Madeleine Ker - Welon z brabanckiej koronki.doc

(659 KB) Pobierz
Madeleine Ker

Madeleine Ker

 

Welon z brabanckiej koronki

(Harlequin – Romantyczne podróże 28)

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Stuart wyjrzał przez okno taksówki, kiedy przejeżdżali przez Grand Place.

- Mieszkańcy Brugii znają nazwisko Jana Breydela równie dobrze, jak londyńczycy nazwisko

Dicka Whittingtona czy nowojorczycy Petera Stuyvesanta. To on jest tam, na górze.

Geraldine Simpson podążyła za jego spojrzeniem .

- Który? - zapytała, widząc na szczycie kolumny dwie muskularne postacie z brązu.

- Nie jestem pewien - odrzekł Stuart. - Czy to ważne?

- Nie. A ten drugi mężczyzna?

- Pieter. .. eee ... Pieter coś tam.

- Kim byli?

- Prostymi ludźmi, którzy walczyli bohatersko o niepodległość Flandrii w czternastym wieku.

Stuart Horwood stanowił niewyczerpane źródło mało znaanych faktów.

- Nasz Jan Breydel - dorzucił sucho - twierdzi, że jest w prostej linii potomkiem bohatera.

Dziewczyna obróciła się, żeby zobaczyć pomnik przez tylne okno taksówki. Postacie dwóch

mężczyzn na przysadzistej marmurowej kolumnie miały piękną oprawę. Pomnik stał w centrum  głównego placu Brugii - miasta słynącego z gotyckiej dzwonnicy, strzelistych pałaców i  kamieniczek o rzeźbionych fasadach.

- W Belgii znajdzie się pewnie dziesiątki Janów Breydelów twierdzących, że są spokrewnieni z bohaterem. Ci jednak, z którymi będziemy mieć do czynienia, to bardzo bogata rodzina. Najwyższe sfery pod każdym względem. Pierwszy raz zetkniesz się z klientami. na takim poziomie. Wiele się nauczysz. Mam tylko nadzieję, że nie ...

Geralqine uśmiechnęła się.

- Rozumiem. Nie przyniosę ci wstydu, plując na dywan albo pijąc z mis do mycia rąk. Opowiedz mi coś więcej o Janie Breydelu.

- Tym Janie Breydelu czy naszym Janie Breydelu?

- Naszym, skoro tak go chcesz nazywać.

Stuart Horwood wzruszył nieznacznie ramionami.

- Szczerze mówiąc, niezbyt wiele o nim wiem. Jest młody i ma w Brukseli bardzo dobrze prosperujący interes. Typ zdobywcy. Mnóstwo pieniędzy, ale najwyraźniej chce mieć jeszcze więcej. I bez wątpienia nie 'przejawia najmniejszego zainteresowania sztuką.

Ostatnie zdanie Stuart wygłosił, lekko unosząc brwi, co stanowiło u niego wyraz lekceważenia. Geraldine uśmiechnęła się w duchu. Stuart Horwood był kulturalnym snobem. "Nieprzejawianie najmniejszego zainteresowania sztuką" w jego mniemaniu mieściło się gdzieś pomiędzy okradaniem skarbonek w kościołach a napadaniem staruszek.

 

Geraldine próbowała sobie wyobrazić, jak wyglądałaby reakcja Stuarta, gdyby - podobnie jak Belg Jan Breydel- odziedziczył po ciotecznym dziadku cenną kolekcję dzieł sztuki. Trzeźwy zachwyt? Dystyngowane delirium? Z pewnością jednak nie sprzedałby całej kolekcji najszybciej, jak to możliwe.

Ale przecież, zreflektowała się, całe życie Stuarta Horwooda, jednego ze wspólników w

firmie Horwood & Littlejohn, aukcjonerów dzieł sztuki z Londynu, było związane ze sztuką.

Stanowiła coś więcej niż źródło jego dochodów. Była dla niego wszystkim.

W ciągu trzech lat, jakie przepracowała w firmie, Geraldine była świadkiem głębokich przemian w życiu Stuarta Horwooda. Kiedy została przyjęta, świeżo po skończeniu college'u, opiekował się chorą żoną. Obserwowała, jak rozpaczał cicho po jej śmierci i trwał w żałobie przez kilka dalszych miesięcy.

Zawsze lubiła tego spokojnego, dystyngowanego mężczyznę. I zawsze doceniała jego troskę. Niektórzy ludzie z uprzejmości nazywali ją błyskotliwą, w rzeczywistości jednak była tylko niedoświadczonym pracownikiem, więc troskliwość Stuarta bardzo jej pochlebiała. Zdziwiło ją, ale nie zaskoczyło, kiedy się okazało, że jego zainteresowanie jej osobą wolno, lecz nieuchronnie przeradza się w cieplejsze uczucie.

 

Geraldine Simpson skończyła dwadzieścia cztery lata. Stuart, mający czterdzieści dwa, był od niej dokładnie o osiemnaście lat starszy. Jej uroda i otwartość sprawiały, że nie brakowało jej adoratorów, więc nigdy wcześniej nie zastanawiała się nad poważniejszym związkiem - nie mówiąc już o małżeństwie, a właśnie to zaproponował jej Stuart Horwood półtora roku po śmierci żony.

Odmówiła mu, oczywiście. Podobnie za drugim razem. I za trzecim.

W sumie oświadczał się jej jeszcze pięć razy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, aż wreszcie ...

 

Zgodziła się? Powiedziała "być może"? Sama nie była pewna. Wszystko zdarzyło się w jednej z tych eleganckich, cichych restauracyjek. Nieostrożnie zgodziła się na kieliszek brandy po obiedzie. Wierzyła święcie, że wszystkiemu zawinił alkohol. Było go tak dużo w pękatym kieliszku. To dlatego zawahała się lekko, słysząc dobrze znane pytanie.

Nie pamiętała, by powiedziała "tak".

Ale z pewnością nie powiedziała też "nie".

Tak czy inaczej, jej słowa sprawiły, że Stuart Horwood aż się rozpromienił od cichego tryumfu. I stwierdził: "Uczyniłaś mnie bardzo szczęśliwym człowiekiem, kochanie".

Czuła się jak we śnie. Później, w jaguarze Stuarta zaparkowanym przed jej mieszkaniem, złapała się na tym, że szepcze wtulona w jego płaszcz: "Tak, Stuarcie. Oczywiście, że mi na tobie zależy".

No cóż, była to prawda. Kiedy teraz na niego spojrzała, uderzył ją jego dystyngowany wygląd. Przyprószone siwizną włosy połyskiwały w łagodnym świetle, a szare oczy przyglądały się miastu z wyrazem spokojnej inteligencji. Był przystojnym mężczyzną. Nawet matka musiała to przyznać, choć Geraldine skrzywiła się, gdy sobie przypomniała kilka innych rzeczy, które mama mówiła.

Był znacznie starszy od niej, ale Geraldine zawsze lubiła towarzystwo starszych mężczyzn. Ceniła dojrzałość, mądrość i opanowanie, których Stuartowi nie brakowało. Myśl, że zostanie panią Stuartową Horwood, bogatą i szanowaną, bynajmniej nie była nieprzyjemna.

 

- Potrzebujemy tej transakcji - odezwał się Stuart z nagłą powagą. - Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. To jedna z najważniejszych kolekcji, jakie od dawna pojawiły się na rynku. Biorąc pod uwagę recesję i obecny kryzys, firmie przydałby się teraz porządny, solidny· zastrzyk gotówki.

- Mamy szansę?

- No cóż, do nas pierwszych się zwrócił, a to dobry znak.

Ale pewnie poprosi o wycenę również większe domy aukcyjne. Szczególnie, jeśli nie spodobają mu się ceny, jakie zasugerujemy. A wiesz, że, nigdy nie obiecujemy więcej, niż naszym zdaniem rynek wytrzyma. Naszym hasłem był zawsze konserwatyzm.

Geraldine skinęła głową.

 

- Jeśli jest typem człowieka, za jakiego go uważam, odda kolekcję temu, kto mu obieca najwyższe ceny. Nie należymy do największych ani najbardziej prestiżowych firm. I dużo nam do tego brakuje. To będzie problem - westchnął.

- Jak go rozwiążesz?

- Przychodzą mi na myśl dwa sposoby. Pierwszy to przypomnieć Breydelowi o naszych dobrych stosunkach z klientami z Dalekiego Wschodu. Jeśli uda się nam ich zwabić do Londynu, możemy się przygotować na solidną licytację. Drugi sposób to wykazać elastyczność w sprawie prowizji.

Geraldine otworzyła szerzej oczy. - Chcesz powiedzieć, że weźmiesz mniej?

- Bóg wie, że nie bardzo możemy sobie na to pozwolić - odparł. - Ale tak właśnie zamierzam zrobić.

Dziewczyna była zaskoczona. W ciągu trzech lat pracy dla firmy nauczyła się, że prowizja licytatora to rzecz święta. Nigdy się nie zmieniała. Sugestia Stuarta, że firma mogłaby wziąć mniej niż zwykle, świadczyła o tym, jak bardzo źle szły interesy w ostatnim czasie.

Ostatnio na licytacjach panowały pustki. Nierzadko właściciele domów aukcyjnych musieli sarni podbijać ceny, w przeciwnym razie wystawione przedmioty trzeba by sprzedać poniżej wartości.

Niewielu właścicieli ryzykowało W· tej sytuacji wystawianie swoich, skarbów. Wiadomość, że kolekcja Breydela może pójść pod młotek, wywołała spore podniecenie na rynku dzieł sztuki.

A właściciele firmy Horwood & Littlejohn byli zachwyceni, gdy się okazało, że będą pierwszym domem aukcyjnym poproszonym przez nowego' właściciela o wycenę kolekcji.

- To wspaniały zbiór - zgodziła się Geraldine, otwierając prospekt leżący na kolanach. - Sześć wczesnych van Goghów, sześć Monetów, czterech Pissarrów, Corot, Rembrandt, wcześni malarze flamandzcy. A do tego jeszcze ryciny i szkice.

- Nie powinniśmy sobie robić wielkich nadziei w związku z Flamandami - odparł Stuart. - Breydel stara się o pozwolenie żeby ich sprzedać za granicę, ale rząd belgijski zapewne się na to nie zgodzi. Skończą w jakimś muzeum. Jednakże nie ma powodu, dla którego mieliby zatrzymywać prace impresjonistów albo ryciny. To może ożywić rynek. Niewykluczone jednak, że tylko stracimy czas i energię.

Położyła lekko dłoń na jego ręce.

- Zrobimy, co w naszej mocy, Stu.

- Owszem - przytaknął. - Zrobimy, co w naszej mocy.

 

Geraldine wyjrzała przez okno, podziwiając oryginalne fasady domów oblane jasnym blaskiem jesiennego słońca. Miała ładną owalną twarz z długim, lekko zadartym nosem i wyraziste, przejrzyste brązowe' oczy. Gdy była 'dzieckiem, mówiono litościwie, że ma "oryginalną urodę. Nos wydawał się za długi, usta zbyt poważne, oczy za duże. Kiedy jednak dojrzała, jej rysy zgrały się ze sobą w czarodziejski sposób, tak że stała się prawdziwą pięknością. Gdyby nie szelmowski błysk w oczach i prowokujący uśmiech unoszący kąciki ust, mogłaby to być twarz Madonny. Tymczasem jednak była to jedyna w swoim rodzaju twarz, twarz Geraldine.

Włosy nosiła obcięte, jak to nazywał Stuart, "do połowy' masztu": sięgały karku. Była ubrana w wełnianą spódnicę w kolorze morwy, jedwabną bluzkę i wełniany żakiet, w ręce ściskała dużą, poważną skórzaną teczkę. Dość wysoka, miała zgrabną figurę i w eleganckim stroju wyglądała bardzo profesjonalnie.

- Tak czy inaczej - odezwała się - będzie to dla nas miły wyjazd we dwoje.

- To nie wakacje, Geraldine - odparł karcąco. - Kondycja finansowa firmy zależy od naszego sukcesu.

 

- Oczywiście - zgodziła się potulnie. - Ale Brugia to czarujące miasto.

- Brugia to miasto dobrze zaplanowane. A Belgia to dobrze urządzone państwo. Cały ten kraj stanowi wielką skarbnicę dzieł sztuki.

Geraldine skinęła głową. To jeden z drobnych żartów losu, pomyślała, że kolekcję Breydela odziedziczył człowiek nie przejawiający naj mniejszego zainteresowania sztuką.

- De Coninck - odezwał się nagle Stuart.

- Słucham?

- Mężczyzna na pomniku obok Breydela. Nazywa się Pieter de Coninck.

 

Dom ich klienta okazał się szesnastowiecznym pałacem z rzeźbionym szczytem. Jedna z jego zdobionych fasad odbijała się w wodach kanału, oblewającego czcigodne mury z czerwonej cegły. Za wysokim murem krył się ogród, którego wielkie drzewa zwieszały gałęzie nad spokojną wodą·

- Przyjemne miejsce - skomentował Stuart, kiedy wysiedli z taksówki i stanęli na wąskim średniowiecznym dziedzińcu.

- Wspaniałe - zachwyciła się Geraldine.

- Jan Breydel to też zamierza sprzedać - skomentował sucho.

Starannie nasadził na głowę szary filcowy kapelusz i obciągnął płaszcz.

- Gdybyś miała parę zbędnych milionów, to miejsce mogłoby być twoje.

Weszli przez łukowe wejście na brukowany podwórzec, ciągnąc za sobą wypchane torby podróżne, zawierające wymyślny sprzęt fotograficzny Stuarta. Nad głównym wejściem wisiał wyryty W kamieniu herb z łacińskim mottem. Z bliska pałac Breydela zdradzał ślady zaniedbania. Ogród wyglądał na zdziczały, a stary mur, aż się prosił o naprawę. Kiedy Stuart pociągnął uchwyt dzwonka, nie rozległ się żaden dźwięk i Geraldine pomyślała nagle, że w środku nie ma nikogo. To znaczy, nikogo żywego. Może tylko kilka duchów.

Nagle poczuła dreszcz podniecenia. Kolekcja, którą mieli obejrzeć, stanowiła istną legendę.' Comelius Breydel uchodził za ekscentrycznego, lecz natchnionego zbieracza. Większości zakupów dokonał przed ponad sześćdziesięciu laty. Nie chciał się jednak z nikim nimi dzielić - pragnął jedynie posiadać. Aż do jego niedawnej śmierci arcydzieła, które zgromadził, pozostawały zamknięte w jego wspaniałym domostwie, ukryte przed wzrokiem wszystkich z wyjątkiem paru szczęśliwych gości.

Wiele prac było znanych historykom sztuki jedynie z czarno-białych reprodukcji. Stary Comelius nigdy nie pozwolił wykonać zdjęć zadnego z należących doń obrazów.

- To cud, że nikt się tutaj nie włamał - mruknął Stuart, dzwoniąc ponownie i spoglądając w górę na wysoką fasadę.

- Żeby się tu dostać, wystarczy użyć zgiętej szpilki. Staruszek musiał być ...

Drzwi otwarły się nagle, ukazując dość groźnie wyglądającą starszą kobietę w czerni. Białe jak śnieg' włosy, ściągnięte w kok, okalały posępną, wyniosłą twarz o orlich rysach.

- Nie trzeba tak szarpać. Urwie pan łańcuch - odezwała się szorstko po angielsku. - Horwood & Littlejohn?

- Jestem Stuart Horwood - przedstawił się mężczyzna, zdejmując kapelusz. - To moja współpracownica, Geraldine Simpson.

Przeszyło ją spojrzenie bystrych oczu.

- Proszę do środka - oświadczyła kobieta krótko, usuwając się na bok.

Gdy drzwi zatrzasnęły się z hukiem, otoczyła ich wilgotna ciemność. Geraldine rozejrzała się po przestronnym holu, dostrzegła dębową boazerię majaczącą w mroku i matowe lśnienie zbroi. Ani jednego obrazu.

Kobieta przyglądała im się bez szczególnej życzliwości.

- Jestem tu gospodynią - poinformowała. - Polecono mi państwa przywitać.

Stuart ukłonił się.

- Niezwykle mi miło panią poznać, madame. Pan Jan BreydeI wspominał w liście ...

- Pan Jan Breydel - przerwała cierpko - jest nieobecny. Wyjechał do Brukseli.

- Ach - zdziwił się Stuart.

- Prosił, żebym przeprosiła w jego imieniu. Spróbuje się z państwem zobaczyć, kiedy interesy mu na to pozwolą.

- Ach - powtórzył Stuart, zerkając na Geraldine.

Słowa kobiety wydawały się uprzejme. W głosie brzmiała jednak niechęć, a oczy błyszczały surowo. Geraldine zastanawiała się, czy gospodyni zawsze się tak zachowuje, czy też nabrała do nich nieuzasadnionych uprzedzeń, jak zdarza się niekiedy starszym osobom.

Kobieta zmarszczyła czoło.

- To państwa cały bagaż? - spytała ostro.

- Och, nie. To tylko mój sprzęt fotograficzny. Nasze walizki zostały oczywiście w hotelu.

- W hotelu? Przecież państwo zatrzymacie się tutaj.

- Nic podobnego. - Stuart uśmiechnął się. - Zarezerwowaliśmy całkiem wygodne apartamenty w hotelu Adelphi. ..

- Przygotowałam pokoje - wyjaśniła starsza pani.

- No cóż, to naprawdę bardzo uprzejmie, ale ...

- Zadzwonię do hotelu - poinformowała - i każę, żeby natychmiast przysłali bagaże.

Odwróciła się i podreptała sztywno do telefonu.

- Ależ doprawdy ... - wykrztusił Stuart.

Patrząc na Gerldine, postukał się w czoło i powiedział. bezgłośnie: "Szalona jak kapelusznik". - Madame!

Starsza pani obróciła się. - Tak?

- Naprawdę nie ma potrzeby tego robić. To zupełnie zbyteczne.

- Przygotowałam pokoje - powtórzyła lodowatym tonem, który zmroził układny uśmiech na jego twarzy. - Pościel trzeba będzie wyprać tak czy inaczej. Kazałam kupić jedzenie. Napalić w piecach. Zawsze mnie uczono, że marnotrawstwo jest grzechem, panie Horwood

Stuart przełknął ślinę; Geraldine dawno nie widziała go tak bliskim utraty opanowania. Szturchnęła go łokciem.

- No cóż - powiedział w końcu niezręcznie. - To niezwykle miło z pani strony. Sądzę, że będzie wygodniej, jeśli zatrzymamy się tu dzień lub dwa ...

- Co pozwoli państwu oszczędzić na rachunku za hotel - przerwała mu dama. - Rachunku, na którego zapłacenie, o ile mi wiadomo, Horwood & Littlejohn nie bardzo może sobie obecnie pozwolić.

Geraldine dostrzegła w jej oczach błysk złośliwego rozbawienia na widok zmieszania Stuarta.

- Tak, no cóż, istotnie ... - odchrząknął niepewnie. - Sytuacja na rynku dzieł sztuki w ostatnim czasie istotnie przedstawia się nie najlepiej ...

- Być może jestem szalona jak kapelusznik - ciągnęła starsza dama - ale od dawna mam do czynienia z dziełami sztuki. Nazywam się Anna Breydel. Jestem bratanicą Corneliusa Breydela. Od pięćdziesięciu dwóch lat opiekuję się kolekcją. A teraz proszę mi wybaczyć.

Geraldine ze wszystkich sił starała się stłumić napad chichotu. Policzki Stuarta zrobiły się szkarłatne, przełknął z trudem. Starsza pani musiała mieć słuch jak ryś. Nic też dziwnego, że przywitała ich tak chłodno. Pomysł, żeby sprzedać skarby, których strzegła, musiał ją napełniać bezsilną wściekłością.

 

Rozmowa telefoniczna trwała dokładnie trzydzieści sekund. Anna Breydel odłożyła słuchawkę i odwróciła się do nich.

- Najpierw pokażę państwu pokoje - oświadczyła. - Potem obejrzycie kolekcję wuja. Geraldine nieodparcie nasuwało się porównanie z surową guwernantką sprzed pół wieku, besztającą dwójkę nieposłusznych uczniaków w pokoju dziecięcym. Uśmiechnęła się.

- To bardzo miło z pani strony, pani Breydel- powiedziała, bo wyglądało na to, że Stuartowi odebrało mowę .

- Panno Breydel - usłyszała w odpowiedzi. - Ale nie lubię tego tytułu. Jest niepoważny. Proszę mnie nazywać Anną.

Nie zabrzmiało to sympatycznie.

Podążyli w górę po schodach, a potem długim korytarzem.

Geraldine nie ośmieliła się spojrzeć na Stuarta, obawiając się, że znowu nie zdoła powstrzymać śmiechu. Nade wszystko cenił sobie dobre maniery, a właśnie w wyjątkowo bolesny sposób dowiedziono mu, że ich nie posiada.

 

Pokój Stuarta sprawiał posępne i trochę przygnębiające . wrażenie. Wielkie łoże z baldachimem wydawało się jednak wygodne, a okna'o drobnych szybkach w ołowianych ramach wychodziły na kanał. W jednym rogu stała umywalka, obok były drzwi do łazienki. Na wielkim palenisku trzaskał wesoło ogień ..

 

Anna Breydel wskazała umywalkę.

- Tutaj można umyć ręce - poleciła, jakby był chłopcem.

Po czym zostawiła go samego i ruszyła z Geraldine do jej apartamentu.

Wydawał się on położony z dala od pokoju Stuarta. Szły przez tyle korytarzy, że dziewczyna straciła nadzieję, że uda jej się znaleźć drogę powrotną.

Na koniec gospodyni otwarła jakieś drzwi. - Oto pani pokój - oznajmiła.

- Jaki ładny! - wykrzyknęła Geraldine ze spontanicznym zachwytem.

Podobnie jak u Stuarta, stało w nim wielkie łoże i płonął ogień. Jednak poza tym różnił się od tamtego niemal pod każdym względem. Jasny i przestronny, sprawiał miłe i przytulne wrażenie. Dziewczyna podeszła do okna i spojrzała na otoczony murem ogród. Potężne drzewa pochylały się nad trawnikiem i grządkami kwiatów. W ustronnych zakątkach rozstawiono kamienne ławy i stoły, była też niewielka marmurowa fontanna.

- Co za piękny ogród!

- Mam nadzieję, że będzie tu pani wygodnie, panno Simpson - powiedziała starsza dama na swój surowy sposób.

- Na pewno, panno ... - dziewczyna uśmiechnęła się. - Jeżeli mam panią nazywać Anną, pani nie powinna się do mnie zwracać "panno Simpson". Mam na imię Geraldine.

Panna Breydelleciutko skinęła głową.

- Proszę, niech pani się nie czuje obrażona tym, co Stuart powiedział - ciągnęła dziewczyna. - Bardzo go upokorzyło to faux pas.

- Swoją drogą - odezwała się starsza pani - określenie "szalony jak kapelusznik" zawsze wydawało mi się dziwaczne. Skąd się wzięło?

- Chyba pochodzi z. czasów, kiedy kapelusznicy używali rtęci - wyjaśniła Geraldine. - Jej opary uszkadzały mózg.

- Rozumiem.

- Naprawdę bym chciała, żeby się pani nie gniewała - powtórzyła dziewczyna.

Szare oczy spojrzały na nią badawczo. - Jesteś zaręczona z tym mężczyzną?

- To widać? - zdziwiła się Geraldine. .

Anna wskazała niewielki brylant, który dziewczyna nosiła na serdecznym palcu.

- Och, rozumiem. Tak, od paru miesięcy. . .

- Jest od ciebie znacznie starszy.

 

- Ale bardzo go lubię - uśmiechnęła się Geraldine.

- A mimo to chciało ci się śmiać, kiedy przed chwilą w holu zrobił z siebie głupca.

Dziewczyna zaczerwieniła się lekko. Starsza pani musiała mieć wzrok równie bystry jak słuch!

- Mam okropną skłonność do chichotania w najmniej odpowiednich momentach - wyznała.

- W takim razie jesteś niemądrym dzieckiem - brzmiała natychmiastowa odpowiedź.

Słowa te jednak nie bolały i Geraldine 'czuła, że nie miały jej zranić.

- Pewnie tak.

- Ile masz lat?

- Dwadzieścia cztery.

- Jesteś dobrym pracownikiem?

- Staram się. Będę wyceniać tylko ryciny i szkice. Stuart zajmie się obrazami.

- Chociaż i tak wiek nie ma nic do rzeczy - stwierdziła stara dama. - Albo ma się oko, albo nie.

Geraldine skinęła głową. Rozejrzała się po pokoju, zauważając szczegóły mające sprawić, by gość czuł się tu przyjemnie - kwiaty na toaletce, wełniany pled udrapowany na krześle, dzbanek z wodą obok łóżka.

- Widzę, że zadała sobie pani wiele trudu - powiedziała. - Jestem ogromnie wdzięczna.

- Od tego jest służba - wy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin