Le Guin Ursula - Prawo imion.pdf

(87 KB) Pobierz
Le Guin Ursula - Prawo imion
Prawo imion
(The Rule of Names)
Le Guin Ursula
Le Guin Ursula
Ursula Kroeber Le Guin (ur. 21 października 1929 w
Berkeley (Kalifornia)) – amerykańska pisarka SF i
fantasy; wiele jej ksiąŜek, przede wszystkim cykl
Ziemiomorze, weszło do klasyki gatunku. Wielokrotnie
nagradzana nagrodami Hugo i Nebula.
Jest córką antropologa Alfreda Kroebera i pisarki
Theodory Kroeber. W 1951 ukończyła uczelnię w
Radcliffe, w 1952 zdobyła na University of Columbia
stopień M.A. (odpowiednik polskiego magistra nauk
humanistycznych). Zainteresowanie antropologią
kulturową jest wyraźnie widoczne w jej twórczości. Le
Guin nie ukrywa swoich fascynacji ideą anarchistyczną,
co przejawia się równieŜ w jej twórczości. Spośród
opublikowanych przez nią ksiąŜek do kręgu utopii
społecznej moŜna zaliczyć przede wszystkim
opowiadania: Ci, którzy odchodzą z Omelas, Dzień przed
rewolucją oraz powieści Wracać wciąŜ do domu (polskie
wydanie – Wydawnictwo "Prószyński i s-ka", 1997 r.) i
najsłynniejszą: Wydziedziczeni (nagrody "Nebula" i
"Hugo" w 1975, polskie wydanie w tłumaczeniu Łukasza
Nicpana Wydawnictwo "Phantom Press" 1993 r.)
33301792.001.png 33301792.002.png
Prawo imion
Pan Podgórski wyszedł spod swojej góry uśmiechnięty, dysząc cięŜko. Za kaŜdym razem
z jego nozdrzy buchały dwa obłoczki pary, śnieŜnobiałe w porannym słońcu. Pan Podgórski
spojrzał w grudniowe roziskrzone niebo i uśmiechnął się szerzej niŜ zwykle, ukazując białe zęby.
A następnie zszedł do miasteczka.
– Dzień, panie Podgórski – mówili ludzie, kiedy przechodził wąskimi uliczkami koło ich
domów o stoŜkowatych dachach, przypominających mięsiste czerwone kapelusze muchomorów.
– Dzień, dzień! – odpowiadał kaŜdemu (oczywiście pozdrowienie kogoś całym „dzień
dobry” mogłoby przynieść pecha, samo stwierdzenie, Ŝe jest dzień, wystarczało w zupełności
w miejscu tak silnie poddanym Wpływom, jak wyspa Sattins, gdzie lekkomyślnie zastosowany
przymiotnik moŜe zmienić pogodę na cały tydzień).
Wszyscy z nim rozmawiali – jedni Ŝyczliwie, inni z łagodnym lekcewaŜeniem. Niewielka
wysepka nie posiadała innego czarodzieja, pan Podgórski zasługiwał więc na szacunek, ale jak tu
szanować małego, pięćdziesięcioletniego tłuściocha, który człapie sobie, kolebiąc się jak kaczka,
wydmuchując nosem obłoczki pary i uśmiechając się? Nie był teŜ nadzwyczajnym fachowcem
w swojej dziedzinie. Jego fajerwerki cieszyły się nawet dość dobrą opinią, ale eliksiry na
przykład były kiepskie. Brodawki, które usuwał, często pojawiały się znowu po trzech dniach,
zaczarowane przez niego pomidory wyrastały nie większe niŜ melony, w tych zaś rzadkich
wypadkach, kiedy do portu Sattins zawinął jakiś obcy statek, pan Podgórski nie wychodził nigdy
spod swej góry – ze strachu, jak wyjaśniał, przed złym okiem. Był więc, krótko mówiąc,
czarodziejem w takim stopniu, w jakim zezowaty Gan – cieślą. Obaj partaczyli. Mieszkańcy
miasteczka przyzwyczaili się juŜ do źle działających zawiasów czy sfuszerowanych czarów, ale
odbijali to sobie, traktując pana Podgórskiego poufale, jak pierwszego lepszego sąsiada.
Zapraszali go nawet czasem na kolację. Kiedyś zresztą i on zaprosił na kolację kilka osób,
podejmując je wspaniale – srebro, kryształy, adamaszki, pieczona gęś, perlisty Andrades rocznik
639 i pudding śliwkowy z gęstym sosem – ale przez cały wieczór był tak zdenerwowany, Ŝe
właściwie zepsuł zupełnie nastrój, nie mówiąc o tym, Ŝe mniej więcej po półgodzinie kaŜdy znów
był głodny. Pan Podgórski nie lubi, Ŝeby ktokolwiek odwiedzał jego grotę, nawet sionkę, poza
którą, prawdę powiedziawszy, nikt nigdy nie został wpuszczony. Kiedy pan Podgórski widział,
Ŝe ktoś się zbliŜa do jego góry, wybiegał zwykle naprzeciw.
„Siądźmy sobie tutaj pod sosnami” – proponował z uśmiechem, wskazując sosnowy lasek,
a jeśli padał deszcz, mówił: „MoŜe byśmy tak poszli na drinka do gospody, co?” – chociaŜ kaŜdy
wiedział, Ŝe pan Podgórski nie pija nic mocniejszego od wody źródlanej.
Czasem miasteczkowe dzieciaki, które korciła wiecznie zamknięta grota, robiły tam wypady,
myszkując i usiłując dostać się do środka, kiedy gospodarza nie było w domu, ale małe drzwi
 
wiodące do wewnętrznej izby były zamknięte w sposób magiczny, i przynajmniej ten czar
wydawał się skuteczny. Pewnego razu dwaj chłopcy przekonani, Ŝe czarodziej przebywa na
WybrzeŜu Zachodnim, gdzie kuruje chorego osła pani Ruuny, przyszli z łomem i toporkiem, ale
w odpowiedzi na pierwszy cios toporka wymierzony w drzwi z wnętrza jaskini rozległ się
potęŜny ryk wściekłości i buchnęła chmura szkarłatnej pary. Pan Podgórski wrócił wcześniej do
domu. Chłopcy uciekli. Czarodziej nie wyszedł z groty i chłopcom nic się nie stało, ale
opowiadali, Ŝe ktoś, kto tego nie słyszał, nie jest w stanie sobie wyobrazić, jak potęŜne wycie,
ryk, syk i huk potrafi wydać z siebie ten mały, tłusty człowieczek.
Dziś pan Podgórski miał do załatwienia w miasteczku następujące sprawy: kupić trzy tuziny
świeŜych jaj i funt wątróbki, a ponadto wstąpić do kapitana Fogeno, aby ponowić czary
dokonane na oczach starca (mimo Ŝe jego zaklęcia okazały się zupełnie bezskuteczne
w przypadku odklejenia siatkówki, pan Podgórski nie dawał za wygraną), no i wreszcie pogadać
ze starą Goody Guld, wdową po wytwórcy harmonii. Przyjaciele pana Podgórskiego byli to
przewaŜnie ludzie starzy. Silni, młodzi męŜczyźni działali na niego onieśmielająco, a dziewczęta
się go wstydziły. „Jestem w jego obecności zawsze zdenerwowana, za duŜo się uśmiecha” –
mawiały, składając buzie w ciup i kręcąc na palcach jedwabiste loczki. „Zdenerwowany” było
słowem nowomodnym, i matki odpowiadały wtedy surowo: „Zdenerwowana! Wielkie nieba,
raczej niemądra, naleŜałoby powiedzieć. Pan Podgórski to bardzo przyzwoity czarodziej!”
Po wyjściu od Goody Guld pan Podgórski przechodził koło szkoły. Tego dnia lekcje
odbywały się na błoniach. PoniewaŜ wszyscy na wyspie Sattins byli analfabetami, nie było
ksiąŜek, by się z nich uczyć czytać, ławek, by na nich rzeźbić inicjały, tablic, by je ścierać, krótko
mówiąc, nie było w ogóle budynku szkolnego. W dni deszczowe dzieci spotykały się na
poddaszu stodoły gminnej, skąd wychodziły zawsze ze źdźbłami siana w majtkach. W dni
słoneczne nauczycielka, Palani, zabierała je tam, dokąd akurat miała ochotę.
Dziś właśnie w otoczeniu trzydzieściorga uwaŜnych dzieci w wieku poniŜej lat dwunastu
i czterdziestu zupełnie nieuwaŜnych owiec w wieku poniŜej lat pięciu prowadziła lekcję
przedmiotu, który w programie szkolnym zajmował bardzo waŜne miejsce – prawa imion. Pan
Podgórski, uśmiechając się nieśmiało, przystanął, Ŝeby posłuchać i popatrzeć. Palani, pulchna,
ładna dwudziestoletnia dziewczyna, stojąca pod bezlistnym dębem w otoczeniu owiec i dzieci,
i mająca za tło wydmy piaszczyste, morze oraz blade niebo, stanowiła w zimowym słońcu uroczy
obrazek. Mówiła powaŜnym tonem, zarumieniona od wiatru, bardzo przejęta.
– Znacie więc juŜ, dzieci, reguły imion. Istnieją dwie, takie same dla wszystkich wysp na
świecie. MoŜecie podać pierwszą?
– Niegrzecznie jest pytać kogokolwiek o imię! – wyrwał się tłusty, bystry chłopak, któremu
przerwała wrzaskliwie mała dziewczynka:
– A moja mama mówi, Ŝe nie naleŜy podawać nikomu swego imienia!
– Masz rację, Suba. Dobrze, Popi, ale nie wrzeszcz tak, kochanie. Słusznie. Nikogo nie pyta
się o imię. I nie mówi się swojego. A teraz zastanówcie się chwilę i powiedzcie mi, dlaczego
nazywamy naszego czarodzieja panem Podgórskim. – Uśmiechnęła się ponad kędzierzawymi
główkami i kudłatymi grzbietami do pana Podgórskiego, który rozpromienił się i nerwowo
ścisnął woreczek pełen jaj.
– Bo mieszka pod górą! – odpowiedziała połowa dzieci.
– Ale czy to jest jego prawdziwe imię?
– Nie! – odparł tłusty chłopak, a za nim wrzasnęła jak echo mała Popi:
– Nie!
– A skąd wiecie, Ŝe nie?
– Bo przyszedł tutaj sam i nie było nikogo, kto by znał jego prawdziwe imię i je nam
powiedział, a on nie mógł...
– Bardzo dobrze, Suba. Popi, nie krzycz. Tak jest. Nawet czarodziej nie moŜe zdradzić
swojego prawdziwego imienia. Kiedy wy, dzieci, skończycie szkołę i dokonacie przejścia,
rozstaniecie się ze swoimi dziecinnymi imionami, a otrzymacie prawdziwe, o które nie naleŜy
nikogo pytać i których nie wolno nikomu zdradzać. Dlaczego stało to się prawem?
Dzieci milczały. Owce pobekiwały z cicha. Na pytanie odpowiedział pan Podgórski:
– Bo imię to własność – odparł swoim nieśmiałym, cichym, ochrypłym głosem –
a prawdziwe imię to prawdziwa własność. Powiedzieć imię, to tyle co oddać swoją własność
w cudze ręce. Prawda, proszę pani?
Nauczycielka uśmiechnęła się i dygnęła, najwyraźniej lekko zakłopotana wtrąceniem się
pana Podgórskiego, który podreptał w stronę swojej góry, tuląc do piersi woreczek z jajkami.
Jakoś dziwnie zgłodniał, obserwując Palani i dzieci. Pospiesznym zaklęciem zamknął za sobą
wewnętrzne drzwi, ale widać niedokładnie, bo wkrótce pusta sionka jaskini wypełniła się
smakowitym zapachem smaŜonych jajek i skwierczącej wątróbki.
Tego dnia wiał rześki zachodni wietrzyk, który w południe przygnał na połyskliwych falach
do portu Sattins niewielką łódkę. Skoro tylko wychynęła zza przylądka, dostrzegł ją bystrooki
chłopak. Znając – jak wszystkie dzieci na wyspie – kaŜdy Ŝagiel i maszt z czterdziestu łodzi
miejscowej floty rybackiej, puścił się biegiem ulicą, wołając:
– Jakaś obca łódź! Jakaś obca łódź!
Samotną wyspę niezmiernie rzadko odwiedzały łodzie z innych równie samotnych wysp
Obszaru Wschodniego czy śmielsi kupcy z Archipelagu. Kiedy łódź przybiła do nabrzeŜa,
wyległo z pół miasteczka, Ŝeby ją powitać: rybacy towarzyszyli jej aŜ do miejsca lądowania,
pastuszkowie, poławiacze małŜy i zbieracze ziół z wywieszonym językiem biegli przez skaliste
wzgórza, dąŜąc w stronę portu.
Tylko drzwi pana Podgórskiego pozostały zamknięte.
Na pokładzie łodzi znajdował się jeden jedyny człowiek. Stary kapitan Fogeno, kiedy mu
o tym powiedziano, ściągnął siwe miotełki brwi nad niewidzącymi oczyma.
– Ten, kto wypuszcza się samotnie na wody Obszaru Zewnętrznego, musi być albo
czarodziejem, albo magikiem, albo magiem.
Gnali więc bez tchu mieszkańcy miasteczka, by chociaŜ raz w Ŝyciu zobaczyć maga, jednego
z potęŜnych białych magów z bogatych, pełnych wieŜ, zatłoczonych wewnętrznych wysp
Archipelagu. Byli zawiedzeni – podróŜnik okazał się zupełnie młodym, przystojnym,
czarnobrodym człowiekiem, który pozdrowił ich wesoło z łódki i zeskoczył na brzeg, jak kaŜdy
Ŝeglarz rad z tego, Ŝe zawinął szczęśliwie do portu. Przedstawił się teŜ zaraz jako komiwojaŜer.
Ale kiedy powiedziano kapitanowi Fogeno, Ŝe ma on dębową laskę, stary pokiwał głową.
– Dwóch czarodziejów w jednym mieście – stwierdził – to niedobra sprawa. – I zamknął usta
jak stary karp.
PoniewaŜ przybysz nie mógł podać swojego imienia, nazwali go na poczekaniu
Czarnobrodym, poświęcając mu wiele uwagi. MęŜczyzna przywiózł niewielki ładunek towarów
mieszanych: tkanin, sandałów, piórek piswi do obszywania płaszczy, taniego kadzidła, lekkich
kamieni, cennych ziół i wielkich szklanych paciorków z Venway – zwykły asortyment kaŜdego
komiwojaŜera. Wszyscy mieszkańcy wyspy Sattins przyszli popatrzeć i pogadać z gościem,
a nawet i coś kupić. „Ot tak, na pamiątkę!” – zachichotała Goody Guld, jak wszystkie kobiety
i dziewczyny z miasteczka urzeczona jego męską urodą. Chłopcy teŜ się do niego garnęli, aby
słuchać, jak opowiada o podróŜach na dalekie obce wyspy Obszaru czy jak opisuje wielkie
bogate wyspy Archipelagu, Szlaki Wewnętrzne, porty białe od Ŝagli i złociste dachy Havnoru.
MęŜczyźni takŜe chętnie słuchali tych historii, aczkolwiek niektórzy z nich dziwili się, dlaczego
kupiec Ŝegluje samotnie, i z zadumą patrzyli na jego dębową laskę.
A pan Podgórski przez cały czas nie wychodził spod swojej góry.
– Pierwszy raz widzę wyspę bez czarodzieja – powiedział pewnego wieczoru Czarnobrody
do Goody Guld, która zaprosiła go oraz swego siostrzeńca i Palani na cienką ziołową herbatkę. –
Co robicie na przykład, jak was rozboli ząb albo krowa przestanie dawać mleko?
– Jak to, mamy pana Podgórskiego! – odpowiedziała stara kobieta.
– Wielka mi z niego pociecha – mruknął jej siostrzeniec Birt, a następnie zaczerwienił się
i rozlał herbatę. Birt był rybakiem, duŜym, dzielnym, młodym milczkiem. Kochał się
w nauczycielce, ale najśmielszym wyrazem jego miłości było przynoszenie kucharce jej ojca
koszy świeŜych makreli.
– Aha, więc jednak macie czarodzieja? – zapytał Czarnobrody. – Czy on jest niewidzialny?
– Nie, po prostu bardzo nieśmiały – odparła Palani. – Pan tu jest dopiero od tygodnia, a do
nas tak rzadko zagląda ktoś obcy...
– Ona teŜ zarumieniła się trochę, ale herbaty nie rozlała.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin