwadzieścia lat później zaczął prowadzić działalność badawczą pierwszy z wybitnych polskich podróżników i badaczy polarnych, młody oficer rosyjskiej marynarki wojennej, rodowity warszawianin, August Cywolka.

 

Cywolka towarzyszy Pachtusowowi na Nową Ziemię

 

Sto trzydzieści lat temu polski podróżnik w służbie rosyjskiej August Cywolka, dla upamiętnienia faktu dotarcia do jednego z półwyspów niezbadanego dotąd wschodniego wybrzeża północnej części Nowej Ziemi, postawił na tym półwyspie krzyż z następującym napisem:

 

Ten krzyż został postawiony

przez konduktora korpusu szturmanów floty Cywolkę,

który doszedł tu po lodzie prowadząc badania

24 kwietnia 1835 roku.

 

Warto dodać, że półwysep ten został nazwany przez Cywolkę Półwyspem von Flotta, dla uczczenia nazwiska ulubionego przez podróżnika muzyka. Nazwisko samego Cywolki stało się później nazwą dużej Zatoki za Półwyspem von Flotta, położonej naprzeciw wysp, które ku pamięci kierownika i towarzysza wyprawy Cywolki otrzymały nazwę Pachtusowa.

Co wiemy o Cywolce, wybitnym podróżniku arktycznym, którego nazwisko zostało upamiętnione na mapie Nowej Ziemi, a podróże zapisane w dziejach rosyjskich wypraw polarnych?

August Fryderyk Cywolka urodził się w Warszawie 14 sierpnia 1812 roku, jako syn Karola Cywolki, ówczesnego naczelnego maszynisty teatrów warszawskich, przybyłego do Warszawy z Pomorza. Pierwszy polski biograf Cywolki, J. Papłoński, podał, że nazwisko jego pisze się Zivolka, co wskazywać by mogło na pochodzenie niemieckie (nazwisko matki Augusta brzmiało: Helwich), a według innych informacji czeskie, ale nie ulega wątpliwości, że rodzina był polska, a późniejszy podróżnik polarny podawał polski jako język ojczysty. Do szkół uczęszczał w Warszawie. Według Papłońskiego w 1822 roku ojciec oddał dziesięcioletniego Augusta do szkoły wydziałowej przy ulicy Królewskiej, w której pobierał on nauki pod kierunkiem ówczesnego jej rektora, księdza Tecnera. Po ukończeniu, jako prymus, czterech klas, zapisał się do szkoły praktyczno – pedagogicznej na Lesznie, której rektorem był profesor Dziekoński. Z jego synem młody Cywolka bardzo się zaprzyjaźnił. Za postępy zaś w nauce otrzymał tu pierwszą nagrodę.

Dalsze daty życiorysu naszego bohatera wymagają sprawdzenia. Papłoński podał, że szkołę na Lesznie Cywolka opuścił 25 lipca 1829 roku, czyli w siedem lat po rozpoczęciu nauki w szkole wydziałowej, do której – jak wiemy – uczęszczał cztery lata plus rok szkoły praktyczno – pedagogicznej; w sumie brak tu więc dwóch lat. Nie jest również pewne, czy w tymże 1829 roku został przyjęty do Morskiej Szkoły Inżynieryjnej w Kronsztadzie, czy też nastąpiło to rok później: 21 sierpnia 1930 roku, jak wynika z innego źródła.

Teraz pora jednak odpowiedzieć na pytanie, które nasuwa się nieodparcie przy poznawaniu młodości przyszłego podróżnika polarnego. Jak Cywolka trafił do rosyjskiej marynarki wojennej? Skąd u tego chłopca urodzonego i wychowanego w Warszawie, w rodzinie i środowisku mieszczańskim, w państwie tak śródlądowym, jak Królestwo Polskie, wzięło się zamiłowanie do tego zawodu, niezwykłego w społeczeństwie tradycyjnie lądowym?

Podobno już od dzieciństwa Cywolka marzył o dalekich podróżach i zaczytywał się w opisach przygód na morzach i oceanach. Można z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że ważną pozycję wśród tej niezbyt wówczas bogato reprezentowanej w Polsce lektury zajmowała cytowana na początku książka o podróżach Beniowskiego, która często wznawiana cieszyła się dużą poczytnością.

Swoim zainteresowaniom, a także talentom dał przyszły podróżnik najlepszy wyraz mając lat piętnaście. Na podstawie rysunków (z książek?) skonstruował model dwumasztowego okrętu, który fachowcy ponoć uznali za swego rodzaju arcydzieło. Wieść o tym modelu rozeszła się daleko poza Warszawę i granice Królestwa Polskiego, i dotarła aż do Petersburga, do kontradmirała księcia Aleksandra Mienszykowa, późniejszego ministra marynarki, oraz do generała Kołzakowa, późniejszego generała „dyżurnego” głównego sztabu morskiego. Dzięki temu, a także dzięki poparciu namiestnika carskiego w Polsce, wielkiego księcia Konstantego, został młody Cywolka przyjęty na wydział szturmański (czyli nawigacyjny) wspomnianej Wyższej Szkoły Inżynieryjnej w Kronsztadzie. Tam w kilka miesięcy opanował biegle język rosyjski i tak doskonale dawał sobie radę z wykładanymi przedmiotami, że gdy po trzech latach nauki zdawał końcowy egzamin, to „swymi wiadomościami w podziwienie wprawił zwierzchników”. Otrzymał wtedy pierwszy stopień oficerski konduktora i przydział do floty bałtyckiej, gdzie rychło wyróżnił się jako jeden z najlepszych młodych nawigatorów. Dzięki temu spotkała go wkrótce zaszczytna propozycja, z jaką zwrócił się do niego starszy kolega z korpusu szturmanów floty, wybitny i doświadczony (choć młody wiekiem) podróżnik polarny, podporucznik Piotr Kuzmicz Pachtusow. Zaproponował on Cywolce udział w przygotowywanej właśnie drugiej wyprawie na Nową Ziemię. Propozycja ta została oczywiście przez Polaka przyjęta.

Druga wyprawa Pachtusowa odbyła się na dwóch statkach, które otrzymały nazwę oficerów zaginionych bez wieści w poprzedniej wyprawie, przeprowadzonej w latach 1832 – 1833. Pachtusow objął dowództwo szkunera „Krotow”, a Cywolka karbasa „Kazakow”. Na każdym ze statków było po siedmiu podoficerów i marynarzy, ponadto zabrano felczera Czupowa. W dniu 24 lipca 1834 roku statki ekspedycji  opuściły Archangielsk, 3 sierpnia minęły przylądek Kanin Nos, a po dalszych sześciu dniach wspólnej żeglugi zgubiły się i rozłączyły w silnym sztormie niedaleko południowego wybrzeża Nowej Ziemi. Statek Pachtusowa następnego dnia dotarł do Zatoki Siroczycha, a potem popłynął wzdłuż południowo – zachodniego wybrzeża i 12 sierpnia wszedł w cieśninę Kostin, oddzielającej Nową Ziemię od wyspy Mieżduszarskij, gdzie Pachtusow dowiedział się od spotkanych myśliwych, że krótko przed nim przebył cieśninę karbas Cywolki. Kilka dni później dogonił go koło przylądka Brytwin i w  dalszą drogę popłynęli razem. 26 sierpnia „Krotow” i „Kazakow” w Matoczkin Szar[2], a po przebyciu cieśniny usiłowały wejść na Morze Karskie. Jednakże lody uniemożliwiły przeprowadzenie tego zamysłu. Wobec tego Pachtusow zdecydował się powrócić do zachodniego wylotu cieśniny, do ujścia rzeki Czirakiny, i tam postanowiono zimować.

Pierwotny plan przewidywał, że specjalny statek przywiezie do cieśniny Matoczkin budulec do budowy domu, w którym ekspedycja miała przezimować. Statek ten jednak nie przybył, wobec czego polarnicy rozpoczęli budować chatę z sitowia i gliny. Składała się ona z dwóch izb: mniejszej dla Pachtusowa, Cywolki i Czupowa, i większej dla podoficerów i marynarzy. Obok chaty została zainstalowana łaźnia; korytarz łączący ją z chatą wykorzystano na magazyn. Budowę wszystkich przeznaczonych na zimowanie pomieszczeń ukończono na początku października.

Pomimo skrupulatnego przygotowania, warunki zimowania były ciężkie. Wybudowana chatka nie zabezpieczała wystarczająco przed mrozem, zwłaszcza przed wilgocią. Zabrana odzież była już sfatygowana. Jedzenie było jednostajne i z czasem ten brak urozmaicenia również stawał się dokuczliwy. Żeby jednak nie poddawać się niewygodzie, monotonii życia i jedzenia, oraz w ogóle trudnym warunkom bytowania, Pachtusow zaprowadził dość surowy reżim, dbając przy tym o to, aby on i pozostali dwaj oficerowie dawali przykład pracowitości. Przez całą zimę prowadzili obserwacje meteorologiczne i starali się wypełniać sobie i marynarzom czas od rana do wieczora. Stan zdrowia uczestników ekspedycji był na ogół dobry, ale niektórzy z marynarzy zaczęli niebezpiecznie chorować i czterech później zmarło. Pod koniec zimy odczuwano następstwa szkorbutu. Chorował również sam Pachtusow, cierpiący w dodatku na reumatyzm.

W lutym temperatura spadła do 30°C, pod koniec marca ociepliło się i spadł nawet deszcz, ale potem znów na kilka dni chwyciły mrozy. W dniu 2 kwietnia 1835 roku obie grupy opuściły zimowisko i przeszły wzdłuż cieśniny do wschodniego wybrzeża Nowej Ziemi. Po drodze Pachtusow i Cywolka prowadzili badania meteorologiczne i opisali przylądki Drowianyj i Rok. Tam obie grupy się rozdzieliły: Pachtusow powrócił na zimowisko celem opracowania zapisów, Cywolka zaś z sześcioma ludźmi poszedł wzdłuż wybrzeża na północ.

Jeżeli udział niewiele ponad 20 lat liczącego oficera marynarki w tej ciężkiej i niebezpiecznej wyprawie znanego już badacza polarnego, Pachtusowa, był spełnieniem marzeń młodego Polaka, to teraz następował ich niejako punkt kulminacyjny. Cywolka samodzielnie dowodził tą częścią ekspedycji, która otrzymała zadanie zbadania wschodniego brzegu północnej wyspy.

Minąwszy Przylądek Kankrina Cywolka doszedł do Zatoki Nieznanej (odkrytej w 1769 roku przez Razmysłowa), następną zatokę nazwał Niedźwiedzią, wreszcie dotarł do półwyspu, któremu jako nazwę nadał nazwisko swego ulubionego kompozytora, von Flotta. Ponieważ zaś trudne warunki lodowe i kończąca się żywność (załadowana na ciągniętych ręcznie saniach) uniemożliwiały dalszy marsz, młody badacz postanowił oznaczyć najdalej na północ wysunięte miejsce, do którego dotarł. Postawił więc na nim krzyż z napisem cytowanym na początku rozdziału.

Marsz powrotny był znacznie trudniejszy niż wędrówka na północ, gdyż stały wysiłek, skromnie wydzielane pożywienie i trudy drogi poważnie uszczupliły siły wędrowców. Ostatecznie jednak 5 maja Cywolka i jego ludzie, bardzo wyczerpani i na pół oślepli od blasków słońca potęgowanych w lodowo – śnieżnej krainie, powrócili do zimowiska.

Nadeszła wiosna i temperatura zaczęła wzrastać; w czerwcu było już +10°C. Zaczęto szykować statki do odkotwiczenia. Ponieważ było jednak za mało ludzi do obsadzenia szkunera i karbasa, gdyż czterech marynarzy zmarło w czasie zimowania, a dwóch dalszych poważnie chorowało, Pachtusow postanowił pozostawić szkuner, a wyprawę odbyć w karbasie i szalupie ze szkunera. Z chorymi pozostał felczer Czupow w asyście jednego zdrowego marynarza, a Pachtusow i Cywolka z pozostałymi wyruszyli na północ, wzdłuż zachodniego wybrzeża.

W trakcie tego rejsu odnaleźli w Zatoce Sieriebieranka szczątki zaginionego w poprzedniej wyprawie szkunera „Jenisej”, a po przybyciu do archipelagu Gorbowyj omal nie podzielili losu jego załogi, gdyż karbas Kazakow uległ zgnieceniu w lodach. Z opresji wyratował rozbitków kupiec z Sumy, stary znajomy Pachtusowa, Jeremin, odnajdując ich na wyspie Bercha.

Pachtusow raz jeszcze próbował popłynąć na Morze Karskie, aby kontynuować badania północno – wschodniego wybrzeża, rozpoczęte przez Cywolkę, jednakże znów lody uniemożliwiły rejs. Wobec tego Pachtusow zarządził powrót do Archangielska, przy czym on sam z częścią marynarzy zaokrętował się na karbasie kupca Czełuzgina, Jeremin natomiast zabrał Cywolkę i jego ludzi. Szkuner „Krotow” pozostał przy zimowisku pod opieką dwóch marynarzy.

Rozdzielone sztormem statki płynęły osobno. Karbas z Pachtusowem dotarł do Archangielska już 7 października, karbas z Cywolką nie zdołał przybyć przed oblodzeniem ujścia Dwiny i dlatego Jeremin skierował się do miejscowości Sumy, z której zresztą pochodził. Stąd Cywolka z pozostałymi pod jego dowództwem marynarzami wyruszył drogą lądową do Archangielska, dokąd przybył w dniu 27 listopada 1835 roku. Tam dowiedział się, że Pachtusow powrócił z wyprawy siedem tygodni przed nim, ale z tak nadszarpniętym zdrowiem, że po miesiącu zmarł.

 

Samodzielne ekspedycje Cywolki na Nową Ziemię

 

Pachtusow nie zdążył już opracować materiału zebranego podczas drugiej wyprawy, zmarł w wieku 36 lat. W ministerstwie rosyjskiej marynarki uznano, że kontynuatorem dzieła zmarłego polarnika winien być jego podwładny i towarzysz wyprawy, i jemu też powierzono opracowanie tego materiału. Cywolka spędził więc kilka miesięcy w Petersburgu, a kiedy wykonał powierzone mu zadanie, otrzymał inny przydział.

Polegał on na prowadzeniu prac hydrograficznych na Bałtyku. Zakosztowawszy jednak raz smaku wielkiej przygody na Dalekiej Północy Cywolka pragnął koniecznie ponowić wyprawę na Nową Ziemię. Niebawem nadarzyła się okazja, oto młody nawigator zapoznał się z wybitnym uczonym, wszechstronnym naturalistą: biologiem, zoologiem i anatomem, profesorem Karlem Ernstem von Baerem, którego już Pachtusow przed swoją druga wyprawą usiłował zainteresować Nową Ziemią. Wówczas do współpracy nie doszło, ale teraz zainteresowanie, które Pachtusow zapewne wzbudził u Baera, miało dać owoce. Może przyczynił się do tego zgon powszechnie żałowanego Pachtusowa oraz fakt, że jego towarzysz z ostatniej wyprawy chciał kontynuować dzieło przyjaciela?

Baer zdecydował się wybrać na Nową Ziemię jako naukowy kierownik ekspedycji, której morskim dowódcą miał być Cywolka. Do ekipy naukowej doszli pomocnicy Baera Lehman i Filippow oraz malarz Rehder, któremu profesor powierzył ważne zdanie odtworzenia w rysunkach pejzaży badanych okolic Nowej Ziemi i utrwalenia okazów tamtejszej flory i fauny.

Wyprawa wyruszyła z Archangielska 19 czerwca 1837 roku na dwóch statkach. Jednym z nich był znany nam już szkuner „Krotow”, pozostawiony jesienią 1835 roku przez Pachtusowa przy zimowisku w ujściu Czirakiny, skąd w następnym roku sprowadzono go na powrót do Archangielska. W nowej wyprawie na Nową Ziemię towarzyszył mu mały rybacki stateczek „Swiatoj Jelisiej”. 17 lipca statki wpłynęły w Matoczkin Szar....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin