Wharton William (2000) - Tam, gdzie spotykaja sie wszystkie swiaty.pdf

(742 KB) Pobierz
23780501 UNPDF
WILLIAM WHARTON
TAM, GDZIE SPOTYKAJĄ SIĘ
WSZYSTKIE ŚWIATY
23780501.001.png
ROZDZIAŁ I
Był to drugi rok pobytu naszej córki w Hanoi, gdzie uczyła Wietnamczyków w ramach
programu UNESCO, i jednocześnie rok, w którym moja żona Emily wybrała się po raz drugi
na Daleki Wschód, tym razem z bardziej racjonalnych powodów: żeby odwiedzić córkę i przy
okazji pomóc jej w poszukiwaniu dziecka do adopcji.
Emily umówiła się z moją kuzynką Mary Lou, pracownicą linii lotniczych Northwest
Airlines, że poleci z nią do Bangkoku jako osoba towarzysząca, a zarazem członkini rodziny.
Bilet do Bangkoku miał w tej sytuacji kosztować sto pięćdziesiąt dolarów; dochodził do tego
koszt przelotu z Bangkoku do Hanoi, już nieco wyższy, ale i tak pokusa była dla Emily wielka.
Ja sam nie byłem jakoś szczególnie zainteresowany podróżą, choć oczywiście
chciałbym się zobaczyć z córką i zięciem. Jednak moja kuzynka mogła zabrać z sobą tylko
jedną osobę, a Emily bardzo zależało na odwiedzeniu naszej córki.
Wrzesień 1994 roku spędziliśmy w New Jersey, w letnim nadmorskim domu w Ocean
Grove. Pracowałem tam gorączkowo nad ostatnimi stronicami rodzącej się w bólach powieści
Dom na Sekwanie .
Ów końcowy etap pisania książki, etap jej szlifowania i prac redakcyjnych jest dla mnie
wielką męczarnią. To, że zajmowałem się niemal przez całe życie malarstwem, że byłem, jak
mówią Francuzi, artiste - peintre , bardzo mnie zepsuło.
Nastawiony też byłem na wakacje, a nie na podróż do praktycznie zrujnowanego i
słynącego z nieznośnych upałów, duchoty i deszczów miasta, nawet jeśli przebywała w nim
moja córka. Zadawałem więc sobie pytanie, dokąd jechać i co robić. Moje życie, życie
człowieka uprawiającego wprawdzie dorywczo, ale jednak wolny zawód, było w pewnym
sensie, zwłaszcza w porównaniu z życiem większości moich znajomych, jednym długim
urlopem.
Emily, moja żona, miała jako podróżniczka dwie wielkie pasje: Francję i Orient,
wszystkie regiony Azji. Mieliśmy to wielkie szczęście, że ostatnie trzydzieści lat spędziliśmy w
Europie, głównie we Francji i przeważnie w Paryżu. Początkowo tłumaczyliśmy ten fakt
chęcią odizolowania naszych dzieci od wpływów amerykańskiej telewizji, ale teraz
uświadamiamy sobie oboje, że były i głębsze tego przyczyny. Moja żona nigdy jednak nie była
w Hanoi; w 1997 roku było tam zresztą niewielu Amerykanów.
Ja osobiście nigdy nie pragnąłem jechać ani do Wietnamu, ani w ogóle na Daleki
Wschód. Był to przejaw czegoś w rodzaju „globalnego szowinizmu”. Jestem człowiekiem
głęboko zakorzenionym w kulturze Zachodu. Literatura, malarstwo, teatr, balet europejski -
jestem tym wszystkim przesiąknięty na wskroś. Być może gdybym mógł usiąść w
kawiarnianym ogródku, przyglądać się przechodniom, popijać sake, czy jak się tam nazywa
wietnamska wódka, a najprawdopodobniej zieloną herbatę bez cukru (brrr!), czułbym się
bardzo dobrze. Nie potrafiłbym jednak popaść w ekstazę tylko dlatego, że jacyś wytresowani
przewodnicy ciągają mnie od jednej zaprogramowanej atrakcji do drugiej, że gapię się przez
okno autobusu na głodnych, łypiących spode łba ludzi, którzy mają wszelkie powody, żeby
mnie, Amerykanina, nienawidzić, albo że przepycham się przez ciżbę ludzików na rowerach
bądź w rikszach. Jestem pewien, że to nie dla mnie. Ale Emily była równie pewna, że jej się
coś takiego spodoba - i nie pomyliła się. Teraz pije jeszcze więcej herbaty niż przedtem.
Wkrótce doprowadzi do absolutnej perfekcji jedzenie ryżu jedną pałeczką.
Jeanne, moja siostra, i ja mieliśmy odziedziczyć dom po rodzicach, ale Jeanne zmarła
zaledwie kilka miesięcy po śmierci mamy. Jeszcze jeden tak dla mnie ważny kawał życia
zniknął bez śladu. Nawet teraz, po upływie ponad roku, wydaje się to niemożliwe; nie mogę
się z tym pogodzić, tak jak nigdy nie potrafiłem się pogodzić z absurdalną śmiercią naszej
starszej córki, jej męża i ich dwojga małych dzieci, którzy zginęli tylko z powodu głupiego
zwyczaju wypalania traw w stanie Oregon.
Myślę, że ani ja, ani Emily nie będziemy już nigdy tacy sami. Mam też wrażenie, że
jestem teraz chorobliwie zafascynowany śmiercią, a może życiem, które mnie zżerają, ale
zważywszy, jakie były moje prapoczątki, moje „życie przed życiem”, zanim jeszcze urodziłem
się do tego właściwego, jest to całkiem zrozumiałe.
Wyprawa Emily do Hanoi to jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy dodatkowe
pieniądze dały nam pewną wymierną korzyść. Powieści przyniosły mi ich więcej niż obrazy.
Myślę zresztą, że było to tak samo zaskakujące dla mnie, jak dla moich najbliższych i całego
otoczenia.
Sam też chciałbym przeżyć coś ekscytującego. Mam fioła na punkcie słońca, więc
pomimo tego całego kosmicznego promieniowania, które mnie powoli zabija, rozważam
ewentualną wycieczkę na Karaiby. Im więcej jednak o tym myślę, tym bardziej pomysł wydaje
mi się dziwaczny i pozbawiony sensu. Już i tak czuję się odcięty od własnego życia, a to
pogorszyłoby tylko sprawę.
Jedno wiem o sobie na pewno. Kiedy zmęczony siadam na słońcu albo oddaję się
słodkiemu nieróbstwu, moja myśl zaczyna krążyć po tych mrocznych zaułkach świadomości,
których staram się unikać, tropić smutki, przed którymi próbuję uciec. Nie mogę tego
wyłączyć. Najlepszym wypoczynkiem było dla mnie zawsze próbowanie czegoś nowego,
pisanie książki albo malowanie.
Właśnie tak doszło do tego, że zabrałem się do pisania powieści. Kreowana na papierze
rzeczywistość była spokojnym, uregulowanym światem, do którego mogłem się wycofać,
kiedy za bardzo wciągało mnie malowanie. Wiem, że kiedy zaczynam malować we śnie, jest to
zły znak, że oto stoję na krawędzi mojej prywatnej czarnej dziury.
Uświadamiam sobie wreszcie, że tak naprawdę pragnę jeszcze raz namalować swoją
rodzinną Filadelfię. Zrobiłem to kilka lat temu. Odkryłem, że jest to dla mnie jedyny sposób,
bym mógł wrócić w rodzinne strony. Ostatni raz przydarzyło mi się to, kiedy moja żona
wybrała się do Chin. Malowałem wtedy stare ulice w bliskim sąsiedztwie domu, a właściwie
trzech połączonych domów mojego dziadka na południowo - wschodnim krańcu Filadelfii.
Teraz mieszka tam ciotka Edith. Tym razem chciałbym się ograniczyć jedynie do domu, w
którym mieszkałem od piątego do siedemnastego roku życia, czyli do roku 1943, kiedy to
zostałem powołany do wojska.
Strawiłem dwadzieścia pięć lat na doskonaleniu i rozwijaniu umiejętności malarskich,
pracując jako artysta uliczny w Paryżu. Nauczyłem się malować w gorączkowym pośpiechu, w
zapamiętaniu, walcząc z samochodami, turystami, psami, kotami, szczurami i glinami.
Opanowałem przy tym sztukę koncentracji, żeby móc przekazać pewne poważne refleksje,
malować dobre obrazy, pokazać, jak domy, ulice i wszystko, co stworzył człowiek,
odzwierciedla jego myśli, czasy, w których żył, jego dążenia i aspiracje. Zawsze fascynowało
mnie to, w jaki sposób upływ czasu, podobnie jak czynniki klimatyczne, przypadkowe
uszkodzenia, remonty i renowacje nadają przedmiotom pozór toczącego się życia, choć jak się
nad tym dobrze zastanowić, w rzeczywistości nie ma zapewne czegoś takiego jak toczące się
życie; jest tylko to, co pomaga stworzyć owo złudzenie. Nauczyłem się także reagować na
toczące się wokół mnie życie ulicy, wnikać w prywatne sprawy ludzi, poznawać ich złożone
problemy, obserwować podejmowane przez nich wysiłki, by nadać wszystkiemu jakiś sens.
To był zawsze mój sposób życia, nie zarabianie na życie, ale po prostu życie jako takie.
Brakuje mi tego. Nie malowałem w zgiełku ulicznym od ponad czterech miesięcy. Moje
obrazy przedstawiały dotąd plaże, oceany, niebo - wszystko bardzo ciekawe, ale należące do
zjawisk naturalnych. Teraz chcę wykorzystać swoje szczególne umiejętności i koncepcje i
zastosować je do własnej przeszłości, do świata mojego dzieciństwa. A było ono tak
wyjątkowe i niewiarygodne, że nie jestem pewien, czy mój zamiar się powiedzie. Jednego
jestem pewien: że mogę jasno ukazać moje głębokie i pozytywne odczucia związane z tymi
miejscami i z tym czasem, takimi, jak je zapamiętałem. I jeśli to będzie możliwe, skleić jakoś,
choćby w małej, prywatnej skali, te rozliczne odłamki, na które, jak to czuję, jestem rozbity.
Chcę także rozświetlić, dla samego siebie, najmroczniejsze zakamarki własnego umysłu.
Pomagam Emily i naszemu najmłodszemu synowi, Willowi, który był z nami w New
Jersey, w załatwieniu przelotów, Will wraca do Francji, na naszą barkę na Sekwanie, Emily
leci na Florydę, skąd wyruszy w swoją wielką podróż. Bilety są znacznie tańsze, niż się
spodziewaliśmy, być może dlatego, że w wyniku tak zwanej deregulacji wiele linii lotniczych
oferuje promocyjne półdarmowe przeloty.
Spakowałem manatki i udałem się na najbliższą stację kolejową w New Jersey.
Podobnie jak podczas mojej ostatniej malarskiej wyprawy do Filadelfii, przedstawiam sobą
niezły widok, kiedy wyruszam w taką samotną podróż. Na plecach mam usmarowaną farbami
i pokiereszowaną francuską kasetę z malarskimi utensyliami, która służy mi jednocześnie
jako sztalugi. Zmieniam sztalugi co trzy lata i te, które dźwigam teraz na plecach - pomimo że
nie tak dawno odnowiłem je z pomocą wuja Marvina, dziś też nieżyjącego męża ciotki Edith -
kończą już swoją kadencję. Brakuje kilku najważniejszych śrub, pewne części się zużyły, a
szelka jest prowizoryczna, więc byle jaka. Wuj Marvin zmarł na raka zaledwie pół roku temu,
więc ciotka Edith jest sama. Kiedy do niej zatelefonowałem, powiedziała, że byłaby
zachwycona, gdybym u niej zamieszkał. Zamierzam więc to zrobić.
Siedziałem u nich przez cały październik, kiedy byłem poprzednio w Filadelfii.
Oglądaliśmy razem w telewizji mecze baseballowe. Wiedziałem, że wuj Marvin ma raka, ale
ciotka Edith nigdy nie wspomniała o tym słowem. Mam takie wrażenie, jakby cały mój świat,
świat, który kocham, odchodził bezpowrotnie. Ciotka Edith staje się ostatnim bastionem
mojej przeszłości.
Do kasety przymocowałem zrolowane płótno zakupione w Nowym Jorku. Taki zwój
ma zwykle pięć stóp szerokości i dziesięć jardów długości. Przeciąłem go w poprzek na pół,
żeby był wygodniejszy w transporcie; starczy mi tego na sześć obrazów. Cała kaseta razem ze
wszystkimi akcesoriami, wliczając w to farby, waży prawie tyle co wyładowany plecak
żołnierza piechoty w pełnym rynsztunku. Mam też swój notebook Macintosha. Kaseta
malarska na prawym ramieniu, notebook na lewym. Noszę go, choć wydaje mi się, że
ostateczna redakcja Domu na Sekwanie jest gotowa.
W rzeczywistości nie skończyłem pracy nad tą książką. Wiem, że „odpuszczam” sobie
tylko tymczasowo, tak jak to było w wypadku Taty , kiedy malowałem tu ostatni raz.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin