Sharon Shinn - Żona zminennokształtnego.pdf

(797 KB) Pobierz
Sharon Shinn - Żona zminennokształtnego
Sharon Shinn
ŻONA
ZMIENNOKSZTAŁTNEGO
ZYSK I S-KA WYDAWNICTWO
197278608.002.png
1
Zanim Aubrey przybył do wioski, aby uczyć się u Glyrendena, nie miał pojęcia, że
wielki czarodziej wziął sobie żonę. A kiedy się dowiedział, pijąc piwo w ciepłej, mrocznej
gospodzie stojącej na samym skraju miasteczka (i będącej sercem tej maleńkiej społeczności),
nie przypuszczał, by miało to jakiekolwiek znaczenie. Mimo wszystko, był zdziwiony. Sądząc
po tym, co po wiedział mu stary Cyril, Glyrenden nie wyglądał na człowieka zdolnego do
łagodniejszych uczuć. Jednak nie ulegało wątpliwości, że Cyril nie lubił nadwornego maga,
więc może te niepochlebne słowa należało złożyć na karb zawodowej zawiści.
Pomysł praktykowania u zmiennokształtnego nie wyszedł od Aubreya. Ten był
przekonany, że Cyril może nauczyć go wszystkiego, co chciał wiedzieć, gdyż w całej krainie
— jak również w trzech sąsiednich krajach na zachodzie—uważano starego za największego
czarodzieja od siedmiu pokoleń. Jednak Cyril, który chętnie, cierpliwie i hojnie dzielił się z
nim zaklęciami oraz wiedzą, na zgromadzenie której poświęcił osiemdziesiąt lat, stanowczo
odmówił wyjawienia mu tajników transmogryfikacji.
— Dlaczego nie? — pytał go Aubrey tuzin, sto razy. — Przecież znasz zaklęcia. Rzucałeś je.
— To barbarzyńskie zaklęcia — odparł Cyril i nie chciał powiedzieć nic więcej. Jednak miał
wyrzuty sumienia. Znajomość wszelkich rodzajów alchemii jest niezbędna dobrze
wykształconemu czarodziejowi, Aubrey zaś, mimo młodego wieku, zapowiadał się na
jednego z najbardziej utalentowanych magów owego wieku. Dlatego Cyril napisał do
Glyrendena, proponując, by Aubrey został jego uczniem; a Glyrenden odpisał, że przyjmuje
propozycję. Cyril wysłał Aubreya w drogę, dając mu na pożegnanie krótką radę.
— Naucz się tak dobrze wszystkiego, czego będzie cię uczył, żebyś mógł rzucić na niego jego
własne zaklęcia — rzekł stary czarodziej. — Glyrenden szanuje tylko potężniejszych od
siebie, słabszych nienawidzi. Jeśli nie zdołasz go pokonać, zniszczy cię. Już teraz w wielu
dziedzinach jesteś lepszym magiem od niego, lecz jeżeli stwierdzi, że w jakiejś cię
przewyższa, wykorzysta to przeciwko tobie. Tak więc musisz uczyć się wszystkiego, niczego
nie zapominać i przez cały czas strzec się Glyrendena.
— Przerażasz mnie — rzekł Aubrey z łagodnym uśmiechem. Był jasnowłosym, pogodnym
młodzieńcem o otwartej twarzy, wykazującym ogromny pęd do wiedzy i bezgraniczną wiarę
we własne umiejętności. Jeszcze nigdy nie natknął się na coś, czego nie mógłby zrobić;
jednak te zdolności nie uczyniły go aroganckim ani złośliwym. Wprost przeciwnie, był
dobroduszny i miły, zadowolony z siebie i z życia. — Dlaczego posyłasz mnie do niego, jeśli
jest taki groźny?
197278608.003.png
— Dobrze ci to zrobi, jeśli w końcu staniesz przed poważniejszym wyzwaniem — mruknął
Cyril. Aubrey roześmiał się.
— A dlaczego on zgodził się być moim mistrzem, skoro jest takim ogrem? Nie wygląda mi na
takiego, który chętnie akceptuje kłopotliwych uczniów.
Cyril obrzucił go kosym spojrzeniem wąskich niebieskich oczu, przelotnym jak błysk
słońca na wodzie, spojrzeniem zdradzającym więcej niż słowna odpowiedź, gdyby tylko
Aubrey zdołał je odczytać.
— Ponieważ nie może znieść, że okażesz się lepszy od niego i chce mieć szansę, żeby
dowieść swej przewagi. Aubrey poddał się.
— Zatem będzie lepiej, jeśli przebywając w jego domu przez cały czas, będę miał się na
baczności — rzekł.
— Tak — odparł Cyril. — Myślę, że powinieneś.
I tak Aubrey spakował swój skromny dobytek, narzucił na ramiona zieloną, wytartą
opończę i ruszył w trzy stumilowa podróż do domu czarodzieja, idąc pieszo, jeśli nie zdołał
ubłagać kupców i handlarzy jadących Północnym Traktem Królewskim, żeby go podrzucili.
Po kilku dniach przybył do celu późnym wieczorem i postanowił przenocować w jedynej w
tym miasteczku gospodzie, zanim stanie w drzwiach domu Glyrendena. Rankiem znalazł tam
wiele ciekawych rzeczy do obejrzenia i dziewcząt, z którymi mógł poflirtować i kupić im
kwiaty na targu; tak więc dopiero po południu był gotowy pokonać ostatni etap swej podróży.
Dodał sobie animuszu kuflem piwa w tawernie i właśnie tam się dowiedział, że
Glyrenden ma żonę. Przy posiłku złożonym z sera i chleba Aubrey zaprzyjaźnił się z
oberżystą, opowiedział mu też wszystko, co pamiętał o warunkach na drogach między
Południowym Portem a miasteczkiem. Później zapytał go, jak dojść do domu Glyrendena, na
co opalona i szczera twarz karczmarza przybrała dziwny wyraz.
— A więc tam podążasz — powiedział oberżysta beznamiętnym i głuchym głosem, tonem
człowieka rozmawiającego z klientem, którego nie lubi, lecz musi grzecznie traktować. — No
cóż, pójdziesz tym traktem od moich drzwi aż do rozstajów. Tam wybierzesz lewe
odgałęzienie drogi, a później napotkasz trzy skrzyżowania; na każdym skręcisz w lewo.
Poznasz jego dom, kiedy go zobaczysz.
Aubrey uśmiechnął się miło.
— Zawsze w lewo — rzekł. — To niezbyt skomplikowane. Powinienem zapamiętać.
Czarne oczy karczmarza nie rozbłysły iskierkami rozbawienia, niczym nie okazały, że
usłyszał ten żarcik.
— Wyruszasz niebawem? — zapytał uprzejmie.
197278608.004.png
— Jak tylko dopiję piwo. Powiedz mi, czy Glyrenden często przychodzi do miasteczka? Czy
też krąży tylko między swoim domem a królewskim dworem?
— Przychodzi — odparł chłodno właściciel tawerny — ale niezbyt często. A ona jeszcze
rzadziej.
— Ona?
Gospodarz mimowolnie poderwał ręce z gładkiego, drewnianego szynkwasu, a potem
powoli opuścił je z powrotem. Aubrey zastanawiał się, jaki zamierzał wykonać gest; dostrzegł
grymas odrazy.
— Żona czarodzieja.
— On jest żonaty?
— Tak. A przynajmniej mieszka z tą kobietą już od trzech lat. — Cyril nic mi o tym nie
mówił.
— Przepraszam?
— Nie, nic.
Aubrey znów się uśmiechnął, położył na ladzie sztukę złota i w duchu roześmiał się
jeszcze szerzej, widząc minę, jaką zrobił oberżysta na widok monety. Najwyraźniej
Glyrenden nie był tu zbyt lubiany i ci, którzy zadawali się z nim, natychmiast stawali się
podejrzani.
— Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy — dodał uprzejmie. — Jeśli dobrze
zrozumiałem, to miasteczko leży najbliżej domostwa Glyrendena.
— Tak — odparł sucho karczmarz. — Zgadza się.
— Zatem na pewno wpadnę tu od czasu do czasu na kufelek, kiedy będę spragniony.
— Oczywiście. Chętnie zobaczymy pana znowu, sir — powiedział właściciel.
Aubrey uśmiechnął się szeroko.
— To dobrze. Na razie, dobry człowieku.
Spacer przez wioskę i porośnięte lasami wzgórza był przyjemny, gdyż popołudnie
było chłodne jak na tę porę roku, a zachodzące słońce oblewało zielone drzewa łagodną
poświatą. Aubrey nucił sobie pod nosem, raz po raz podśpiewując jakąś piosenkę, maszerując
raźnym, żwawym krokiem i śmiejąc się ze swojej młodości i niecierpliwości. Ani ponure
ostrzeżenia Cyrila, ani wrogość karczmarza nie psuły mu humoru. Dzień był piękny, a on był
w dobrym nastroju i w drodze do miejsca, którego jeszcze nie odwiedził, gdzie miał zdobyć
od dawna upragnioną wiedzę; nie pamiętał, by kiedykolwiek świat wydawał mu się lepszy
czy bardziej obiecujący.
197278608.005.png
Tak jak powiedział oberżysta, domu Glyrendena nie sposób było nie zauważyć.
Oddzielony od głównego traktu zarośniętym
podjazdem, zaledwie dostatecznie szerokim, aby przejechał po nim wóz, był ogromny: trzy
kondygnacje niedbale spiętrzonych, ołowianoszarych kamieni. Na frontowej ścianie w
szerokich, regularnych odstępach rozmieszczono panele z ciemnego drewna, pełniące rolę
okiennic i drzwi. Południową wieżyczkę oplatał zeschnięty bluszcz, a zielony zaborczo owijał
się wokół framug, nadproża i każdej wystającej cegły. Zaniedbany, zdziczały ogród otaczał
całe domostwo wysokim na pięć stóp pierścieniem — róże pnące się po murach wraz z
bluszczem, żółte słoneczniki ciężkie od swych dojrzałych brązowych serc, malwy
rozchylające swe miękkie i jaskrawe płatki, aby schwytać ostatnie promyki zachodzącego
słońca. Jedynym dźwiękiem był chrzęst butów Aubreya na żwirze oraz ciche westchnienia
nisko zwisających gałęzi i krzaków, które odginał, przeciskając się ścieżką w kierunku domu.
Kiedy zapukał, odgłos uderzenia o grube drewniane drzwi był tak słaby, że Aubrey
zwątpił, czy ktokolwiek w tych walących się murach zdoła go usłyszeć. Zastukał jeszcze trzy
razy, zanim zauważył zardzewiały łańcuch wiszący obok drzwi; przeszedł przez ganek i
energicznie pociągnął łańcuch. Usłyszał brzęk dzwonków w głębi fortecy i nabrał
przekonania, że ktoś jednak dowie się o jego obecności. Na wszelki wypadek ponownie zastu-
kał w drzwi.
Czekał, lecz nic się nie działo. Zniecierpliwiony, zszedł z niskiego, popękanego,
kamiennego ganku, by popatrzeć na frontową ścianę budynku; kilka zamkniętych okien i
wijący się bluszcz. Z miejsca gdzie stał, nie mógł dostrzec, czy z komina kuchni lub któregoś
z pokojów unosi się dym, a przedzierając się do frontowych drzwi, nie zadał sobie trudu, żeby
to sprawdzić. Może nikogo nie było w domu. Ponownie wszedł na ganek i znów mocno
pociągnął za łańcuch dzwonka.
Drzwi natychmiast się otworzyły. Aubrey szybko obrócił się ku nim, przywołując na
usta swój najmilszy uśmiech. W progu stała wysoka kobieta, trzymając otwarte drzwi obiema
rękami, jakby były bardzo ciężkie. Jej włosy, zaplecione w warkocz i upięte w kok, były
ciemne jak drewno drzwi, suknia szara jak kamień, a oczy tak jasnozielone, że zdawały się
ożywiać ponure otoczenie. Twarz wyrażała kompletną obojętność.
— Czego chcesz? — zapytała. Jej głos nie był przyjazny ani wrogi; nie zdradzał nawet
zaciekawienia.
Uśmiech Aubreya lekko przygasł i zastąpił go grymas zdziwienia.
197278608.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin