!Winston Groom - Gump i spółka.rtf

(480 KB) Pobierz
WINSTON GROOM

WINSTON GROOM

Gump i spółka

(Przełożyła: Julita Wroniak)


Mojej uroczej żonie,

Anne-Clinton Groom

która przeżyła z Forrestem

tyle uroczych lat.


MODLITWA BŁAZNA

 

Gdy uczta dobiegła końca, król,

By myśli złych wstrzymać gonitwę,

Do błazna rzeki: ,,Klęknij tu, błaźnie,

I szybko zmów do mnie modlitwę”.

 

Trefniś zdjął czapkę z dzwoneczkami,

Zerknął na kpiące miny wkoło.

Jego gorycz skrywała farba,

Którą umazał twarz po czoło.

 

Schylił głowę, powoli klęknął,

Parsknęli śmiechem dworzanie,

A on wyszeptał błagalnym tonem:

“Okaż błaznowi litość, panie”.

..........................................................

Zaległa cisza; król wyszedł z sali,

W ogrodzie usiadł w swej altanie

I w samotności szepnął cicho:

“Okaż błaznowi litość, Panie”.

 

Edward Rowland Sili, 1868

Rozdział 1

Jedno wam powiem: każdemu zdarza się spudłować w życiu, dlatego wokół spluwaczek leżą gumowe wycieraczki. I jeszcze jedno wam powiem: nie pozwólcie żeby ktoś kręcił film o waszym życiu. Nie chodzi o to jak was przedstawią, chodzi o to że potem nie odpędzicie się od ludzi - będą się do was przyklejać, wypytywać o różne rzeczy, wtykać wam kamery pod nos, prosić o autografy, gadać bzdety o tym jakie to fajne z was chłopaki. Ha! Gdybym mógł załadować do beczek i sprzedać tę całą wazelinę, to miałbym więcej szmalu niż panowie Donald Trump, Michael Mulligan i Ivan Bonzosky razem wzięci. Ale do sprawy tych panów i szmalu jeszcze wrócę.

Najpierw opowiem wam co się ze mną działo przez ostatnie dziesięć czy dwanaście lat. Otóż dużo się działo. Po piersze jestem dziesięć czy dwanaście lat starszy, co jest znacznie mniej zabawne niż się może wydawać. Po drugie mam trochę siwych włosów na łepetynie i nie jestem już tak szybki w biegach jak dawniej, o czym przekonałem się kiedy weszłem na boisko - bo trzeba wam wiedzieć że znów zaczęłem grać w futbola. Po co? Żeby zarobić nieco mamony.

Było to w Nowym Orleanie gdzie wylądowałem po rozlicznych pierepałkach, sam jak palec. Szybko znalazłem sobie pracę: zamiatanie w lokalu z rozbieraniem, na które mówiło się striptiz. “U Wandy” zamykano dopiero o trzeciej nad ranem, więc w ciągu dnia miałem kupę wolnego czasu. Którejś nocy siedzę sobie grzecznie w kącie i patrzę jak moja przyjaciółka Wanda się striptizuje, kiedy nagle tuż przy scenie wybucha wielka awantura. Latają przekleństwa, krzesła, stoły, butelki po piwie, ludzie drą się na cały regulator, jedni drugich łomoczą po głowach, kobiety piszczą. Na ogół niewiele sobie z takich bójek robiłem bo walono się dwa albo trzy razy na wieczór, ale tym razem jeden z bójkowiczów wydał mi się znajomy.

Był ogromny jak stodoła, trzymał w łapie butelkę piwa i wymachiwał nią jak zawodnik co się szykuje do podania piłki. Kurde, takiego wymachu nie widziałem od czasu jak grałem w futbola na uniwerku w Alabamie. Patrzę, ze zdumienia przecieram oczy i kogo rozpoznaję? Kumpla z drużyny, Węża we własnej osobie! Tego samego, któremu dwadzieścia lat temu jak graliśmy na Orange Bowl z palantami z Nebraski coś się pokiełbasiło we łbie i zamiast w końcówce meczu rzucić piłkę do mnie, cisnął ją na aut. Oczywiście przez ten jego pokiełbaszony rzut nasza drużyna przegrała, mnie wysłano do Wietnamu... ale dobra, nie ma co do tego wracać.

No więc podeszłem, wyrwałem mu butelkę, on się okręcił, wybałuszył gały i tak się ucieszył na mój widok że z radości walnął mnie w baniak. I to był błąd, bo zwichnął sobie łapę. Jak wtedy nie rozedrze mordy, jak nie puści wiąchy! Pech chciał że akurat w tym momencie zjawili się gliniarze i zgarnęli nas wszystkich do paki, a paka to takie miejsce, o którym co nieco wiedziałem i to wcale nie ze słyszenia. Ale nic. Rano jak już wszyscy potrzeźwieli klawisz przyniósł nam śniadanie, po ciepłej parowie i czerstwej bułce, a potem zaczął się pytać czy chcemy do kogoś zadzwonić, żeby przyszedł z kaucją i nas wykupił czy wolimy pokiblować parę dni.

Wąż się wścieka jakby bąka połknął.

- Psiakrew, Forrest, ilekroć się natykam na twój tłusty zad, zawsze ląduję w tarapatach. Tyle lat cię nie widziałem i było dobrze; spotykam cię i co? Trafiam do pierdla!

Bez słowa kiwam łepetyną, bo co mam powiedzieć? Ma rację.

Po pewnym czasie przychodzi jakiś gość, z bardzo smętną miną wpłaca forsę, no i wkrótce opuszczamy więzienie, ja, Wąż i jego kumple.

- Swoją drogą - mówi do mnie mój dawny koleś - co, u licha, robiłeś w tej knajpie?

Więc mu wyjaśniam że pracuję tam jako sprzątaczka; Wąż patrzy na mnie dziwnie, a potem woła:

- Rany boskie, człowieku! Miałeś wielką firmę krewetkową w Bayou La Batre! Co się stało? Przecież byłeś milionerem!

Skoro pytał to mu opowiedziałem całą smutną prawdę o tym jak interes krewetkowy wziął i splajtował.

A było to tak. Wyjechałem z Bayou La Batre bo miałem po dziurki w uszach tego gówna, co się wiąże z prowadzeniem dużej firmy. Cały interes zostawiłem na barkach mamy i moich dwóch przyjaciół: porucznika Dana, którego znałem z Wietnamu i mistrza szachowego pana Tribble, który sponsorował mnie w turniejach szachowych. Najpierw umarła mama - i to wszystko co mam do powiedzenia na ten temat. Potem zadzwonił do mnie porucznik Dan, że odchodzi z firmy, bo już się dość wzbogacił. A jeszcze potem dostałem list z urzędu podatkowego, w którym pisało że ponieważ nie płaciłem podatków z działalności krewetkowej, to oni - znaczy się ten urząd - zamykają mi firmę a budynek i kutry przejmują na własność. Kiedy pojechałem zobaczyć co się dzieje, zobaczyłem że nie działo się absolutnie nic. Budynki stały puste, telefony były odcięte, eklektryczność wyłączona, a na drzwiach wejściowych wisiała kartka przyczepiona przez szeryfa o jakimś “wywłaszczeniu”. I tylko chwasty rosły wszędzie jak na drożdżach.

Nic z tego nie kapowałem, więc polazłem do taty Bubby wywiedzieć się co jest grane. Bubba to był mój wspólnik i kumpel z woja który zginął w Wietnamie, a jego tata pomagał mi w rozkręcaniu interesu, więc pomyślałem sobie że kto jak kto, ale on na pewno powie mi prawdę bez żadnych ogródków.

Kiedy wchodzę na podwórze, tata Bubby siedzi na schodach przed domem z miną pogrzebową.

- Co się stało z moim interesem krewetkowym? - pytam go.

Staruszek potrząsa smętnie głową i mówi:

- Niestety, Forrest, zdarzyła się przykra rzecz. Obawiam się, że jesteś bankrutem.

- Ale dlaczego? - pytam go. A on na to:

- Bo cię zdradzono.

I opowiedział mi wszystko po kolei. Kiedy ja obijałem bąki w Nowym Orleanie, mój poczciwy przyjaciel porucznik Dan razem z moim drugim poczciwym przyjacielem, małpą - a dokładniej to orangutem Zuzią wrócili do Bayou La Batre, żeby pomóc rozwiązać problemy co nękały firmę. A problemy co nękały firmę polegały na tym że powoli zaczynało brakować krewetków. Po prostu ni z gruszki ni z pietruszki cały świat dostał bzika na ich punkcie. Ludzie w takich miejscach jak Indianapolis, którzy kilka lat temu nawet nie wiedzieli co to krewetek, teraz chcieli je wtrząchać w każdej knajpie i każdym barze o każdej porze dnia i nocy. Tata Bubby i inni pracownicy firmy harowali jak dzikie woły, poławiali najszybciej jak się dało, ale krewetki nic sobie nie robiły z ludzkich apetytów i rozmnażały się we własnym tempie. Po jakimś czasie łowiliśmy ich coraz mniej, gdzieś tak z połowę tego co na początku, i powoli wszystkich zaczęła ogarniać panika.

Tata Bubby nie był pewien co się potem wydarzyło, w każdem razie sprawy przybrały jeszcze gorszy kołowrót. Najpierw porucznik Dan rzucił wszystko w cholerę. Tata Bubby widział jak razem z jakąś panią ubraną w szpilki i jasną bitelsowską perukę wsiadł do długiej limuzyny, otworzył okno, pomachał dwoma wielkimi butlami szampana i odjechał. Później pan Tribble rzucił wszystko w cholerę. Po prostu któregoś dnia wyszedł i więcej nie wrócił. A kiedy pan Tribble znikł, inni też porezygnowali bo im nikt nie płacił pensji. W firmie został jedynie poczciwy Zuzia, który odbierał telefony i w ogóle, ale kiedy zakład telefoniczny odciął nam linie, Zuzia też odszedł. Pewnie uznał że już na nic się nie przyda.

- Zabrali całą twoją forsę - powiedział tata Bubby.

- Kto? - spytałem.

A on na to:

- Wszyscy. Dan, pan Tribble, sekretarki, poławiacze, pracownicy administracyjni. Nikt nie odchodził z pustymi rękami. Nawet stary Zuzia. Kiedy go ostatni raz widziałem, znikał za winklem tachając pod pachą komputer.

Nie wiecie jak bardzo mnie to wszystko zgnębiło. Nie chciałem wierzyć własnym uszom. Kto jak kto, ale żeby Dan wyciął mi taki numer! I pan Tribble! I Zuzia!

- Tak czy inaczej, drogi chłopcze, jesteś zupełnie spłukany - powiedział tata Bubby.

A ja mu na to że nie po raz pierszy w życiu.

 

Było za późno żeby czemukolwiek zaradzić. Trudno, pomyślałem sobie, moja strata. Tę noc spędziłem na jednej z naszych przystani. Na niebo wytoczył się wielki półksiężyc i zawisł nad Zatoką Missisipi. Zaczęłem dumać o mamie, że gdyby żyła to nikt by mnie nie okradł. Dumałem też o Jenny Curran, która już nie nazywała się Curran tylko jakoś inaczej i o małym Forreście, który był moim synem.

Psiakość, przecież obiecałem Jenny że będę jej wysyłał dla dzieciaka całą moją dolę z hodowli krewetków. I co ja teraz zrobię? Jestem goły! Spłukany jak klozet! Można być bankrutem bez forsy jak się jest młodym i nie ma obowiązków, ale ja, kurde bele, miałem trzydziestkę z hakiem na karku i małego Forresta, któremu chciałem zabezpieczyć przyszłość. Obiecanki cacanki. Znów wszystko schrzaniłem. Jak zawsze.

Wstałem z desek i ruszyłem na koniec mola. Poczciwy księżulo wciąż wisiał nad wodą, prawie maczając w niej roga. Nagle zebrało mi się na płacz. Oparłem się o drewnianą poręcz. Musiała być zgniła, bo zanim się kapłem co się dzieje, wylądowałem razem z nią w wodzie. Psiakrew. Stałem zanurzony po pas i czułem się jak kretyn. Marzyłem o tym żeby podpłynęła wielka ryba, jakiś rekin albo co, i mnie zżarła. Ale nic nie podpłynęło, więc rad nierad wygramoliłem się na brzeg, poszłem na przystanek i złapałem pierszy autobus do Nowego Orleanu. Ledwo zdążyłem pozamiatać “U Wandy zanim pojawili się goście.

 

Dwa dni później Wąż wpadł do striptizerni tuż przed zamknięciem lokalu. Łapę miał poowijaną w bandaże i wetkniętą w szynę, bo ją sobie zwichnął kiedy walnął mnie w łeb, ale nie w tej sprawie chciał się ze mną widzieć tylko w całkiem innej.

- Gump - mówi do mnie. - Czy ja dobrze zrozumiałem? Że już nie masz tych milionów i zarabiasz na życie sprzątając tę budę? Czyś ty oszalał, chłopie? Powiedz mi jedno: wciąż masz tyle pary w nogach jak dawniej?

- Nie mam zielonego. Dawno nie biegałem.

- Wiesz co? - on na to. - Jestem rozgrywającym w New Orleans Saints. Może słyszałeś, że ostatnio kiepsko nam idzie. Na osiem rozegranych meczów wszystkie przerżnęliśmy. Zyskaliśmy przydomek Fujary. W każdym razie w przyszły weekend mamy się zmierzyć z New York Giants; jeśli będziemy grać jak dotąd, pewnie znów damy plamę i wywalą mnie na zbity pysk.

- Kurde! - zdumiałem się. - To ty ciągle grasz w futbola? Serio?

- Nie bądź głupi! A co, mam grać w orkiestrze? Może na puzonie? Słuchaj, musimy na niedzielę coś wymyślić, jakąś chytrą sztuczkę, żeby Giantsi nam nie dokopali, i właśnie przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Ty będziesz naszą tajną bronią! Przećwiczysz ze dwie stare zagrywki, tyle powinno wystarczyć. Kto wie, jeśli dobrze wypadniesz, może przyjmą cię na stałe?

- Czy ja wiem? Dawno nie grałem w futbola. Ostatni raz to było wtedy na Orange Bowl z tymi palantami z Nebraski, kiedy w czwartej próbie rzuciłeś piłkę na aut.

- Cholera jasna, Gump, musisz mi o tym przypominać? Od tamtego meczu minęło dwadzieścia lat! Wszyscy oprócz ciebie dawno o nim zapomnieli! Kurwa, jesteśmy w podrzędnym lokalu, dochodzi druga nad ranem, ty zasuwasz ze ścierą, szorujesz podłogę i kręcisz nosem na moją propozycję? Może to twoja jedyna szansa w życiu! Kretyn jesteś, czy co?

Chciałem mu powiedzieć że tak, ale zanim otwarłem usta Wąż chwycił serwetkę i zaczął po niej mazać.

- Słuchaj - mówi. - Masz tu adres stadionu, na którym ćwiczymy. Przyjdź jutro punktualnie o pierwszej. Pokaż przy wejściu tę kartkę i powiedz, żeby cię do mnie przyprowadzili.

Kiedy wyszedł schowałem serwetkę do kieszeni i wróciłem do sprzątania. Potem w domu nawet przez minutę oka nie zmrużyłem, tylko całą noc dumałem nad tym co Wąż powiedział. Kurde, może ma rację? Co mi szkodzi spróbować? Przypomniałem sobie dawne czasy: uniwerek w Alabamie, mecze futbolowe, trenera Bryanta, Curtisa, Bubbę i innych chłopaków. I tak sobie rozmyślałem aż mi się oczy spociły z wysiłku, bo to były najlepsze lata mojego życia, właśnie wtedy jak wygrywaliśmy a tłum na stadionie kibicował i krzyczał. Rano ubrałem się, wyszłem zjeść śniadanie, potem wsiadłem na rower i o pierszej zajechałem pod adres co mi go Wąż zapisał na serwetce.

- To mówi pan, że jak się pan nazywa? - spytał wartownik kiedy mu pokazałem bazgroły Węża. Patrzył na mnie jakby chciał wypatrzeć jakąś wesz czy co.

- Forrest Gump - powiadam. - Grałem kiedyś z Wężem w jednej drużynie.

- Akurat! - on na to. - Wszyscy tak gadają.

- Ale ja naprawdę grałem.

- No dobra. Niech pan poczeka.

Skrzywił się i znikł za drzwiami. Po chwili wrócił kręcąc łbem ze zdumienia.

- W porządku, panie Gump - mówi. - Proszę za mną.

I prowadzi mnie grzecznie do szatni.

 

Widziałem w swoim życiu sporo dryblasów. Na przykład te palanty z Nebraski co graliśmy z nimi na Orange Bowl, to dopiero były góry miecha! Ale w porównaniu z chłopakami, których zobaczyłem w szatni... e tam, szkoda gadać! Ja sam mam ze dwa metry wysokości i ponad sto kilo żywej wagi, ale nagle poczułem się jak knypeć. Na oko każdy z nich bił mnie wzrostem o głowę, a ważył tyle co dwóch takich jak ja.

- Szukasz kogoś, dziadku? - pyta się jeden, który od innych różnił się strojem.

- Ta - mówię. - Węża.

- Nie ma go - on na to. - Trener wysłał go do lekarza. Parę dni temu walnął jakiegoś idiotę w łeb i zwichnął sobie łapę.

- Wiem - mówię.

- A może ja ci mogę w czymś pomóc? - pyta.

- Nie wiem - mówię. - Wąż kazał mi tu przyjść i zagrać z wami.

- Zagrać, dziadku? Z nami? - Facet mruży oczy rozbawiony.

- Ta. Bo widzi pan dawno temu w Alabamie Wąż i ja graliśmy w jednej drużynie. I wczoraj wieczorem jak mnie odwiedził w striptizerni powiedział żebym...

- Zaraz, zaraz - przerywa mi gość - czy ty przypadkiem nie nazywasz się Forrest Gump?

- No pewnie - mówię.

A on na to:

- W porządku, już wszystko jasne. Wąż mi o tobie opowiadał. Podobno masz niezłą parę w nogach.

- No nie wiem. Dawno nie biegałem - mówię.

- Dobra, Gump. Obiecałem Wężowi, że cię wypróbuję. Zamknij drzwi, przebierz się w strój... aha, mam na nazwisko Hurley. Trenuję skrzydłowych.

Trener Hurley wskazał mi pustą szafkę, a potem kazał znaleźć dla mnie portki, bluzę, ochraniacze i inne takie. Kurde, ale się wszystko pozmieniało przez te lata! Każda część stroju miała tyle poduszków, gumowych podkładek i innych bajerów że kiedy się w końcu przebrałem, czułem się jak jaki Marsjanin czy co. Ledwo mogłem się ruszać. Ale nic, wychodzę z szatni, chłopaki są już na stadionie i się rozgrzewkują. Trener daje mi ręką znać żebym przyłączył się do jego grupy, która ćwiczy podania, więc się przyłączam, nawet chętnie, bo pamiętam tę rozgrzewkę z czasów alabamskich. Polega na tym że wszyscy stoją w rzędzie, a potem każdy kolejno przebiega z dziesięć metrów, odwraca się i łapie piłkę, którą trener czy ktoś mu rzuca. Kiedy nadchodzi moja kolej biegnę, odwracam się i dostaję piłką w ryj. Z wrażenia potykam się i zwalam jak długi na ziemię. Trener nic nie mówi, potrząsa jedynie łbem, więc zrywam się i ponownie ustawiani w rządku. Po czterech czy pięciu próbach ani razu jeszcze nie złapałem piłki. Chłopaki coraz bardziej się ode mnie odsuwają jakbym cuchł albo co.

Po pewnym czasie trener rozdziawia się i zaczyna krzyczeć. Wszyscy dzielą się na dwie drużyny i ustawiają naprzeciwko siebie. Zaczyna się gra. Po paru minutach trener woła mnie do siebie.

- Dobra, Gump - powiada. - Nie wiem, co mi odbiło, ale dam ci szansę. Zajmij pozycję skrzydłowego i spróbuj złapać piłkę. Tylko postaraj się nie przynieść Wężowi wstydu. Inaczej te draby do końca życia będą się wyśmiewać i z niego, i ze mnie.

Chłopaki stoją zbite w młyn i się naradzają. Wbiegam na boisko i mówię im że trener kazał mi grać. Rozgrywający patrzy na mnie jak na wariata, ale co ma robić? Wzrusza ramionami i mówi:

- W porządku, Gump. Zagrywka osiem-zero-trzy. Lecisz dwadzieścia jardów, skręcasz w prawo i dajesz pełny gaz.

No dobra, rozchodzimy się i wszyscy zajmują pozycje. Nie mam zielonego pojęcia gdzie powinnem stanąć, więc staję tam gdzie mi się wydaje że ma stać skrzydłowy, ale rozgrywającemu się to nie podoba i macha żebym podszedł bliżej. Po chwili podaje piłkę między nogami i zaczynamy. Chcę widzieć co się dzieje, więc pędzę tyłem ze dwadzieścia jardów, skręcam jak mi kazali i wtem widzę, że piłka leci idealnie w moją stronę. Odruchowo wyciągiem ręce, złapałem ją i pognałem ile sił w piętach. Jak babcię kocham, przebiegłem kolejne dwadzieścia jardów zanim dopadło mnie dwóch dryblasów i zwaliło na ziemię.

Kurde, ale się wtedy zrobił rwetes!

- Niby co to, u diabła, miało być? - jeden z nich drze gębę.

- Tak się nie gra! - piekli się drugi. - Co on, do cholery, wyprawia!

Przylatuje następnych dwóch czy trzech, wszyscy krzyczą, dziamgoczą, wymachują łapami. Myślę sobie: nie będę tego słuchał, więc podnoszę się i wracam do swoich, którzy znów robią młyn.

- O co im chodzi? - pytam się rozgrywającego.

A on na to:

- Nie przejmuj się, Gump, to durnie. Najmniejsza zmiana czy odstępstwo i oni całkiem tracą głowę. Spodziewali się, że zagrasz tak jak ci kazałem, a ty skręciłeś w lewo zamiast w prawo, a w dodatku cały czas zasuwałeś tyłem. Tego nie ma w podręczniku, więc... Na szczęście w porę cię spostrzegłem. Swoją drogą, to był piękny chwyt.

Do końca popołudnia złapałem jeszcze pięć czy sześć podań, z czego cieszyli się wszyscy prócz obrony. W tym czasie Wąż wrócił od doktora i przyglądał się jak gramy. Stał za boczną linią boiska, a właściwie nie stał tylko skakał jak żaba w amoku i szczerzył się od ucha do ucha.

- Forrest, chłopie - powiedział jak skończyliśmy - szykuj się na niedzielę. Ale damy wycisk tym Giantsom! Cholera, co za szczęście, że się na ciebie napatoczyłem!

Ciekaw byłem czy tego napatoczenia się nie będzie jeszcze żałował.

 

No nic, trenowałem codziennie, więc kiedy nadeszła niedziela byłem w całkiem niezłej formie. Wężowi łapa się już zagoiła i grał na swojej stałej pozycji rozgrywającego. Przez piersze dwie kwarty dosłownie wypruwał sobie flaki, więc kiedy zeszliśmy w przerwie do szatni przegrywaliśmy tylko zero do dwudziestu dwóch.

- Dobra, Gump - powiada do mnie trener Hurley. - Zaraz damy Giantsom do wiwatu. Uśpiliśmy na tyle ich czujność, że są pewni łatwego zwycięstwa. Ty im pokrzyżujesz szyki.

Jeszcze coś tam do mnie gada jak to popędzimy tamtym kota, a potem ruszamy z powrotem na stadion.

W pierszej próbie któryś z naszych wykopuje piłkę tak że przedszkolak by to lepiej zrobił; zaczynamy grę tuż przy własnym polu punktowym. Widać trener Hurley chciał jeszcze bardziej uśpić czujność przeciwnika. Teraz podchodzi do mnie i klepie mnie w tyłek. Wbiegam na boisko. Na trybunach zapada cisza, a potem słychać jakieś niskie pomruki albo co. Pewnie organizatorzy nie zdążyli wpisać mojego nazwiska do programu i kibice nie wiedzą co ja za jeden.

Wąż patrzy na mnie roziskrzonym wzrokiem.

- Dobra, Forrest - mówi. - Pokażemy im. Jeszcze nas popamiętają.

Ustawiamy się, on podaje numer zagrywki. Drałuję w stronę linii bocznej, potem skręcam, odwracam się, patrzę, a piłki nie ma. Wąż trzyma ją pod pachą i sadzi to w prawo to w lewo, to tu to tam, cały czas pod naszą bramką, a za nim gania z czterech czy pięciu Giantsów. Kurde, pewnie pokonał ze sto jardów, tyle że ani kawałka do przodu.

- Przepraszam, chłopaki - mówi kiedy znów robimy młyn. Wtem wsuwa łapę do gaci, wyciąga małą plastikową flaszkę, przytyka ją do ust i dudli.

- Co to? - pytam się.

- Stuprocentowy sok pomarańczowy. A myślałeś, idioto, że co? Że taki stary wyga jak ja żłopie na boisku whisky?

No proszę, a powiada się że czym skorupek za młodu nasiąkł... Z drugiej strony mówi się że tylko krowa nie zmienia zwyczajów. Więc sam nie wiem jak to jest, ale cieszę się że Wąż się więcej nie alkoholizuje.

Dobra, powtarzamy zagrywkę. Jeszcze raz lecę na skrzydło. Cisza na trybunach trwała krótko; kibice znów gwiżdżą, rzucają na boisko papierowe kubki, programy z nazwiskami zawodników, nadgryzione hot dogi. Tym razem kiedy się odwracam, dostaję w dziób wielkim zgniłym pomidorem; ktoś go specjalnie przyniósł żeby móc wyrazić niezadowolenie. Muszę przyznać że się tego nie spodziewałem. Podnoszę odruchowo ręce do twarzy i tak się składa, że akurat w tym momencie łup! - obrywam piłką rzuconą przez Węża. I padam na ziemię, ale przynajmniej nie zaczynamy gry spod własnej bramki.

Wstaję i usiłuję zetrzeć z twarzy rozpaćkanego pomidora.

- Trzeba uważać, Forrest - mówi Wąż. - Ludzie lubią ciskać w zawodników różne świństwa. Ale nie przejmuj się, nie mają nic złego na myśli. Po prostu tak wyrażają emocje.

A ja sobie myślę: kurde, nie mogą się emocjonować trochę grzeczniej?

No nic, wracam na miejsce i nagle słyszę skierowany do mnie strumień wyzwisk i przekleństw. Patrzę skąd wypływa i jak bum-cyk-cyk nie wierzę własnym oczom! Bo w zawodniczym stroju Giantsów widzę poczciwego Curtisa, który w dawnych alabamskich czasach grał na pozycji skrzydłowego!

Curtis był moim współpokojowiczem na uniwerku w Alabamie. Nie najlepiej się wtedy dogadywaliśmy, bo trudny miał charakter. Kiedyś na przykład wyrzucił przez okno silnik motorówki, w dodatku prosto na wóz policyjny - trener Bryant kazał mu za karę obiec kupę razy boisko. Potem, kiedy rozkręciłem interes w Bayou La Batre, dałem Curtisowi robotę przy krewetkach. Odkąd go znałem zawsze zaczynał rozmowę od puszczenia z dziesięciu wiąchów przekleństw, a dopiero później przechodził do sedna, czyli sami rozumiecie: niełatwo się było kapnąć o co mu idzie, zwłaszcza jak się miało na myślenie pięć sekund a mniej więcej tyle zostało do wznowienia meczu. Pomachałem więc staremu kumplowi, na nic więcej nie było czasu, a jego tak to zdziwiło że spojrzał pytająco na kogoś w swojej drużynie i właśnie wtedy rozległ się gwizdek. Minęłem Curtisa jak wystrzelony z procry - w ostatniej chwili próbował bez skutku podstawić mi nogę - i pognałem przed siebie. Rzucana Przez Węża piłka spadła mi prosto w graby. Nie musiałem zwalniać ani przyspieszać ani nic. Złapałem ją, pomkłem na pole punktowe i zdobyłem przyłożenie. Hura!

Chłopaki rzuciły się na mnie, zaczęły skakać, cieszyć się i w ogóle- Kiedy się wreszcie od nich uwolniłem, podszedł do ninie Curtis.

- Ładnieś się spisał, dupku. - Z jego ust był to najwyższy komplement.

W tym momencie pac! - i dostał pomidorem w sam środek pyska. Tak się zdumiał że z wrażenia zaniemówił. Żal mi się zrobiło biedaka.

- Nie przejmuj się - próbuję go pocieszyć. - Oni nie mają nic złego na myśli. Po prostu tak wyrażają emocje. Sam widziałem w telewizji jak w łyżwiarzy ciskają kwiatami.

Ale moje wyjaśnienia nie bardzo go przekonały. Podbiegł do trybun i zamiast się grzecznie ukłonić, jak to robią ci na łyżwach, zaczął się wydzierać, sypać przekleństwami i po-kazywać widzom gdzie go mogą pocałować. Stary, poczciwy Curt nic a nic się nie zmienił.

To było ciekawe popołudnie. W czwartej kwarcie prowadziliśmy dwadzieścia osiem do dwudziestu dwóch. Jeszcze raz pokazałem co umiem, kiedy złapałem piłkę rzuconą z odległości czterdziestu jardów przez gracza, który wszedł na niiejsce Węża. Bo Wężowi przeciwnik wygryzł z nogi kawał miecha i trzełba mu ją było zszywać. Przez całą końcówkę meczu kibice kibicowali: “Gump! Gump! Gump!” - aż uszy puchły, a jak się mecz zakończył, na boisko wbiegło stado gryzipiórków z gazet i fotografów, obtoczyli mnie ciasno i zaczęli zasypywać głównie jednym pytaniem, mianowicie co ja za jeden.

W każdem razie w moim życiu zaszła wielka zmiana. Za mecz z Giantsami kierownictwo Saintsów dało mi czek na dziesięć tysięcy dolców. Tydzień później graliśmy z Chicago Bears: trzy razy złapałem piłkę i zdobyłem punkty przez przyłożenie. Kierownictwo Giantsów wymyśliło sobie że będzie mi płacić akordonowo, znaczy się tysiąc dolców za każde złapane podanie i dziesięć tysięcy premii za każde przyłożenie. W porządku. Po czterech kolejnych meczach zrobiło się ze mnie prawdziwe panisko: miałem sześćdziesiąt tysięcy na koncie! Konto drużyny też się poprawiło - z wynikiem osiem meczów przegranych i sześć wygranych awansowaliśmy na wyższe miejsce w tabeli. Tydzień przed następnym meczem - z Detroit Lions - wysłałem na adres Jenny Curran czek dla małego Forresta na sumę trzydziestu tysięcy dolarów. Kiedy dokopaliśmy Detroit Lions, a potem kolejno drużynom Redskins, Colts, Patriots, 49ers i Jets wysłałem Jenny jeszcze jeden czek na trzydzieści tysięcy. Sądziłem że do czasu mistrzostw kraju zarobię tyle że do końca życia będę pływał w luksusie.

Ale tak się nie stało.

Wygraliśmy mistrzostwa naszej dywizji. Następny mecz jaki nas czekał to z Dallas Cowboys na ich boisku. Przyszłość wyglądała różowo. Chłopaki były pewne zwycięstwa, w szatni po tr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin