Qualey Marsha - Po cienkim lodzie.doc

(1071 KB) Pobierz

Marsha Qualey

 

Po cienkim lodzie

 

Przekład: VI0LETTA DOBOSZ

Tytuł oryginału: THIN ICE

ISBN 83-89064-04-9

i

Po trzech godzinach mojej urodzinowej imprezy ludzie zaczęli skakać z dachu. Nie

było to niebezpieczne, tylko zwyczajnie głupie. Nie było niebezpieczne, bo w

ciągu dziesięciu dni mieliśmy trzy śnieżyce, podczas których naniosło śniegu pod

dom prawie po poddasze.

A głupie było, ponieważ po prawie trzech godzinach imprezy temperatura spadła do

minus dwunastu stopni. Choć ich karkom nie groziło połamanie, to z łatwością

mogli nabawić się odmrożeń. Jakby się nad tym zastanowić, to też może być

niebezpieczne.

Nie wiem, komu strzeliło do głowy, żeby w ten sposób rozruszać imprezę. Pewnie

pomysł nie należał do nikogo konkretnego — zwyczajnie zrodził się z atmosfery,

zainspirowany muzyką, tańcem i chipsami z sosem. Nim ktokolwiek zebrał się na

odwagę, by powiedzieć „To głupie", jakieś dwadzieścia osób — starszych i

młodszych, przyjaciół moich i mojego brata — wysypało się na dwór.

Skoczkowie zostawili otwarte drzwi i miło było poczuć wymianę gorącego powietrza

na chłodniejsze. Tak samo mile widziane było wolne miejsce. Nasz dom nie jest za

wielki, a w pewnym momencie naliczyłam w nim pięćdziesiąt osób. To było na samym

początku, a goście wciąż napływali.

Skoki z dachu nie trwały długo. Nikt nie mógł znaleźć drabiny, więc jedynym

sposobem dostania się na górę było wdrapanie się po zaspie, a ta szybko się

ubiła pod podskakującą na niej dwudziestką ludzi, z których większość nie dawała

rady utrzymać się na nogach. Jednak kilku głupkom się udało i chyba musieli to

uznać za świetną zabawę, bo ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby zrzucić z dachu

solenizantkę. Chowałam się akurat w kuchni przed moimi najlepszymi

przyjaciółkami, bliźniaczkami, które chciały, żebym wzięła udział w ich

najnowszej sztuczce, żonglowaniu no-

5

?ami. Nie SDus?czająC z °^a bliźniaczek, patrzyłam przez okno, co się 4zieje na

zewnątrz, <*dy przyszli po mnie skoczkowie. Mogłam się domy-^ć, co im chodzi 'po

gł°wie, mogłam przewidzieć, co mnie czeka. Przecież widziałam, jak się namawiają

i s'mieją, i jak wszyscy na raz odwracają się, i na ??|? patrzą. Potem pięciu

czy szes'ciu wpadło do domu.

—? Nie, nie!__piszczałam, gdy złapali mnie za ręce i nogi. — Pomocy,

pomocy!__wołałam, gdy wywlekano mnie z domu, a mój tyłek huśtał się i obijał o

wszystko, co stanęło na drodze.

Mój brat tylko szczerzył zęby i patrzył — zero pomocy. Ale w końcu było w naszym

wspólnym życiu wiele sytuacji, gdy chciał zrobić właśnie coś takiego — i to na

pewno bez asekuracji z miękkiej śniegowej poduchy.

Jednak ze wszystkich obecnych przy tym Einsteinów żaden nie umiał wykombinować,

jak wciągnąć mnie na dach. No i bardzo dobrze, bo zaspa była już wtedy porządnie

ubita i głupi pomysł przerodził się w niebezpieczny. Upuścili mnie. Dokoła

szurały stopy: lewa, prawa, lewa, prawa. Przeturlałam się na brzuch, zebrałam

trochę śniegu i najszybciej, jak potrafiłam, zaczęłam pakować go w spodnie moich

oprawców. Sama nie będąc Einsteinem, swój atak przypuściłam na kolanach, tak

więc nie miałam jak uciec. Odwet był nie do uniknięcia. Gotowa byłam go przyjąć,

może na twarz. Albo za koszulę. Lecz wówczas głośna syrena i migające światła

policyjnego radiowozu dokonały tego, czego nie zdołał styczniowy wieczór:

zmroziły nas.

Samochód wyjechał zza zakrętu przecznicę dalej i jechał w stronę mojego domu.

— Kto wezwał gliny? — ludzie pytali się nawzajem. Zmarszczyłam czoło. Skarga

raczej nie wchodziła w grę. Muzyka nie

grała aż tak głośno, nie wybiła jeszcze nawet północ, a na ulicy były zaledwie

trzy domy. Poza tym wszyscy sąsiedzi byli na imprezie.

— Pewnie przez to światło — stwierdził ktoś i wszyscy spojrzeliśmy na podjazd.

Mój brat był mechanikiem w salonie samochodowym i wypożyczył od jego właściciela

wielki reflektor, jeden z tych gigantów, co to obracają się i puszczają snop

światła wysoko w niebo. Stał na podjeździe, a bilion watów oświetlało

przestworza. Ale się nie kręcił. Scott ustawił promień tak, że padał na ogromny

pck wypełnionych helem balonów.

Razem ze skoczkami weszłam do domu i czekałam. Wszyscy uciszyli się, nasłuchując

dzwonka.

Dwa gongi. Scott otworzył drzwi i wpuścił policjanta do środka. Był to Al Walker,

jego stary przyjaciel. Porządny facet i zawsze go lubiłam.

6

Zadziwiające jednak, jak bardzo mundur i pistolet mogą zmienić wizerunek

człowieka.

Al wszedł i skinął głową do mojego brata.

— Rozporządzenie rady miejskiej, Scott. Ten reflektor powinien był zgasnąć o

jedenastej.

— Przepraszam. Zaraz się tym zajmę.

Al-glina uśmiechnął się do wszystkich i wszedł do pokoju dziennego. Jego głowa

obracała się nerwowo. Pewnie wypatrywał piwa. Podszedł do mnie.

— Twoja siedemnastka, Arden?

— Zgadza się.

— Cóż, cieszę się, że skończyłem akurat służbę i mogę ci złożyć życzenia.

I tak jak stary samochód szykujący się do startu, tłum z hukiem powrócił do

życia, gdy jego metr dziewięćdziesiąt pochyliło się nad moim metrem pięćdziesiąt

sześć i dotknęło je swoimi kilkoma centymetrami kwadratowymi. Ustami.

Dostałam buzi od policjanta.

Wszystkiego najlepszego, Arden. Wszystkiego najlepszego.

O mojej rodzinie więcej wiem, niż pamiętam. Wiem, że miałam sześć lat i byłam w

domu z opiekunką, gdy rodzice zginęli w katastrofie samolotu nad Ameryką

Środkową. Oboje byli lekarzami i jako ochotnicy polecieli na kilka tygodni

popracować w jakimś wiejskim szpitaliku. Wiem, że Scott, mój jedyny brat, był

wtedy w college'u. Wiem, że zaraz przyjechał do domu, żeby się mną zająć.

Wiem, że nie mieliśmy żadnych krewnych i że paru starych znajomych rodziców

zjawiło się nie wiadomo skąd i zaproponowało, że mnie zabiorą, żeby Scott mógł

wrócić na studia. Wiem, że odrzucił wszelką pomoc, przeprowadził się z powrotem

do Penokee i wstąpił do jakiejś szkoły technicznej w Superior. Wiem, że mieliśmy

mnóstwo pieniędzy, wystarczająco, by opłacić dom i wynająć kogoś do mnie na czas,

gdy on był w szkole. Wiem, że mieszkały z nami całe stada nianiek. Wiem, że

Scott po skończeniu szkoły dostał pracę przy naprawie samochodów. Wiem, że

umawiał się z dziewczynami, ale nie znam ich imion. Wiem, że jestem teraz star-

7

sza, podobnie jak on. Wiem, że to na pewno nic zabawnego być matką i ojcem dla

młodszej siostry.

Jakieś okruchy z naszej przeszłości pamiętam. Niesforne włosy mamy wyślizgujące

się spod szala. Owłosione dłonie ojca zamknięte na moich, gdy zamachiwałam się

pałką baseballową. Śpiew w samochodzie. Namiot i ognisko. Zapach dymu i gryzący

sweter. Okruchy.

Pamiętam bajki na dobranoc. Gdy chcę przywołać wspomnienie rodziców, przypomnieć

sobie ich dotyk, głos, zapach, pomaga, gdy pomyślę o „Psie-Marynarzu", „Betsy-

Beksie" czy „Żabie i Ropusze".

Wiem, że śniły mi się koszmary. Pamiętam, jak budziłam się z dreszczami i

krzykiem, mokra od łez i potu. Pamiętam, jak kiedyś Scott wpadł do mojego pokoju.

Tulił mnie i szeptał: „Dobrze, już dobrze".

Pamiętam, jak powiedział: „Mnie też śnią się różne rzeczy".

To mi pomogło. Najbardziej chyba pocieszyła mnie świadomość, że te obrazy z

mojej głowy, płomienie i powyginane kawałki metalu, nękały także mego brata.

Wiem, że obserwowali nas ludzie, którym na nas zależało, i ludzie, którzy mieli

władzę, by nas rozdzielić. Pamiętam rozmowy ze szkolnymi pedagogami, którzy

lubili brać mnie za rękę i pytać: „Jak się czujesz? Co jadłaś na śniadanie? Nie

potrzebujesz pomocy w kupnie osobistych rzeczy?".

Nigdy nie pytali o to, co naprawdę chcieli wiedzieć. Czy brat przyprowadza do

domu dziewczyny? Czy pije alkohol, zażywa narkotyki? Czy cię dotyka?

Nie, nie, jeszcze raz nie.

Z czasem koszmary ustały. Tak jak i ludzkie wypytywanie. Pewnie wszyscy się do

nas przyzwyczaili. A teraz przez większość czasu wydaje nam się, jakbyśmy żyli

tak od zawsze: Scott i Arden. Brat z siostrą. Mun-rowie. Rodzina z dwóch osób.

3

Z okna mojego pokoju mam ograniczony widok. Widzę podwórze od ulicy i koniec

podjazdu. Widzę dom bliźniaczek i okna ich pokoi. Niebieskie zasłonki w paski

Kady i w łaty Jean. Za ich domem nad wszystkim unosi się wszechobecny pióropusz

zanieczyszczeń z papierni nad rzeką.

To północne Wisconsin, więc, rzecz jasna, widzę mnóstwo drzew — sosny, dęby,

topole i brzozy. I krzew bzu.

8

Rankiem po imprezie z głębokiej drzemki wyrwał mnie jakiś niezidentyfikowany

dźwięk i zobaczyłam dwóch chłopaków wyskakujących z furgonetki. Jeden zauważył

mnie i pomachał. Nie chciałam wyjść na cham-kę, więc też mu kiwnęłam.

Przyjechali po reflektor. Scott wyszedł i podał im rękę, a jednego poklepał

nawet po ramieniu. Dziwne, że nigdy nie widziałam, by coś takiego robiły

dziewczyny: graba, graba, siemanko, chlap w plecy.

Scott ubrany był w kostium do zabaw na dworze: kombinezon do jazdy skuterem i

wielkie buty z cholewami. Stal tam, dopóki chłopcy od reflektora nie odjechali;

a potem znikł. Usłyszałam warkot skutera śnieżnego, jego nowej zabawki. Silnik

zaryczał, a potem ucichł, gdy mój brat wjechał w las za naszym domem. Mieszkamy

na skraju miasta, zaledwie pół kilometra od granicy kniei z bezkresną ilością

wędrownych szlaków. Nie będzie go cały dzień.

Mój senny umysł nawiedziła okropna myśl: zostawił mnie samą z bałaganem po

imprezie?

Kiedy muszę, potrafię się ruszyć. Wyskoczyłam z łóżka i pognałam do kuchni.

Czysta.

Pokój?

Nieskazitelny.

Sprzątnął, podczas gdy ja spałam. Co za facet z tego mojego brata.

4

Ranek spędziłam w moim warsztacie w piwnicy. Dziesięć lat temu, gdy Scott i ja

staliśmy się jedynymi mieszkańcami tego domu, właściwie pozostawiliśmy wszystko

tak, jak było: rzeczy rodziców zostały w ich sypialni, ich obrazy i fotografie

nadal wisiały na ścianach pokoju dziennego, ich kompakty wciąż tkwiły w stojaku

przy zestawie stereo. Piwnica także należała do nich. Znajdowała się w niej

niewielka biblioteczka medyczna, olbrzymie biurko i kilka regałów. Jeszcze parę

obrazów, narzędzia i kilka sztuk rozklekotanych mebli.

Niczym płożące się zielsko Scott i ja opanowaliśmy dom. Zycie, jakie zasiali tu

nasi rodzice, zostało zarośnięte przez nasze własne sprawy. Najpierw Scott

przeniósł się do ich wielkiej sypialni, roszcząc sobie prawo do osobnej łazienki

i wanny z hydromasażem. Następnie nasze plakaty i pły-

9

ty zaczęły wypełniać pokój dzienny. Do lamusa poszły ich obrazy i inne

dekoracyjne drobiazgi, a gdy byłam w piątej klasie, sprzedaliśmy meble i przez

wiele miesięcy pokój stał pusty, nie licząc kilku metalowych regałów, telewizora,

zestawu stereo i japońskiej maty do siedzenia, pierwszej takiej w Penokee. Potem

Scott zatrudnił stolarza i teraz mamy wszystkie te robione na zamówienie dębowe

meble. I nową matę.

Ja zajęłam piwnicę. Stwierdziłam, że to sprawiedliwe, bo on miał tę superwannę.

Największe pomieszczenie stało się w zasadzie klubem dla mnie, bliźniaczek i

innych przyjaciół. W jednym jego końcu wisi nawet czarna kurtyna stanowiąca tło

dla żonglerskich popisów.

Pomieszczenie z tyłu należy do mnie, tylko do mnie. Trzeba pukać przed wejściem.

Mój warsztat.

Tworzę ramy obrazów. To coś więcej niż hobby, to sztuka. I interes. W ciągu

kilku ostatnich lat zarobiłam całkiem niezłą kasę, sprzedając moje ramy sklepom

pamiątkarskim w okolicy. Serio. Moje wyroby są porządnej jakości — folklor lasów

północy zaprawiony zapałem twórcy. A ostatnio rozszerzyłam swą działalność:

zaczęłam wytwarzać lustra i puzderka na kolczyki. Działam legalnie — pierwszego

lata, gdy moje wyroby zaczęły się sprzedawać w sklepach, Scott zaciągnął mnie do

prawnika i musiałam zarejestrować działalność gospodarczą. ArdenArt.

Swą pierwszą ramkę zrobiłam na obozie w wakacje po zakończeniu piątej klasy —

kawałek tektury, farbowany makaron i cała butelka kleju. Niezbyt mi się udała.

Ale musiałam się dobrze bawić, bo po powrocie do domu zaczęłam sklejać w

prostokąty i dekorować patyki po lodach. Większość z tych dzieł rozpadło się,

ale jedno, przybrane żołędziami i strączkami, zwróciło uwagę stolarza, który

zdejmował miarę z pokoju dziennego przed zrobieniem półek. Pokazał mi, jak

posługiwać się piłą i korytkiem do równego cięcia listew, gdzie sklejać, kiedy

używać gwoździ czy wkrętów. Wzięłam kilka lekcji z obsługi elektronarzędzi, a

reszty — przycinania i matowienia szkła, robienia witraży — nauczyłam się z

książek.

Ostatnio pracowałam ze świecidełkami z pasmanterii. Minionego lata obskoczyłam

wszystkie uliczne wyprzedaże i pchle targi i zaopatrzyłam się w całe pudła

tanich błyskotek, które umieszczałam na brzozowym i wiśniowym drewnie. Najlepiej

sprzedają się cyrkonie na wiśni.

Jednak jest to dość żmudne zajęcie. Nie wystarczy sam klej. Trzeba ostrożnie

wydłubać w materiale dziurę, która będzie pasowała kształtem do świecidełka. Ja

nie naklejam zwyczajnie kamieni na powierzchnię

10

drewna, ja je inkrustuję. Tu trzeba wyczucia. Oboje moi rodzice byli chirurgami.

Odziedziczyłam po nich ręce.

Nietrudno zapomnieć się przy pracy, jaką się kocha. Zatracić się. Układałam

właśnie rząd sztucznych rubinów, gdy na stół padł cień. Zamiast chwycić kamień,

peseta, której używałam, dziobnęła mnie w dłoń.

Tylko nie daj się ponieść, Arden.

— Przestraszyłam cię? — spytała Jean. Podniosłam rękę i pokazałam jej maleńką

bańkę krwi.

— Przepraszam. Byłaś szczepiona przeciw tężcowi? Ta peseta wygląda na

zardzewiałą.

— Na twoje szczęście, tak. Już nigdy się tak do mnie nie podkradaj.

— Pukałam. Nie słyszałaś?

— Widocznie nie.

— Masz ochotę na lunch? Kady coś tam szykuje. Wyjrzałam przez małe okienko. Nie

zobaczyłam nic prócz śniegu.

— Jestem głodna, ale nie na tyle, żeby zakładać długie buty i kurtkę. Zrobię

sobie kanapkę.

— Ona jest tutaj. Pomyślałyśmy, że pewnie zostały wam jakieś resztki z imprezy.

W brzuchu mi zaburczało. Taki odgłos trudno zignorować, co też rzadko mi się

zdarza i może dlatego, mimo swego wzrostu, noszę rozmiar L.

Poprzedniego wieczora sześćdziesiątka ludzi przez cztery godziny bez przerwy

jadła, a mimo to coś jeszcze zostało. Kady zastawiła stół jedzeniem — sałatkami,

ciastem, chlebem, serem, pastami i napojami. Niczego sobie nie odmówiłyśmy.

— To była świetna impreza — stwierdziła Kady, zanim wgryzła się w kanapkę;

majonez i musztarda wyciekły ze środka, osadzając się w kąciku ust.

— Najlepsza na świecie — potwierdziła Jean i uderzyła w długą szyjkę butelki

piwa imbirowego. — My mamy czterech starszych braci, a żaden nie da nam nawet

urodzinowego prezentu, a co tu mówić o urządzeniu przyjęcia.

Małym palcem zeskrobałam z tortu i podniosłam do ust czerwoną różę. Zlizałam ją.

— Jak przyjdzie wam zostać sierotami i dostać się pod opiekę któregoś z braci —

poradziłam — postarajcie się, żeby był to ten, który umie zorganizować imprezę.

— Gdzie on jest? — spytała nagle Jean.

— Pojechał gdzieś skuterem.

11

Skrzywiły się obie, a ja się rozes'mialam. Potem równocześnie zrobiły inną

głupią minę, a ja znów parsknęłam śmiechem.

— Powinnyście się zobaczyć — rzekłam.

Dwująjowe bliźniaczki wcale nie były do siebie podobne. Niektórzy ludzie mówili

nawet, że przez kasztanowe włosy i jasną cerę to ja i Jean bardziej wyglądamy

jak siostry. Jeśli jednak chodzi o zachowanie, Jean i Kady są jak bliźnięta. Ich

miny, gesty, wypowiedzi są identyczne. Poruszają się, mówią i oddychają

dokładnie tak samo. Może to skutek pięciu lat żonglerki, całych godzin

spędzonych na ćwiczeniu precyzyjnych ruchów koniecznych przy podrzucaniu i

łapaniu kręgli, lalek, piłek i innych dziwnych przedmiotów, jakich używają

podczas swoich popisów. A może jest całkiem odwrotnie: może są tak dobre w

żonglowaniu, ponieważ jest w nich wrodzone poczucie jedności. Zsynchronizowanie.

Ja działam w pojedynkę. U artystów to normalne, nieprawdaż?

— Ja tylko raz jechałam skuterem — odezwała się Jean. Kady pokręciła głową: —

Za głośno.

— A moim zdaniem to nawet fajne — rzekłam. — Szczególnie ta prędkość...

— Fajne — przerwała mi Jean — to będzie to.

Z kieszeni na pupie wyciągnęła złożoną kartkę papieru i położyła przede mną na

stole. Wymieniły z siostrą identyczne spojrzenia — zmarszczyły się dwa czoła,

zamknęły dwie buzie.

ZIMOWY FESTIWAL ZIEMI PÓŁNOCNEJ. Doroczny festyn w Pe-nokee był zaznaczony

jaskrawym pisakiem i ozdobiony zdjęciem śniegowej rzeźby, która zwyciężyła w

zeszłorocznym konkursie.

Wzruszyłam ramionami.

— Stara nuda. Te same co zwykle tłumy, wyścigi narciarskie i kupa samochodów.

Co w tym fajnego?

— Przyszedł nam do głowy pomysł — oznajmiła Kady. — I chcemy cię do tego

wciągnąć.

— Nie dlatego, żebyśmy cię lubiły — dodała Jean — ale dlatego, że masz własne

auto.

Rzuciłam w nią obślizgłą makaronową muszelką.

— Idź jeść do siebie.

Kady nachyliła się. Ręką zgniotła nagryzioną pełnoziarnistą bułkę.

— Latem ruszymy w trasę. Zaliczymy wszystkie festiwale i kiermasze. My będziemy

popisywać się żonglerką, a ty ustawisz stragan ze swoimi rupieciami. Pomyśl, ile

pieniędzy zarobisz, jak nie będziesz musiała się dzielić z właścicielami sklepów.

12

Zmarszczyłam brwi.

— I tak dużo zarabiam. Poza tym założę się, że potrzebne będą jakieś zezwolenia

czy coś tam.

— Dlatego zaczynamy już teraz — mówiła Kady. — Wszystko będzie jak należy:

skontaktujemy się z organizatorami w każdym mieście i złożymy podania. Ty

prześlesz teczkę ze zdjęciami swoich wyrobów, a my kasetę z naszego występu.

Dostaną referencje i opłacimy wszystko, co trzeba.

— Będziemy podróżować z miasta do miasta — wtrąciła się Jean. — Jak Cyganie.

Zmrużyłam oczy.

— Chyba Cyghaanie.

— Taak, Cyghaanie — odparła. Kady prychnęła:

— A co to za akcent?

— Cyghaański — odrzekłam.

— Przestańcie — powiedziała. — Poza tym, że to denerwujące, to jeszcze

mogłybyście kogoś urazić.

Odwróciłam się i popatrzyłam na Jean wielkimi oczami.

— I kto tu mówi, że nie mam matki? Jean potaknęła.

— A ze mnie jaka szczęściara. Ja mam dwie.

— No więc co ty na to? — zwróciła się do mnie Kady. Zdjęłam z tortu kolejną

różę i zessalam ją z palca.

— Uważam...

— Thaak — przerwała Jean. — Onha uwhaża... Kady pstryknęła w siostrę pestką z

oliwki.

— Uważam, że to najlepszy pomysł na świecie.

Najadłszy się, pogadałyśmy i ustaliłyśmy szczegóły. Gospodarka tej części

Wisconsin opiera się na turystyce i każda najmniejsza dziura stara się wynaleźć

powód, by latem, a niekiedy także zimą, urządzić u siebie fetę. Dni Drwala, Dni

Górnika, Grzybomania, Festyn Wędrowca. Ja najbardziej lubię Jagodową Bonanzę —

trzydniowe święto odbywające się w lipcu u nas, w Penokee.

13

— Pytanie tylko — mówiła Kady — czy powinnys'my przygotować pokaz godzinny czy

półgodzinny.

— Dzieciaki nie usiedzą za długo — twierdziła Jean. — Szczególnie jak będzie

gorąco.

— Przy nas usiedzą — odparła Kady. — Jesteśmy dobre. A im dłuższe

przedstawienie, tym wyższa zapłata.

— Kto zajmuje się organizacją i opłaceniem przedstawień? — spytałam. — Izba

Handlu? Pewnie niektóre z tych miasteczek są za małe na taką instytucję.

Jean pokręciła głową.

— Już się zniechęciłam. Za dużo szczegółów. Nigdy tego nie załatwimy. A nawet

jak nam się uda, okaże się, że nie zatrudniają nieletnich.

— Ależ z ciebie pesymistka — stwierdziła Kady.

— Nieprawda.

— Nieprawda? — zwróciła się do mnie.

Nasza przyjaźń nie przetrwałaby tyle lat, gdybym stawała po stronie którejś' z

nich. Uśmiechnęłam się tylko.

— No? — upierała się Kady. — Nie jest pesymistka? Zadzwonił telefon i wybawił

mnie z kłopotu.

— Pesymistka czy nie — odparłam wstając — jest twoją siostrą bliźniaczką.

— Dom Cyghaanów — syknęłam do słuchawki. Jean roześmiała się; Kady przewróciła

oczami. Na linii cisza, oddech. A potem: — Arden? Facet. Starszy. Oszołomiony.

— Przepraszam. Tak, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin