Borys Polewoj - Opowieść o prawdziwym człowieku.rtf

(1276 KB) Pobierz

   Polewoj Borys

 

 

 

OPOWIEŚĆ O   PRAWDZIWYM     CZŁOWIEKU

 

 

 

Przełożył Jerzy Wyszomirski

 

 

 

 

Urodził się w roku 1908 jako Bo­rys Kampow; kiedy jednak zaczął stawiać pierwsze dziennikarskie kro­ki, powiedziano mu, że jego nazwi­sko znaczy tyle co „Polewoj" (łaciń­skie „campus-pole), a po rosyjsku' brzmi lepiej; zgodził się i tak jur zostało. Ukończył technikum i pracował w fabryce w Twerze (dzisiej­szy   Kalinin),  ale  wcześnie  poczuł nieprzepartą  chęć  pisania.   Zaczął się od artykułów w szkolnej gazetce ściennej, przez wzmianki w obwodowej „Twerskiej Prawdzie" i regularną z nią współpracę w charakterze     korespondenta     robotniczego Młody   adept   dziennikarstwa   zachłannie poznawał życie; pływał flisakami  na  tratwach,  jeździł  p Karelii jako wędrowny agitator, a studiując bandyckie podziemie Twe­ru potrafił się tak dobrze ucharakteryzować na chuligana, że nie po­znano go nawet we własnej redak­cji, i wspólnymi siłami wyrzucono po awanturze na ulicę. Rezultatem tych ostatnich studiów była maleń­ka książeczka; „na dźwięk jej tytułu dostaję teraz białej gorączki — pisał po latach autor. — Nazywała się „Pamiętniki wszarza".

Prawdziwy debiut, opowieść „Go­rący oddział", poświęcona własnemu, fabrycznemu środowisku, wyszła w roku 1939. Polewoj był już wówczas zawodowym dziennikarzem. Orien­tował się dobrze, że zainteresowa­nie i temperament twórczy pchają go na styk reportażu, faktografii i beletrystyki. Wojna dała tym za­interesowaniom potężny bodziec; przyszły pisarz został koresponden­tem wojennym „Prawdy". Był świad­kiem i sprawozdawcą wielu decy­dujących starć: pod Rżewem, Stalin­gradem, na Łuku Kurskim, pod Charkowem, nad Dniestrem, w Pol­sce, pod Berlinem. Wojnę zakończył w Pradze, skąd nadał swoją ostat­nią korespondencję. Wkrótce potem pojechał na norymberski proces zbrodniarzy wojennych. Tu zebrany wcześniej materiał wojennych do­świadczeń i frontowych zapisów za­czął się domagać gruntowniejszego niż reporterskie potraktowania. Szczególnie ważna okazała się histo­ria, opowiedziana w czasie batalii kurskiej przez lotnika, Aleksego Mariesjewa. Tam też w Norymberdze Polewoj w ciągu dziewiętnastu dni napisał swoją najpopularniejszą książkę. Od razu uzyskała szeroki rozgłos, przyniosła autorowi uznanie, doczekała się ekranizacji oraz wielu wydań w Związku Radzieckim i za granicą. Kolejne wznowienie polskie właśnie czytelnicy otrzymali.

„Opowieść"    nasyca    dramatyzm wielkiej ludzkiej przygody. Najważ­niejsza jej część dokonuje się jednak nie na polu bitwy, a w zmaganiu człowieka z sobą samym, z pozornie bezwyjściową tragicznością kalec­twa. Mieriesjew (nazwisko auten­tycznego bohatera zostało nieznacz­nie tylko zmienione) potrafi nie tyl­ko przeżyć katastrofę i wrócić do swoich: dokonuje czynu zgoła nieprawdopodobnego — wraca również do kabiny bojowego samolotu. Jest tu nie tylko spadkobiercą innych książek literatury rosyjskiej i radzieckiej, wyrażających wiarę ludzkie męstwo, ale duchowym bratem lotników Saint-Exupery'ego którzy, jak słynny Guillaumet, zrobili to, „czego żadne zwierzę by nie dokonało". Pewne fragmenty „Opal wieści" mogą się dziś wydać na­iwne, ale pasja życia, którą jest przesiąknięta, czyni z niej ciągle lekturę żywą.

Godzi się wspomnieć, że chociaż w dalszych utworach Polewoj nie osiągnął już tak wielkich sukcesów i znany jest przede wszystkim jako autor opowieści o Mieriesjewie, to spod pióra jego wyszedł również szereg wartościowych utworów o te­matyce wojennej i współczesnej („Głęboki tył", „Na dzikim brzegu", „Doktor Wiera"), ciekawe wspom­nienia z czasu wojny oraz reportaże z podróży zagranicznych. Od wielu lat jest również Borys Polewoj na­czelnym redaktorem popularnego radzieckiego miesięcznika młodej literatury „Junost"'.

 

Andrzej Drawicz

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

1

 

 

Gwiazdy iskrzyły się jeszcze ostro i zimno, ale niebo na wschodzie zaczęło już jaśnieć. Drzewa powoli wyłaniały się z mroku. Nagle ich wierzchołkami wstrząsnął silny i świeży wiatr. Las natychmiast ożył, zaszumiał pełnym i dźwięcznym głosem. Trwożnym, świszczącym szeptem poczęły się nawoływać sosny stuletnie i suchy szron posypał się z miękkim szelestem z poruszonych gałęzi. Wiatr ucichł tak samo niespodziewanie, jak nadleciał. Drzewa znowu zastygły w zimnym odrętwieniu.

Natychmiast dały się słyszeć wszystkie odgłosy leśnego świtania: żarłoczne użeranie się wilków na sąsiedniej polance, ostrożne szczekanie lisów i pierwsze, niepewne jeszcze postukiwanie zbudzonego dzięcioła, rozlegające się w ciszy leśnej tak melodyjnie, jak gdyby pukał nie w pień drzewny, lecz w puste pudło skrzypiec.

Znów zaszeleścił porywisty wiatr w ciężkim igliwiu wierzchołków sosen. Na rozjaśnionym niebie cicho zgasły ostatnie gwiazdy. Niebo zwęziło się i zgęstniało. Las, otrząsnąwszy się z resztek nocnego mroku, wstawał w całej swej zielonej wspaniałości. Po tym, jak czerwieniejąc zajaśniały kędzierzawe głowy sosen i ostre igły jodeł, można było odgadnąć, że słonce wstawało i wschodzący dzien. zapowiadał się jasny, mroźny, jędrny.

Rozwidniło się zupełnie. Wilki ukryły się w chaszczach leśnych, by trawić żer nocny; z polany wyniósł się lis, zostawiając na śniegu koronkowy, chytrze splatany trop. Stary las zaszumiał miarowo, przeciągle. Tylko ptasia wrzawa, pukanie dzięcioła, wesołe ćwierkanie migających wśród gałęzi żółciutkich sikorek i łapczywe, suche chrząkanie sójek urozmaicały ten przeciągły, trwożny i smętny szum przewalający się miękkimi falami.

Sroka, czyszcząca na gałązce olszyny swój czarny, ostry dziób, przechyliła nagle głowę na bok, zaczęła nadsłuchiwać, przysiadła, gotowa zerwać się i polecieć. Niepokojąco trzeszczał chrust. Ktoś wielki i silny szedł przez las nie wybierając drogi. Zatrzeszczały krzaki, zakołysały się wierzchołki malutkich sosenek, zaskrzypiał śnieg. Sroka krzyknęła i rozwinąwszy ogon, podobny do pierzastej brzechwy, odleciała pędem strzały.

Z przyprószonych porannym szronem sosen wysunął się długi, bury pysk, uwieńczony ciężkimi, rozgałęzionymi rogami. Wystraszone ślepia rozejrzały się po wielkiej polanie. Różowe, zamszowe nozdrza, ziejące gorącą parą trwożnego oddechu, zadrgały kurczowo.

Stary łoś zamarł w sośnie jak posag. Tylko kłaczkowata skóra drżała nerwowo na jego grzbiecie. Nastroszone uszy łowiły każdy dźwięk, a słuch miało zwierze tak ostry, że słyszało, jak kornik toczy drzewo pod korą sosny. Ale nawet i te czujne uszy nie słyszały w lesie nic prócz rozgwaru ptasiego, stukotu dzięcioła i miarowego poszumu sosen.

Słuch uspokajał, ale węch uprzedzał o niebezpieczeństwie. Ze świeżym oparem odwilgłego śniegu mieszały się zapachy ostre, ciężkie i groźne, obce tym drzemiącym kniejom. Czarne, smutne ślepia zwierzęcia zobaczyły na oślepiającej łusce szreni ciemne postacie. Nie poruszywszy się, zwierzę sprężyło się, gotowe skoczyć w gąszcz leśny. Ale ludzie trwali nieruchomo. Leżeli pokotem w śniegu, gdzieniegdzie jeden na drugim. Było ich wielu, ale żaden się nie ruszał, nie zakłócał dziewiczej ciszy. Obok wznosiły się jakieś potwory, wrosło w zaspy. One właśnie wydawały ów zapach ostry i niepokojący.

Lękliwie patrząc zezem, stał łoś na skraju lasu nic rozumiejąc, co się wydarzyło z tą grupą cichych, nieruchomych i na pozór zupełnie niegroźnych ludzi.

Uwagę jego ściągnął dźwięk rozlegający się w górze. Łoś drgnął, skóra na jego grzbiecie zafalowała, tylne nogi ugięły się jeszcze bardziej.

Jednak dźwięk ten również nie był straszny. Jak gdyby kilkanaście chrabąszczy, bucząc basowo, krążyło w listowiu zakwitającej brzozy. Buczeniu ich wtórował niekiedy częsty krótki trzask, podobny do wieczornego wrzasku derkacza na bagnie.

Otóż i same chrabąszcze. Połyskujące skrzydłami bujają w błękitnym, mroźnym powietrzu. Znów wrzasnął gdzieś wysoko derkacz. Jeden z chrabąszczy, nie zwijając skrzydeł, runął w dół. Pozostałe znowu zapląsały w lazurze niebieskim. Łoś rozluźnił napięte mięśnie, wyszedł na polanę, liznął szrzerkając ku niebu. I nagle jeszcze jeden chrząszcz oderwał się od rozpląsanego w powietrzu roju i zostawiając za sobą długi, przepyszny ogon, poszybował wprost ku polanie. Rósł tak szybko, że łoś ledwie zdążył dać susa w krzaki, gdy coś olbrzymiego, straszniejszego niż nagły podmuch nawałnicy jesiennej, grzmotnęło w wierzchołki sosen i gruchnęło o ziemię tak, iż las cały zahuczał i jęknął. Echo uniosło się nad drzewami prześcigając łosia, który cwałem gnał w ostępy.

Uwięzło w gąszczu zielonych chojarów echo. Skrząc się i migocząc posypał się szron z wierzchołków drzew, strąconych upadkiem samolotu. Cisza, przeciągła i władcza, znowu objęła las. I w ciszy tej dało się słyszeć wyraźnie, jak jęknął człowiek i jak zachrzęściła ciężko szrpod łapami niedźw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin