Eliza_Orzeszkowa_Gloria_victis.pdf

(156 KB) Pobierz
Eliza Orzeszkowa - Gloria victis
ELIZA ORZESZKOWA
GLORIA VICTIS
Leciał wiatr światem, ciekawy, niespokojny, słuchał gwarzeń, opowiadań wód, zbóż, kwiatów
polnych, drzew przydrożnych i — szumiał. Szumiał o wszystkim, co widział, co słyszał na
szerokim, wielkim, na przedziwnym świecie, i leciał, aż przyleciał do krainy w wody, trawy i
drzewa bogatej, która nazywa się Polesie litewskie.
Hej, przestworza wolne, przestworza rozłożyste wiatrowi prędkiemu, na równinach, co skraje
niebios dokoła podpierają, bez przeszkód, bez zasłon. Nie uderzy się tu wiatr prędki o żadną
górę ani o żaden pagórek, nie powstrzyma lotu jego żadne wysokie miasto i chyba tylko las
przed nim stanie z obliczem ciemnym i nad łąkami bezkresnymi, nad rozlanymi po nich
wodami zaszepcze słowo: tajemnica! Ale dla wiatru las tajemnic nie ma. Są to dwaj
przyjaciele. Przenika wiatr leśne gęstwiny od skraju do skraju i one mu wszystko, co
widziały, słyszały, opowiadają. Przenikają się wzajemnie i w noce gwieździste, w dłonie od
śniegu białe, w wieczory jesienne od chmur posępne, od deszczu szemrzące wiodą ze sobą
długie przyjaciół rozmowy.
Leciał tedy wiatr nad Polesiem, gdy letnie słońce miało się ku zachodowi i w blasku jego
smółki na łąkach stały zarumienione jak zorze, a wody oblekały się w barwy tęczowe. Na
wodach w szyby wieloramienne, w strugi leniwe rozlanych, jaśniały fiolek, purpura i złoto, a
nad nimi w powietrzu rozpościerała się cisza błękitna, głęboka.
Wiatr ciszy nie mącił, albowiem nie był z wiatrów takich, co grzmią i huczą, wstrząsają i
obalają, ale z takich, co kochają świat. Latał po świecie, ażeby zbierać jego prawdy i baśnie,
minione dzieje, wyronione jęki, echa staczanych walk, ażeby zbierać pyłki jego nadziei, żużle
jego żalów, tony jego pieśni i nieść je w przestrzeń, w dal, w czas, w pamięci, w serca...
Przeleciał wiatr prędki nad lakami rozległymi, łagodną pieszczotą muskając w locie rumiane
smółki i czerwone szczawie, łagodną swawolą w drobne fale marszcząc tęczowe wód
powierzchnie, aż rozwinęła się przed nim wstęga wody wcale niż tamte innej, cicho stojącej
w korycie rękoma ludzkimi wyżłobionym.
Wiedział wiatr, co to za woda i jak się nazywa. Przed połową stulecia tu był i wiedział, że jest
to Kanał Królewski. Hej, hej, ten pasek wody bladobłękitnej, sennej, jakaż mu to przeszkoda!
Zanim motyl zdołał wzbić się z przybrzeżnej trawy na szczyt situ, u którego zwinął do snu
pozłacane skrzydła, wiatr przeleciał nad Królewskim Kanałem i oko w oko spotkał się z
roztoczonym jak wzrokiem siągnąč, wysokopiennym, cienistym, przezroczystym lasem.
Odkąd tu był, pół stulecia upłynęło, jednak poznał przyjaciela.
— Jak się masz? — zadmuchał wesoło.
Las w odpowiedź zaszumiał:
— Witaj, miły latawcze!
I wleciał wiatr do lasu uradowany, zwinny, przelatywał wśród świerków, brzóz, olch, dębów,
ramionami owijając pnie starych przyjaciół i skrzydłami na ich konarach składając pocałunki
przywitalne.
— Jak się macie? — szemrał i szeptał. — Coście przez czas ten widziały, słyszały? Co się tu
u was, dokoła was, działo, stawało?
A stare świerki, dęby, brzozy rozłożyste, ramionami powiewając, odpowiadały:
— Działy się tu i stawały rzeczy dziwne, rzeczy głośne, dzwoniące, płaczące, rozlegające się
krzykami, jękami...
1
— Co, co, co się działo? Jakie, jakie, jakie rzeczy? — z szybkością niezmierną szumiał, pytał
wiatr, gdyż po to tylko istniał, aby dzieje ziemskie zbierać i po ziemi je roznosić albo nawet
niekiedy pod samo niebo wznosić i niebu pokazywać.
Po lesie błąkały się światła zachodzącego słońca, w szerokie, złote pasy ubierając pnie drzew
starych, na mchach i paprociach migocząc mnóstwem iskier, w rozkwitłych różach dzikich
zapalając rubinowe serca.
Róż dzikich, traw, paproci pełną była polana bardzo rozległa, wyniosłymi drzewami zewsząd
otoczona, na którą wiatr wleciał i wnet po niej uwijać się począł, z szybkością nadzwyczajną,
wznosząc się i opadając, biadając, szukając, na różne tony szumiąc:
— Co się tu działo? Co się tu, na tej polanie działo? Coś osobliwego, coś niecodziennego
dziać się tu musiało: Czuję krew! O! długo, przedługo ziemia wydaje z siebie woń krwi
swych dzieci, ludzi! Słyszę jęki! O, długo, przedługo powietrze trzyma pod obliczem nieba
jęki dzieci jego, ludzi! Tu był bój jakiś i tu były zgony! Tu były rany, tętenty koni, krzyki.
Mówcie, drzewa kochane, opowiadajcie, mówcie!
Drzewa milczały, tylko po ich gałęziach przebiegł dreszcz lekki, krótki, jakby z zimna
nagłego powstały, co dziwnym było w ten ciepły dzień letni.
A właśnie w tej chwili wiatr z gwałtownością u niego niezwykłą, z szumem namiętnym
zapytywać począł:
— A toż co? A to co jest takiego? Tego natura nie uczyniła! To uczyniły ręce ludzkie! Tu
nigdzie natura pagórków nie usypywała! Ten usypany jest przez ludzi! Kto? po co? dlaczego?
A tenże krzyżyk na pagórku, wśród liliowych dzwonków, Boże, jak mały, prosty, biedny! —
co znaczy? Mówcie, drzewa, o mówcie, błagam!
Wtedy dąb, wyniosły i silny, któremu kępa zwisających w dół gałęzi czyniła brodę długą,
brzoza wysmukła i cała w długich, ku ziemi opadających warkoczach, świerk wyprostowany,
w hełmie z iglicą strzelistą na szczycie, odpowiedzieli chórem przyciszonym szumów:
— To jest mogiła!
— Taka wielka, taka wielka, taka wielka mogiła! — zadziwił się wiatr.
Brzoza westchnęła:
— A krzyżyk tak mały!
A dąb zagadał:
— Śpi w niej wiele serc mężnych, spalonych na ołtarzu...
— Wiele serc, a krzyżyk jeden — zadziwił się znowu wiatr.
A brzoza znowu westchnęła:
— I taki mały, biedny!
Wyprostowany świerk potrząsnął hełmem zdobnym w strzelistą iglicę i przemówił:
— Jam najwyższy w tym lesie, najdalej widzę, wiem: są na ziemi bohaterzy wieńczeni i
niewieńczeni, mający pomniki i ich nie mający.
Nabożnie wiatr wyszeptał pytanie:
— Jestże to mogiła bohaterów?
— Bezimiennych — odpowiedział świerk.
A dzwonki liliowe, gęsto dokoła krzyżyka rosnące, cicho zadzwoniły:
— Pomarłych młodo, młodo...
— I w mękach — szeptała róża u szczytu pagórka rosnąca, przy czym od rubinowego serca
swego oderwała płatek jeden i na pagórek go rzuciła.
Upadł płatek, do motyla podobny, na trawy wysokie, a róża westchnęła:
— Ja jedna kwiaty na tę mogiłę rzucam. Co lato, od półstulecia prawie, rzucam na nią wonne
płatki moje, Ja jedna!
Tu znowu odezwały się dzwonki liliowe:
— A my dzwonimy pacierz żałobny. Co lato, od półstulecia prawie, wydzwaniamy nad tą
mogiłą pacierz żałobny... my jedne!
2
Wtedy wiatr prędki położył się na pagórku mogilnym, znieruchomiał. Ludzie widzieć by go
nie mogli, lecz drzewa, trawy, kwiaty widziały.
Ciało jego przezroczyste, powiewne, z kryształu i szronu utkane wydłużyło się na pagórku w
skrętach wężowych i tysiącem złotych odbić zaświeciły w nim blaski zachodzącego słońca.
Świeciły i migotały błyszczące odbicia te w skrzydłach jego ogromnych, które jak fale
płynnego kryształu opadły na trawy polany, we włosach jego, które jak pajęcza tkań ze szronu
rozpostarły się nad polaną, w ramionach jego, które jak kryształowe kolumny wznosiły się ku
drzewom, gdy w powietrzu płynęło szemranie błagalne, ciche.
— Mówcie, o, starzy wiatru prędkiego przyjaciele! Wy, co przez wieki mieszkacie w świątyni
dumania i czołami niebotycznymi podpieracie stropy samotni nieskończonych, zamyśleni
świadkowie dziejów ziemi, tysiącustni a milczący stróże mogli leśnych, bezimiennych,
zapomnianych, nieuczczonych, wyśpiewajcie mi o tej mogile strofę życia i strofę śmierci,
abym mógł unieść ją pod niebo i pokazać niebu, a potem nieść nad ziemią w przestrzeń, w
dal, w czas, w pamięcie, w serca...
Ostatni rąbek tarczy słonecznej za skraj ziemi zasunął się i zniknął. Natomiast zorza
wieczorna w purpurze i płomieniach podniosła się za lasem i las napełniła światłami pożogi.
W powietrzu, pomiędzy liśćmi drzew, na krzakach i trawach rozsypały się okruchy świetlnej
łuny niebieskiej, mające czerwoność i ognistość płonących kropel krwi.
Stary, potężny dąb, pałającymi kroplami krwi na gałęzistej brodzie świecąc, rozwarł szerokie
ramiona, powiał nimi w powietrzu i tak szumieć zaczął:
*
— Przyszli tu w kilkuset ludzi i rozłożyli się obozem gwarnym, tłumnym, pstrym od odzieży
rozmaitej, pobłyskującym orężem rozmaitym.
Jedną tylko część odzieży mieli jednostajną: czapki czworokątne barwy amarantusów albo
polnych chabrów i jedną cechę wspólną wszystkim:, młodość. Samo lato życia, lato gorące,
kwitnące patrzało z ich twarzy, jeszcze znojem trudów i walk nie dotkniętych, jaśniało w
oczach po brzegi pełnych zapału i nadziei. Rozłożyli się obozem, zbudowali ze splecionych
gałęzi namiotów kilka: dla wodza, dla co lepszych koni, dla przyszłych rannych; u
rozpalonego ogniska zgotowali sobie posiłek wieczorny i gdy roboty były już skończone, a na
niebo nad lasem wzeszły gwiazdy, wzbili ku niebu i ku gwiazdom chór silnych głosów
śpiewających hymn skargi, ufności i prośby. Hymnu tego my, drzewa, słuchałyśmy
zdumione, wtórując mu szeptem ciekawości pełnym: "Co to będzie, co to będzie?"
Wodzem ich był człowiek świętego imienia, które brzmiało: Romuald Traugutt. Pytasz,
dlaczego świętym jest to imię? Albowiem według przykazania Pana opuścił on żonę i dzieci,
dostatki i spokój, wszystko, co pieści, wszystko, co raduje i jest życia ponętą, czarem,
skarbem, szczęściem, a wziąwszy na ramiona krzyż narodu swego poszedł za idącym ziemią
tą słupem ognistym i w nim zgorzał. Nie tutaj zgorzał. Nie w tej mogile śpi. Kędyś daleko.
Ale wówczas na czele hufca tego na tę polanę przyszedł i patrzałyśmy na niego my, drzewa.
Po razy wiele w czasach dalekich spod głazu niewoli, który tę ziemię tłoczył, wzbijał się był
słup ognisty ku obiecanej krainie wolności wiodący i gromady ludzi za nim szły. Wzbił się i
teraz, gromady ludzi za nim poszły, ta była jedną z nich, a on jej przywodził. Widziałyśmy
jego czarnowłosą głowę z oczyma myśliciela i uśmiechem dziecka. Oczy miał mądre, smutne
— podobno bratem bliźniaczym mądrości bywa u ludzi smutek — a uśmiech świeży,
perłowy, z kroplą słodyczy dziecięcej albo niewieściej. Przez czoło śniade palec tragicznych
przeznaczeń wcześnie przeciągnął mu zmarszczkę surową, niekiedy aż groźną.
I głos jego słyszałyśmy z brzmieniem jak stal dzwoniącym, rozkazującym, niekiedy aż
groźnym. Tak grzmieć musiał w wąwozie termopilskim głos Leonidasa.
3
Skąd wiemy o Leonidasie? Pra—pra—ojcom naszym opowiadały o nim pra—pra—ojce
wiatrów prędkich i nikt nie zgadnie, kędy, jak, kiedy o rzeczach wielkich i o rzeczach
wiecznych rozpowiadają wiatry drzewom, drzewa chmurom, chmury gwiazdom, gwiazdy
duchom, a baśnie i pieśni, wieści i powieści płyną jak świat szeroko i jak wieczność długo...
Czy Leonidas wiedział, że gdy wąwóz termopilski trupami hufca swojego zasypia, stopa
niewoli ziemi greckiej nie dosięże! Jeżeli wiedział, błogo mu było uściełać tę krwawą zaporę i
jako pieczęć składać na niej siebie!
Ten nie wiedział. W orężnych sprawach ludzkich biegłym był, biegłość ta w dalekowidztwo
wzrok mu zaostrzała, spostrzegał wyłaniającą się zza dnia ofiar i boju potworną czarną noc.
Jednak szedł i prowadził, bo taką była moc słupa ognistego, który wówczas nad ziemię wzbił
się, taką tęsknota za obiecaną krainą wolności i takim był krzyż narodu jego, ciężki,
nieznośny...
Ale nie o nim teraz opowiadać będę. O nim potem, długo. Długą być winna powieść o mężu
wielkim, który po sobie zostawił imię głośne.
Teraz o jednym z bezimiennych, z najmniejszych, z najmłodszych, o tym, nad którego głową
niemal chłopięcą ręka niewieścia ten mały krzyżyk zasadziła.
Piękny maj był na świecie, kiedy tu przyszli. Konwalie kwitły obficie jak nigdy, niedaleko
stąd nad błękitną strugą w kalinowych krzakach śpiewał słowik. Zielono było na tej polanie
od młodych traw i paproci, kwiecisto od konwalij i róż dzikich, wonno, złoto i ciepło od
wiosny. Gdy oni przyszli, uczyniło się na niej szumnie, dumnie i wesoło. Tak, tak, wesoło.
Nie niewolnicy to byli na arkanie przemocy do boju ciągnięci, lecz dobrowolni ofiarnicy
wysokich ołtarzy. Ze światłem idei w głowach, z ogniem miłości, w sercach, głowy i serca
nieśli wysoko. Byli silni, śmieli, gwarni i czy uwierzysz, wietrze prędki? — byli szczęśliwi.
Zapewne uwierzysz, bo wiedzieć o tym musisz, że na. Gwieździe, która nazywa się Ziemią,
dusze ludzkie i szczęścia ludzkie istnieją w mnóstwie odmian i że jak motyl na kwiat wybrany
dusza ludzka zlatuje zazwyczaj na tę odmianę szczęścia, która najwięcej do niej samej jest
podobną. Ich duszę przyciągnęło ku sobie to szczęście, co rozkwita na wysokich górach i ma
kielich purpurowy, a koronę uplecioną z cierni. Nie tylko przyszli, lecz także i przyjechali.
Grzmiała ziemia od biegu osiodłanych koni i powietrze iskrzyło się od błysków obnażonych
szabel, ilekroć stalowy głos wodza zawołał:
— Jazda!
Na czele jazdy wybór wodza postawił młodzieńca o postawie wyniosłej i czarnym, iskrzącym
się oku. Młody Herkules z kształtów, Scypio rzymski z rysów. Rodzinny dom jego stał
niezbyt stąd daleko od podstaw do szczytu opleciony bluszczem, otoczony gęstwiną drzew
odwiecznych, rozłogiem pól żyznych. Spod zielonych bluszczów wyszedł, tutaj przybył i z
posłuszeństwem dziecka, z pośpiechem kochanka biegł na swym strojnym, ognistym arabie,
ilekroć rozległ się głos wodza wołający: — Jagmin!
Wtedy czapka kwadratowa krwawiła się mu nad czarnymi jak noc włosami, dłoń leżała na
głowni szabli, a za silnymi ramiony leciał poszum niewidzialnych skrzydeł... owych
dawnych.
Ale ten mój, ten mój mały... (małym Tarłowskim nazywano go w obozie) ani tak silny był,
ani tak urodziwy, ani nawet tak bogaty, aby na drogocennym, strojnie przybranym biegunie tu
przybyć. Dlatego właśnie ulubieńcem moim stał się, że był wątły, drobny, na twarzy różowy i
biały, a oczy miał jak u dziewczyny, łagodne, nieśmiałe, czyste i tak błękitne, jak te
niezapominajki, które tu czasem u stóp moich rosną. Przebrana dziewczyna czy ledwie
dorosłe chłopie! Wcale też niedawno minęło mu lat dwadzieścia. Jednak może i dlatego
jeszcze ulubieńcem moim rychło stał się, że we mnie ciekawość obudzał.
Dziwne w wieku tak młodym przepastne zadumy osiadły mu niekiedy w oczach dziewiczych,
łagodnych, o po twarzy różowej i białej przepływały takie łuny gorące, jakby tam w nim, we
wnętrzu tej jego wątłej, chłopięcej postaci coś płonęło, gorzało.
4
I przedtem zresztą, zanim tu przybył, już go lubiłem. Mówiły o nim pomiędzy sobą te trawy
rozczochrane, które wiecznie pochylają się ku sobie i o czymś mówić jedne drugim muszą.
Mówiły o nim rzeczy mile, ładne. W ciche wieczory szeptów ich słuchałem.
Urodził się nie w tych stronach, kędyś daleko, a w te strony przywiał go ów prąd górny, który
wówczas światem płynął i ludzi wysokich rzucał w ramiona i pod stopy maluczkich. On, ten
mały, wysokim był wiedzą i myślą. Szybko podbijać musiał ich krainę, skoro tak wcześnie
stał się jednym z jej mieszkańców. Był młodym uczonym, takim, co się u ludzi nazywa
naturalistą. Mógłby był na szerokim świecie wstępować na drogi wysokie. Wstąpił na
niziutką. Przybył w te strony, aby swą myśl i wiedzę rozdawać maluczkim. Dlaczego w te
strony właśnie? Nie wiem. Ale to rzecz pomniejsza. Przeznaczenie welonem tajemnicy
osłonięte trzyma w dłoni kołczan z tysiącem trafów, którymi uderza w ludzi i rzuca nimi jak
piłkami po świecie przestrzeni i po świecie zdarzeń.
Przyjechał był do pobliskiego stąd miasteczka i uwił tam sobie gniazdo nieduże, codziennie
napełniające się szczebiotaniem piskląt ludzkich. Nie przyjechał sam jeden. Przywiózł ze sobą
dziewczynę, siostrę młodszą, w sposób bajeczny, prawie aż zabawny do niego podobną. Ta
sama drobność wzrostów, wątłość kształtów, te same rysy cery i na rysach rozlane wyrazy. I
kochaliż się, kochali! Podobno odumarli im wszyscy bliscy i byli na świecie tylko we dwoje.
Samotność serc sierocych i wspólność zagrody rodzinnej, kędyś daleko starymi lipami
ocienionej, skrzepiały węzeł u kolebek zadzierzgnięty. Skrzepiała go jeszcze zapewne
jednostajność tych gwiazd, które rządzą ludzkimi ukochaniami, chęciami, pracami. Pracowali
razem. Brat uczył siostrę, siostra pomagała bratu i zawsze byli razem, we dwoje: w szkole, w
domu, na ulicach miasteczka, na drogach polnych i leśnych. Aż zabawnie było patrzeć na tę
parkę ludzi młodziuteńką, małą, jasnowłosą, różowotwarzą, wiecznie ze sobą sprzęgniętą i
wiecznie z błyskami w błękitnych oczach i wesołymi uśmiechami na rumianych ustach. Ona
go nazywała Marysiem, a on ją Anielką.
Dobrze im było ze sobą i każdy z łatwością mógł zgadnąć, że dobrze im było na świecie.
Wkrótce jednak przyszedł czas, że na ulicach miasteczka, na polnych i leśnych drogach
poczęli ukazywać się nie we dwoje już, ale we troje. Towarzyszem ich często bywać zaczął
ów młodzieniec spod zielonych bluszczów, z postawą wyniosłą, silną i ze śniadym profilem
Rzymianina, który to potem na tej polanie miał dowodzić jazdą. Ten zewnętrznie wcale do
nich podobnym nie był; owszem, jakby innej rasy był, czerwieńszej krwi, spod
zamaszystszego, potężniejszego młota natury. Pomimo to zawiązywało się pomiędzy tym
trojgiem coś coraz serdecznie j szego: przyjaźń? miłość? jedna i druga razem? — aż dnia
pewnego za sprawą nowego towarzysza dziewczyna zapłakała krótko, lecz rozpacznie.
Było to tak. W lesie tym, co tuż za miasteczkiem, siedziała z bratem na obalonej kłodzie i
oboje z głowami ku sobie pochylonymi przyglądali się jakiejś pierzastej trawie, po której
pełzał drobny jakiś owadek, gdy tamten spiesznie nadszedł i przed nimi stanął. Szukał ich i
znalazł. Od dość już dawna wiedział, gdzie, kiedy najłatwiej znaleźć ich może. Zmieniony
był, jakiś nie taki jak co dzień. Oczy mu gorzały, spod czarnego wąsa usta zdawały się krwią
tryskać, burza uczuć wstrząsała śniadym czołem. Stanął przed nimi, bez słowa powitania
odkrył głowę i ręką po kruczych włosach powiódł, a ręka ta, duża, silna, biała, herbowym
sygnetem na palcu błyszcząca, trochę drżała. Zrozumieli i — zawiązała się szybka rozmowa.
— Już dzień oznaczony?
— Oznaczony.
—Kiedy?
— Za dni dziesięć.
— Gdzie?
— W Dziatkowiczach.
— Dokąd?
— Za Kanał Królewski, do lasów horeckich.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin