Regine Deforges - Niebieski rower 04 - Czarne tango.pdf

(867 KB) Pobierz
24130374 UNPDF
Régine Deforges
Czarne tango
24130374.001.png
Moim dzieciom,
Franckowi, Camille i Léi
Dokądże, Władco święty i prawdziwy,
nie będziesz sądził i nie wymierzał za krew naszą kary
tym, co mieszkają na ziemi?
Apokalipsa św. Jana (Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Wyd. Pallottinum,
Poznań — Warszawa 1989.)
1
Léa stanęła jak wryta, gdy ujrzała idącego jej na spotkanie Françcois Taverniera
trzymającego za rączkę małego Charlesa. To naprawdę byli oni, tutaj, w Montillac, w tym
samym Montillac, które uznała za stracone na zawsze, a gdzie teraz rozbrzmiewały odgłosy piły
cieśli, uderzenia młotków, piosenka robotnika:
Murarz piosenkę śpiewał,
wysoko tam, na domów dachu.
Jej dom się odradzał...
Serce jej przepełniło szczęście, gdyż się domyśliła, że to jego dzieło. Stojąc bez ruchu
patrzyła na odnalezionego kochanka; żył! Żył naprawdę, przyglądał jej się z podziwem, nie
dowierzając własnym oczom, olśniony, wstrząśnięty... Rzucił się ku niej, lecz Charles był
szybszy. Léa ze wzruszeniem ściskała dziecko w ramionach, bełkocząc bez ładu i składu czułe
słowa. Odsunęła je delikatnie od siebie i przyklęknęła, by mu się lepiej przyjrzeć. Ależ urósł!
Jaki był podobny do matki! Na wspomnienie nieżyjącej Camille z jej piersi wyrwał się jęk.
— Coś cię boli? — zaniepokoiło się dziecko.
— Nie, mój kochany, tak bardzo się cieszę, że cię widzę...
— No to dlaczego płaczesz?
Jak tu wytłumaczyć pięcioletniemu chłopcu, że łzy mogą równie dobrze wyrażać radość, jak
i smutek?
Co to za jasnowłose dziecko uczepiło się spódnicy jej munduru i kim była ta młoda kobieta
ubrana w kwiecistą suknię, która przypominała suknię, jaką jej matka nosiła w lecie
poprzedzającym wojnę.
— Françcoise?...
Nim się ucałowały, siostra pomogła jej podnieść się z klęczek. A potem kolejno witała się z
ubraną według ostatniej mody Laure, z Lisą o różowiutkiej cerze i białych puklach włosów, z
Estelle, której gładko ściągnięte w koczek włosy nie mogły zatrzeć pełnego dobroci wyrazu
twarzy, z Ruth, z drogą Ruth, skarbnicą wspomnień z dzieciństwa, podstarzałą, zgarbioną, z
biednymi trzęsącymi się wciąż dłońmi... Przechodziła z ramion do ramion, niezupełnie
przytomna i świadoma, co się dzieje, jak gdyby te pocałunki, pieszczoty, czułe słowa nie do niej
były kierowane. Po widoku ruin Berlina, pokonanych Niemiec Léa odbierała jak coś
nierzeczywistego to, że znalazła się na tej ziemi, w tej posiadłości, dokąd — jak sądziła — miała
nigdy nie powrócić.
Stopniowo odpływało uczucie szczęścia, ustępowała radość, jaka ją ogarnęła na widok
zmierzających ku niej Françcois i Charlesa. Nic nie było prawdziwe; to jakaś farsa, jakaś
maskarada... To tylko zjawy... Co tutaj robiła ta gestykulująca ogolona kobieta w sukni jej
matki?... I ta za mocno wymalowana młoda dziewczyna przypominająca luksusowe dziwki
włóczące się z niemieckimi oficerami po barach Bordeaux?... A te hałaśliwe dzieciaki o buziach
i rączkach usmarowanych sokiem z jeżyn?... Te stare kobiety w czarnych sukniach, wyglądające
jak dewotki z Saint-Macaire?... A ten mężczyzna z blizną na twarzy o ironicznym uśmiechu?...
Dlaczego się uśmiecha? Co widzi takiego śmiesznego?... A jak on jej się przyglądał! Narastające
rozdrażnienie mąciło jej myśli. Nigdy!... Nigdy nie powinna była postawić nogi w Montillac,
wszystko tu było zniszczone, zbrukane, martwe!... Wydawało jej się, że za chwilę z alei grabowej
wynurzy się Maurice Fiaux z policjantami... W głowie huczały jej krzyki, wycie... To nie stukot
młotków cieśli słyszała, ale uderzenia kolb karabinów przy wyważaniu drzwi domu... A ten
tuman, który się unosi nad stokiem poniżej tarasu, to nie dym z wypalanej trawy, lecz swąd
buchający z umęczonego ciała cioci Bernadette...
Léa gwałtownie roztrąciła kobiety i czepiające się jej dzieci. Nie oszukają jej... Nie da się
nabrać...
Zaskoczone ciotki i siostry patrzyły za uciekającą Léą. Tylko Françcois Tavernier domyślał
się, co czuła.
Biegła przez winnice jak przerażone zwierzątko, potykała się o bryły ziemi, przewracała się,
podrywała, znowu padała... Gdy był o kilka kroków od niej, dostrzegła go, lecz nie poznała. W
jej zmąconym umyśle kołatała jedna tylko myśl: Nie nabiorą mnie!... Nie nabiorą mnie!...
Strach i nienawiść dodawały jej skrzydeł, zerwała się do biegu, mknęła jeszcze szybciej mimo
poobcieranych kolan. Gdy mijała dom Sidonie, wydawało jej się, że słyszy głos Mathiasa... Spod
jej stóp wzbijał się tuman białego kurzu z drogi wiodącej do kapliczki w Verdelais, miejsca
schronień i świadka jej dziecinnych smutków i zmartwień, melancholijnych wątpliwości okresu
dojrzewania, a potem strachu i obaw młodej kobiety w obliczu wojny i śmierci. Do krwi
pozdzierała sobie skórę rąk odgarniając kolczaste gałęzie zarośli... Na czworakach wdrapała się
po schodkach do kapliczki... schwytał ją i na tych stopniach zmagali się ze sobą w milczeniu.
Françcois musiał wytężyć wszystkie siły, by udaremnić jej próby podrapania mu twarzy.
Gdy poczuł, że słabnie, zaczął szeptać jej kojące, uspokajające słowa:
— Spokojnie, maleńka, spokojnie... Nie bój się... Już się skończyło... No, no, uspokój się...
Kochana, już nikt więcej cię nie skrzywdzi, przyrzekam ci.
Jej drżące ciało powoli się odprężało, a ze spojrzenia zniknęło szaleństwo. Zamknęła oczy i
pozwalała się kołysać... Miała osiem lat i ojciec ją pocieszał, gdy boleśnie się poturbowała
podczas upadku... Gdy tak się do niego przytulała, wyciszało się łkanie, uśmierzał ból... Teraz
brał ją na ręce i niósł do łóżka...
Françcois ułożył ją w cieniu dębu. Jak dziecko natychmiast zapadła w sen, dłonią
wczepiwszy się w jego rękę. Żywo mu to przypominało te niezbyt liczne noce, kiedy po zbliżeniu
zasypiała, nie dokończywszy zdania; na tym między innymi polegała jej siła, na tej zdolności
ucieczki w sen.
Chusteczką do nosa delikatnie starał się otrzeć kurz, jaki przylepił się do zalanej łzami
twarzy. Znowu wzruszyła go uroda, energia i kruchość, wrażliwość na zranienia, jakie biły z tej
ubrudzonej twarzy. Podobnie jak podczas wszystkich spotkań po długiej rozłące, ten kontrast
uderzał go i poruszał. Poprzez drżenie zamkniętych powiek wyczuwał cierpienia, jakich
doznała. Poprzysiągł sobie, że zrobi wszystko, by o nich zapomniała, że zapewni jej szczęśliwe i
spokojne życie, obsypie ją prezentami, biżuterią, pokaże jej świat, nowe pejzaże, miejsca nie
tknięte przez człowieka, do których człowiek nawet nie dotarł... Znowu będzie go dręczyła swoją
kokieterią, znowu usłyszy jej śmiech, będzie patrzył, jak pije szampana, porwie ją do walca, w
którym stracą głowę. Ach, żeby tak jakimś sposobem przegnać te obrazy okropności, które
przyprawiały ją o przerażenie!...
— Françcois!
— Tak, dzieweczko, jestem tutaj.
— Françcois, gdybyś ty wiedział!...
— Wiem, kochanie, wiem. Teraz musisz się starać zapomnieć...
Poczuł, jak ciało jego przyjaciółki sztywnieje, gotowe znowu mu się wymknąć.
— Będzie ci trudno, ale tak trzeba. Musisz odbudować dom, masz dziecko, które musisz
wychować, rodzinę...
— Przestań! Przestań!
Zaciśniętymi pięściami biła go w piersi. Zaśmiał się.
Rozzłoszczona jego śmiechem, spróbowała go podrapać, uderzyć! Przygniótł ją swoim
ciałem, przytrzymał wyciągnięte ramiona nad głową.
— Nie uważasz, że mamy coś lepszego do roboty niż kłócić się? — spytał szukając jej ust.
Wyrwała mu się i ugryzła go tak boleśnie, że zwolnił uścisk. Potargana, z zeszpeconą
gniewem twarzą Léa podniosła się; przez długą chwilę mierzyli się wzrokiem. Powoli uspokoiła
się, wściekłość ustąpiła miejsca smutkowi. Łzy obficie popłynęły z szeroko otwartych oczu i
zmywały pył z policzków. Ta żałość bez spazmów uciszyła ją. Gdy Françcois podał jej
chusteczkę do nosa, podziękowała słabym uśmiechem.
— Przepraszam cię, jestem żałosna.
— Wcale nie jesteś żałosna, no, chodź, przytul się.
Wtuliła się w jego ramiona, czekając na pożądanie, które rozproszy lęki. Rozpięła guziki
koszuli i wsunęła dłoń w jej rozchylenie, znowu odnalazła gładkość skóry swojego kochanka,
jego zapach. Jak jej go brakowało przez te długie miesiące! Do tego stopnia za nim tęskniła, że
omal nie uległa pewnemu młodemu i przystojnemu angielskiemu oficerowi! On z kolei szybkim
ruchem rozpiął guziki jej surowej koszulowej bluzki, rozluźnił krawat i zsunął ramiączka halki...
Odsłoniły się wspaniałe, bujne piersi. Do diabła z wojną, cierpieniami. Zapomnieli o ziemi,
niebie, śmierci... Istnieli tylko mężczyzna i kobieta, których ciała połączyły się jak od
prawieków, szukając tylko rozkoszy; nagłej i krótkotrwałej rozkoszy, która ich, nienasyconych,
zaskoczyła.
Françcois pomógł jej wstać. Obejmując się ruszyli drogą ku Montillac. W Bellevue Léa
usiadła na starej kamiennej ławie pod domem Sidonie. Wodziła wzrokiem po znajomym
krajobrazie. Nic się nie zmieniło, nic nie wskazywało, że przetoczyła się tu wojna, że w tych
lasach, wioskach ludzie poświęcali życie, by ocalić te dzwonnice, miasteczka, pola, winnice.
Nic! Przed oczyma stanął jej obraz biednego obnażonego ciała Sidonie. Zamykając oczy,
przegnała tę grozę, chciała zachować tylko wspomnienie dzielnej, uczciwej kucharki, która ją
pytała:
— Malutka, napijesz się mojej nalewki z czarnej porzeczki?
Zbliżała się jesień, światło chylącego się dnia podkreślało całą wspaniałą urodę tego
ukochanego krajobrazu.
— Spójrz, widać Pireneje!
Pewnie to nie było prawdą, ale Sidonie tak często jej powtarzała, że w pogodny dzień widać
te stare góry.
Potrząsając głową jak koń, który przegania natrętną muchę, wyprostowała się i wbiła wzrok
w oczy kochanka. To spojrzenie mówiło mu: "Jestem tutaj, żyję, chcę używać życia, szybko,
teraz! Jesteś tutaj, żeby mi pomóc, bo mnie kochasz. No bo przecież mnie kochasz, prawda?"
Przyciągnęła drabinę do wejścia na górkę z sianem i wspięła się po obruszanych szczeblach. Ileż
to razy chowała się tutaj przed dorosłymi, razem z Mathiasem i innymi towarzyszami
dziecięcych zabaw. Siano z ostatnich sianokosów upojnie pachniało. Zapadając się nogami w
pachnącą masę, Léa ściągnęła z siebie ubranie i naga wyciągnęła się, nie zważając na ukłucia
Zgłoś jeśli naruszono regulamin