Kostecki Tadeusz - Wilk.doc

(1844 KB) Pobierz
TADEUSZ KOSTECKI

TADEUSZ KOSTECKI

Wilk

 

 

 

TOM I

WILK

 

I

MILA DWIEŚCIE DZIEWIĘĆDZIESIĄTA

Prószyło jak wszyscy diabli. Wielkie płaty mokrego śniegu wirowały, wprawiane w ruch wściekłymi porywami wiatru. Biała, niemal nieprzenikniona zasłona chybotała nad lokomotywą, skrywając linię szyn. Na szybach narastała pokrywa śnieżna.

Tim Spaney zagryzł wargi. - Do diabła z taką trasą. Kauczukowe ramię wycieraczki zarysowało na przedniej szybie przezroczyste półkole. I tak niewiele pomogło. Jechali raczej na słowo honoru. A na tym odcinku jazda po omacku? Bagatela. Zbliżali się do mili dwieście dziewięćdziesiątej. Najpaskudniejszy kawałek w całej Alasce. Ostry zakręt, spróchniałe podkłady i szyny umocowane na słowo honoru. Nacisnął dźwignię. Nie da rady - trzeba zwolnić. Naturalnie w raporcie opiszą każdą minutę spóźnienia. I płać człowieku karę, jakbyś był milionerem. Zamieć nie zamieć - nie będą dyskutować. Rozkład dla nich rzecz święta.

W ogóle cały kurs był pechowy. Choćby ten typ sterczący za plecami. Gdy go zobaczył w Curry, zaproponował z miejsca: - może wam pożyczyć dziesięć centów na żyletkę? - - Bo obrośnięty jak małpa. Żeby się choć uśmiechnął. Gdzie tam. Mruknął ni to, ni owo i podetknął kartkę dyspozytora. Lokomotywa numer taki i taki, maszynista Timotheus Spaney. Że niby wyznaczyli go na pomocnika. A no cóż, wyznaczyli, to wyznaczyli. Zresztą, skoro Jim gdzieś się zawieruszył, musieli dać kogoś na jego miejsce. Ale takiego pomocnika świat chyba nie widział. Gęby jegomość nie raczy otworzyć. A gdy go już do muru przycisnąć, to skrzeknie byle co. Ładna przyjemność spędzić z takim mrukiem kilkanaście godzin w ciasnej budce lokomotywy. I ta pieska pogoda na dodatek.

Wytrzeszczył oczy, usiłując przebić wirującą ścianę śnieżnej zamieci. Tak, trzeba jeszcze przydusić szybkość. Coraz bliżej dwieście dziewięćdziesiątej. Lepiej nie żartować. Dwa miesiące temu cały skład spadł z nasypu. Kilkadziesiąt ofiar. Właśnie w tym miejscu.

Znowu poruszył wycieraczką. Tu trzeba było przepatrzeć każdy metr drogi. Wytężył wzrok, badając z uwagą linię szyn lśniącą mdłą poświatą wilgotnej stali. Z prawej strony poprzez śnieżną zasłonę czerniała nieprzenikniona, niemal szczelna ściana niebotycznych jodeł. Z lewej, z odległości zaledwie kilkudziesięciu kroków od nasypu kolejowego, także las. Zupełnie jakby jechali głębokim wąwozem.

Jeszcze nie przebrzmiał przenikliwy dźwięk gwizdu, gdy do świadomości Tima dotarło chrapliwe brzmienie głosu.

W pierwszej chwili nie zrozumiał znaczenia wpadających do uszu słów. Zdumiał go jednak już sam fakt odezwania się milczącego dotychczas pomocnika.

- No - pomyślał, odwracając leniwie głowę - patrzcie no, imć pan milczek gada?!

Spojrzał i zdrętwiał. Więcej nawet ze zdziwienia wywołanego nieoczekiwanym widokiem niż z przerażenia. Raczej mógł oczekiwać, że wierzchołek Mc Kinleya runie mu całym ciężarem na głowę, niż zobaczy podobne zjawisko.

W osmolonej ręce pomocnika tkwił wielkokalibrowy rewolwer. Zaś otwór jego lufy wisiał gdzieś na wysokości serca Tima.

Wytrzeszczył oczy, niezdolny do wyduszenia z zaciśniętej przemrożonym skurczem krtani ani jednego słowa. Miał wrażenie jakby z tajemniczej głębi lufy szczerzyła złowrogie zęby śmierć.

Poczuł nieprzyjemny chłodek, przebiegający wzdłuż krzyża. Spojrzał z niepokojem na zarośniętą twarz pomocnika. Nic jednak nie zdołał z niej wyczytać. Wyglądała jak zawsze. Ale któż mógł wiedzieć, co się kryło za zasłoną gęstej szczeciny?

Co to miało znaczyć? Nagle w jego mózgu błysnęła alarmująca myśl - czyżby zwariował? U takiego melancholika wszystko możliwe. Zrobiło mu się całkiem zimno. Ładna historia! Siedzieć w tym stalowym, zamkniętym ze wszystkich stron, pudełku od sardynek z wariatem uzbrojonym na dobitek w rewolwer? Zerknął odruchowo ku drzwiom. Nie, o ucieczce nie było mowy. Lufa rewolweru odcinała wszelkie drogi odwrotu. Zresztą, zostawić pociąg wiozący kilkaset istnień ludzkich na łasce wariata? Skazywać ich wszystkich na pewną zagładę? Zawstydził się pierwszego odruchu. Raczej zginie, aniżeli to. Trzeba szukać innego wyjścia. Może go zdoła jakoś zmitygować. Przełknął ślinę zwilżając zeschłe gardło.

- Jeżeli to ma być kawał - zaczął, próbując z całym wysiłkiem opanować drżenie głosu. Nie bardzo się jednak udało. Słowa wypadały poszarpanymi strzępkami - to...

- Milcz! - przeciął ostro tamten ani pary z gęby i w tył zwrot! Tim zamrugał powiekami. Rozkaz brzmiał zupełnie stanowczo.

Nie, to nie wyglądało ani trochę na bredzenie wariata, raczej...

Zamarł w niepewności: co robić? Rewolwer miał całkiem przekonywającą wymowę. Ale z drugiej strony pociąg... Tim widział już w życiu niejedno. I właściwie o co tamtemu chodzi? - mózg pracował gorączkowo, usiłując bezskutecznie wywołać jakiś sens z całej tej niesamowitej historii.

- No? - W ukrytych pośród gąszczu zarostu źrenicach zamigotały zielonkawe płomyki. Oparty na cynglu palec wyraźnie drgnął.

Ostry, nabrzmiały groźbą dźwięk głosu wyrwał wreszcie Tima z osłupienia. Tu nie było nad czym rozmyślać. Zaczął już kombinować z kim ma do czynienia. Dla takiego posłać komuś ołowiany poczęstunek znaczyło na pewno mniej, niż dla innego kichnięcie.

Ociężałym ruchem podniósł ramiona w górę nie spuszczając wzroku z zasmolonego palca, trzymającego jego życie na ostrzu sprężynki. Sam przecież miał nie od dzisiaj pukawkę i dobrze wiedział, jak łatwo wprowadzić w ruch iglicę. A potem... Łatwo komuś gadać o opanowaniu.

Niebezpieczne płomienie w szarych źrenicach zgasły. Drżenie palca zniknęło. Pomimo zarostu Tim zauważył, jak z twarzy rzekomego pomocnika ustąpił wyraz napiętej czujności.

- Dobra. Teraz w tył zwrot! - Głos brzmiał jakimś drewnianym chropowatym dźwiękiem.

- Na pewno zmienia go umyślnie - skonstatował ospale Tim, odwracając się twarzą do bocznego okienka. Nie myślał już więcej o jakimkolwiek oporze. Nie przegadasz rewolweru.

W Seward czeka nań żona i dwoje drobnych dzieci. Nie wyżyją przecież z pięćdziesięciodolarowej emeryturki. A większej jeszcze nie wysłużył. Zresztą i tak nic nie potrafi zaradzić, po co więc ostrzyć zęby na gryzienie piasku?

Poczuł lekkie dotknięcie w okolicy tylnej kieszeni skórzanych spodni. Tamten dobrze wiedział, gdzie szukać. Nie od dziś szedł pewnie swoją ścieżką. Zręczne palce wysunęły delikatnie browing Tima. Ten ani drgnął. Wielkie rzeczy, pukawka. Niecałe pięć dolarów. Kupi drugi i następnym razem będzie trzymał bliżej pod palcami. Nie puści nauczki mimo nosa... ba, drugim razem, ale w tym sęk, czy dożyje tego drugiego razu? Któż zdoła rozgryźć, co tkwi w głowie takiego typa. Ale nadzieja zaczęła sączyć się cieniutką strużką poprzez serce - może dożyję... Gdyby miał zamiar zastrzelić, nie zabierałby chyba rewolweru. - W każdym razie nie dam mu powodu do pociągnięcia za cyngiel! - postanowił solennie.

Tymczasem nieznajomy ujął zdecydowanie rączkę dźwigni i powoli nacisnął ku dołowi. Znowu przenikliwy gwizd ulatującej pary przeciął powietrze. Białe obłoki gęsto zasnuły oczyszczoną ze śniegu powierzchnię szyb. Stukot kół zaczął powoli zamierać. Jeszcze kilkadziesiąt sekund i pociąg zastygł w bezruchu.

Aha - Tim stłumił westchnienie więc o to chodziło? Taki pech. Żeby akurat na niego musiała trafić taka paskudna historia. Po przeszło dziesięciu latach nienagannej służby! Kto wie, czy nie będą podejrzewać o zmowę?... Wszystko możliwe.

Wlepił oczy w okienko. Poprzez przerzedzane ostrymi porywami wiatru kłęby pary ujrzał, jak spomiędzy gęstwiny wybiegło kilkanaście postaci z rewolwerami w rękach. - Tak - skonstatował markotniejąc - wszystko przygotowane jak należy. Pomimo zawiei, dojrzał na twarzach biegnących czarne chustki. Czyżby banda Wilka? Mocno coś na nią wyglądało.

Gdzieś poza tendrem mignął ognik i zaraz potem głuchy odgłos strzału przeniknął poprzez szybę. Drugi... trzeci... Teraz już trzeszczały gęstą kanonadą. W ambulansie pocztowym wieźli całkiem solidną przesyłkę dla oddziału Banku Federacyjnego w Fairbanks i dostali odpowiednią ochronę. - Bandyci mogą sobie zęby połamać na tym kęsku - pomyślał ze złośliwym zadowoleniem.

Biegnący zapadli w zaspy śniegu. Nie pokazywali ani końca nosa. Gdzie tam takich trafić. Zupełnie stracił ich z oczu. Gdyby nie błyski ognia migocące tu i ówdzie, można by pomyśleć, że uciekli z powrotem do lasu. - Hm - obserwował z napięciem strzelaninę - czyżby mieli zamiar przeprowadzić prawidłowe oblężenie pociągu?

To by ich mogło w rezultacie drogo kosztować. Przecież na posterunku w Hurrigan Gulch siedzi kilku dróżników. Też chłopcy nie od parady. I każdy potrafi trzymać strzelbę z właściwej strony. Lada chwila powinni nadciągnąć z odsieczą. A wtedy napastnikom wziętym w dwa ognie będzie ciepło! Może jeszcze i on, Tim Spaney zaprowadzi dla odmiany tę obrośniętą małpę, która go tymczasem trzyma na muszce, na posterunek w Seward. Da mu wtedy bobu, aż się echo rozlegnie.

Buuuch!!! - Potężny grzmot przetoczył się gdzieś tuż za plecami. Gwałtowny wstrząs powietrza uderzył w stalowe ścianki budki. Z brzękiem sypnęły na podłogę odłamki szkła. Na szybie, przez którą patrzył, zaczerniała ciemna krecha pęknięcia. Nie zaryzykował odwrócenia głowy. Zresztą i bez tego wiedział co zaszło: wysadzili drzwi ambulansu dynamitem, albo czymś w tym rodzaju. Mieli głowy na karku; ci pukający na wiwat, spełniali jedynie zadanie odwrócenia uwagi obrońców. Właściwy atak przyszedł z tamtej strony. Strzelanina umilkła jakby ucięta nożem.

Nagle drgnął. Ostry, przeraźliwy krzyk przeciął powietrze. Docierał zupełnie wyraźnie poprzez rozbitą szybę. Twarz Tima zszarzała. Zacisnął pięści, wpijając aż do bólu paznokcie w dłonie, by opanować odruch rozpaczy. Boże! Mordują kogoś tuż przy nim, a on stoi jak kamień, zastygły w tchórzliwym pragnieniu ocalenia swego życia!

Krzyk zabrzmiał powtórnie. Na czoło wystąpił mu zimny pot. - To... niemożliwe... Nie wytrzymam... - szeptał bezgłośnie zsiniałymi wargami. - Kłębiaste strzępki krwawej mgły wirowały w zawrotnym tempie przed oczyma. Coś dławiło stofuntowym ciężarem otępiały mózg. - Mordują!!!

- To przecież przechodziło wytrzymałość ludzkich nerwów. Znowu ten sam głos. Przestawał myśleć. Stracił kontrolę nad swymi odruchami. Wszystkie muskuły ciała sprężyły się w szaleńczym pragnieniu skoku. Niespodziewany krzyk umierał w półdźwięku przechodząc w jazgot, szybko wyrzucanych, nabrzmiałych histerią i przestrachem, ale nie bólem słów.

Krew odpłynęła szeroką falą od serca. Naprężone muskuły zwiotczały nagle. Czuł, jak drobne kropelki potu spływają po policzkach. Ażeby ją skręciło, tę wariacką histeryczkę! - zaklął w duchu, z ogromną ulgą - wrzeszczy nie wiadomo czego, jak zarzynane prosię. A człowiek o mały włos nie zainkasował kuli w stos pacierzowy.

Nie mógł powstrzymać wzruszenia ramion. Bandyta nie reagował. Widocznie nie uważał, by ten niewinny gest mógł zagrozić jakimkolwiek niebezpieczeństwem.

Skądś z dołu zabrzmiał chrapliwy krzyk dzikiej gęsi. Sygnał, naturalnie. Jakie tam gęsi o tej porze roku!

- Marsz do maszyny!

Spaney nie zrozumiał w pierwszej chwili.

- Jak to...? - spojrzał błagalnie na bandytę.

Zwyczajnie - wargę nieznajomego wykrzywił niewyraźny uśmiech - jedziemy dalej!

Wciąż jeszcze trzymał wycelowany w Spaneya rewolwer, jednak ruch ten stracił jakoś swą poprzednią grozę. Teraz czynił wrażenie czegoś nieskończenie niedbałego.

Spaney położył niezdecydowanie dłoń na dźwigni. Nie, to mu się nie mogło pomieścić w głowie w żaden sposób. Mieli jechać, a... tamten? Czyżby zamierzał wysiąść, jak gdyby nigdy nic na stacji w Seward? A może kpi sobie z niego po prostu?

- Ale... - wyjąkał zduszonym głosem.

Uśmiech bandyty nabrał odcienia niefrasobliwej wesołości. Widocznie uważał zmieszanie Spaneya za bardzo komiczne.

Spaney w normalnych warunkach nie lubił, gdy ktoś go wyśmiewał. I potrafił nakazać poszanowanie dla swej osoby. Teraz jednak uśmiech bandyty nie wywarł na nim żadnego wrażenia. Wlepił tęskne spojrzenie w zamarłą strzałkę manometru. - Niech myśli co chce byleby tylko na pożegnanie nie poczęstował kulką w plecy.

- Nie dyskutuj! - dorzucił bardzo groźnie bandyta, widząc niezdecydowane ruchy maszynisty - jazda powoli naprzód!

Spaney usłuchał w milczeniu. Poruszył dźwignię. Stalowe cielsko drgnęło ochoczo. Zabrzęczały metalowym oddźwiękiem tłoki. Nie odwracaj się!

Spaney nie miał najmniejszego zamiaru. Co go może w rezultacie obchodzić, co tamten robi? Aby tylko...

Gdy w dłuższą chwilę potem zaryzykował nieśmiałe zerknięcie ponad ramieniem, stwierdził, że w budce poza nim, nie było nikogo. Bandyta wyskoczył widocznie gdzieś po drodze.

- Uff - głębokie westchnienie wypłynęło z jego piersi.

Żył przecież! A nie bardzo już na to liczył, by miał wyjść cało z opresji. Szybko przesunął manetkę, zwiększając szybkość. Aby tylko jak najprędzej uciec od tej piekielnej dwieście dziewięćdziesiątej mili.

Dopiero teraz podniósł dłoń do czoła, by zetrzeć pot, występujący obfitymi kropelkami poprzez pory skóry.

Gorąco - uśmiechnął się w przestrzeń. Ale nie był to wesoły uśmiech.

Długi wąż wagonów znikł za zakrętem, pędząc coraz szybciej w kierunku widniejącego już w oddali drewnianego mostu. W wysmukłym, szarym cielsku wagonu ambulansowego czerniała poszarpaną linią brzegów podłużna wyrwa w miejscu, gdzie przedtem znajdowały się drzwi.

II

PREZENTACJA, KTÓRA NIC NIE MÓWI

Lokomotywa nabierała z każdym przebytym metrem coraz większej szybkości. Rzekomy pomocnik maszynisty obrzucał badawczym spojrzeniem wygiętą linię pleców Spaneya. Nie, nie wyglądało na to, by maszynista miał się obejrzeć we właściwym momencie. Był najwyraźniej sterroryzowany do ostatnich granic.

Uśmiechnął się z zadowoleniem. Przynajmniej z tej strony nic mu nie groziło. Wsunął niedbałym ruchem rewolwer do kieszeni zasmolonego kombinezonu i bezszelestnie podszedł ku wyjściu. Ostrożnie pchnął stalowe drzwiczki. Nie były zamknięte na klamkę. O to postarał się już zawczasu. Nie mógł zaniedbywać najmniejszej drobnostki. Od takich na ogół błahych szczegółów zależało niejednokrotnie jego życie.

Wychylił się na zewnątrz, stojąc na krawędzi stopnia. W twarz uderzył go kłąb mokrych płatków śniegu. Tak, zapewne skok nie należał do najłatwiejszych. Nieprzenikniona zasłona zadymki nie pozwalała dojrzeć celu. Wiedział, że w tym miejscu tor biegnie nasypem kilkunastostopowej wysokości. Jeśli trafi na jedną z zasypanych szyn, licznie ułożonych wzdłuż toru, ma wszelkie szanse skręcenia karku, albo w najlepszym razie - nogi.

A w tych warunkach było to najzupełniej jednoznaczne. Unieruchomienie, choćby na przeciąg kilku kwadransów, znaczyło dla człowieka w zasmolonym kombinezonie - śmierć, nie mniej przykrą od skręcenia karku. Pamiętał o tym dobrze i sprężając wszystkie muskuły do skoku polecił się opiece szczęśliwej gwiazdy.

Musiał już opuścić lokomotywę. Dalsza zwłoka pachniała także ostateczną klęską. W odległości zaledwie dwudziestu kilku kilometrów za zakrętem stała tuż przy torze drewniana chatka. A w niej trzech dróżników uzbrojonych po zęby. Każdy obrót przybliżał lokomotywę do tego posterunku. Ryzyko skoku było niewątpliwie bardzo znaczne, nie większe jednak od niebezpieczeństwa dalszego zwlekania. Poza tym zaś bandyta nie miał zwyczaju zbyt długo rozmyślać nad niebezpieczeństwem.

- Teraz! - rozwarłszy mocno dotychczas zaciśnięte wokół stalowej poręczy dłonie, skoczył potężnym zrywem całego ciała w mgłę białych płatków.

Wylądował w miękkiej jak puch zaspie śniegu. Prawie nie odczuł upadku. Nie ruszał się przez dłuższą chwilę, obserwując przetaczające się tuż nad sobą wagony. Pociąg wciąż przyspieszał tempo. Widocznie maszynista nie zauważył jeszcze nieobecności groźnego gościa w kabinie parowozu. W przeciwnym razie na pewno nie zaniedbałby dodania od razu potężnej porcji pary do tłoków maszyny.

- Cóż... - mruknął filozoficznie, ścierając z pedanterią mokry śnieg przylepiony do twarzy ciekawym jak długo potrwa zanim zaryzykuje odwrócenie głowy.

Wyjął z kieszeni małe lusterko o powiększającym szkle i badawczo obserwował odbicie swej twarzy. Ta dbałość o wygląd czyniła dziwaczne wrażenie w zestawieniu z tym, co zaszło przed kilkoma minutami. Chodziło jednak o bardzo poważne sprawy. Rozprostował starannie jakiś zamoczony kosmyk zarostu przesuwając go na właściwe miejsce. Rzucił ostatnie spojrzenie w lustro. Teraz zarost zakrywał już niemal całą twarz, przechodząc nieprzeniknioną gęstwiną aż po same skronie.

- Ali right. - Przeczekał aż wielka tarcza wisząca na buforach ostatniego wagonu zniknęła za zakrętem, po czym przesunął wzrokiem dookoła i ruszył w kierunku lasu.

Szedł bardzo powoli, wyciągając z trudem nogi i zapadając co krok po kolana w warstwie śniegu. Gdy dotarł do lasu przystanął. Z ust jego wypłynął chrapliwy, donośny dźwięk przypominający do złudzenia krzyk dzikiej gęsi. Po kilkunastu sekundach z głębi lasu dobiegał przytłumiony odzew. Jeszcze raz wymienił sygnał, aby się zorientować co do kierunku. Odpowiedź dźwięczała niewyraźnie, poszarpanymi szczątkami głosu, przenoszonymi na skrzydłach wiatru. Tamci byli dość daleko. Znacznie dalej, aniżeli tego oczekiwał.

Wzruszył z rezygnacją ramionami. Trudno. Zanim zeskoczył z parowozu, ten przejechał przynajmniej dobre półtorej mili. Nie uszczęśliwiała go wprawdzie perspektywa spaceru wśród zawiei, ale nie miał innej rady, lepiej nie wywoływać ich z lasu. Każdej chwili mógł przybyć zwabiony strzelaniną któryś z dróżników, zatrudnionych na stacji Honolulu. A po cóż zostawiać na swojej drodze zupełnie niepotrzebne trupy?

Wszedł pomiędzy drzewa. Tu było już o wiele przyjemniej. Przesiewana przez sita gęstych gałęzi zawieja straciła wiele ze swej gwałtowności. I droga była lepsza - śnieg leżał znacznie płytszą warstwą.

Sięgnął do kieszeni kombinezonu, wydobywając wymiętoszonego papierosa. Przylepiwszy go w kąciku ust, usiłował zapalić. Nie przyszło to zbyt łatwo. Pomimo osłaniania iskry otwartą dłonią, musiał co najmniej kilkanaście razy przytykać zapalniczkę, zanim tytoń zatlił się wreszcie nikłym żarem. Wciągnął z rozkoszą w płuca potężny haust dymu.

Od chwili wejścia do budki parowozu nie miał papierosa w ustach. Kosztowało go to niemało wysiłku woli. Maszynista podając rysopis, nie zapomni na pewno charakterystycznego szczegółu nie pali. Zapiszą oczywiście, gdzie należy. Bo w takich stronach wskazówka taka miała znaczenie nie do pogardzenia. Tu palili prawie wszyscy. Od kilkunastoletniego wyrostka poczynając, a na stuletniej Indiance kończąc.

- Tak - uśmiechnął się do swych myśli. - Będą mieli sporo roboty, jeżeli zechcą znaleźć osobnika, odpowiadającego rysopisowi otrzymanemu od maszynisty.

Przedzierał się przez gęstwinę, idąc coraz głębiej w las. Nie potrzebował rozmyślać nad kierunkiem drogi. W mózgu tkwił usłyszany przed kilkoma minutami głos, wskazujący cel z niezawodnością igły kompasu. Jeszcze nigdy nie zmylił kierunku.

Po przebyciu kilkuset metrów jego bystry wzrok wyłowił poprzez ruchliwy parawan chyboczących na wietrze gałęzi, czerniejącą sylwetkę.

- Halo? - rzucił przytłumionym głosem, wsuwając na wszelki wypadek prawą rękę do kieszeni. Nigdy nie zaniedbywał żadnej ostrożności.

- To ja, bossie. - Zza drzewka wyszedł niepozorny człowiek z rewolwerem w garści.

- Aha - skinął lekko głową - wszystko w porządku?

- Tak - zaraportował tamten, mimo woli prężąc swą figurkę - czekamy na was.

- Dobrze - skwitował krótko, wchodząc za nim na niewielką polankę. Przybycie jego wywołało ożywienie w kilkunastu niewyraźnych postaciach, przycupniętych pod osłoną drzew. Zapadł mrok. Tu zaś było znacznie ciemniej niż na otwartej przestrzeni.

Podbiegli pośpiesznie ku niemu.

- Nikogo nie brakuje? - Przesunął po nich wzrokiem. Któryś chrząknął niewyraźnie.

- Gulier zabity - oznajmił po chwili. Nieznajomy strzepnął palcami.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin