Minkowski Aleksander - Błękitni z latającego talerza.doc

(1254 KB) Pobierz

ALEKSANDER MINKOWSKI

&ŁCIOTNI Z LATAJĄCEJ TALŁfcZA

 

 

Siedmioróg

Fotografia na okładce:

Velvet Model

 

 

 

 

© Copyright by Aleksander Minkowski ISBN 83-7162-256-2

Wydawnictwo Siedmioróg ul. Świątnicka 7, 52-018 Wrocław

Wrocław 1997 r.

Akc.

19

Rozdział pierwszy

Nie to, żebym się przestraszył. Po prostu osłupiałem...

Talerz był srebrzysty, z bladoróżową kopułą, świecił jak gdyby własnym światłem,

choć mógł to być również odblask słońca. Spinały" go z ziemią cztery kotwice.

Polana Wrzosowa, brzozy wokół, stromy brzeg, seledynowe wody jeziora z kępą

szuwarów — znam to jak własne imię.

Sen?...

Wykluczone. To była najprawdziwsza z prawdziwych rzeczywistość. Czułem ukąszenie

komara w policzek, chropawość uchwytu wędziska.

Siwe wronisko zatoczyło krąg nad talerzem i czmychnęło w popłochu. Wiatr

przeleciał po trzcinach, zaszeleścił brzozowymi liśćmi.

Byłbym może podszedł bliżej, bo ciągnęło mnie w tamtą stronę coś nieobjaśnionego,

jak gdyby promieniowanie magnetyczne.

W momencie gdy miałem już zrobić pierwszy krok, od talerza oddzieliły się trzy

postacie. Były błękitnoskóre, łyse, pokryte lśniącą łuską, z okrągłymi szklanymi

oczami. Zsunęły się po stromiźnie i zapadły w jezioro. Plusk.

To mnie wyrwało z letargu. Uciekłem.

Wilga siedziała na ławce pod akacją i udawała, że czyta „Alicję w krainie

czarów". Czułem, że mnie obserwuje. Dłubałem śrubokrę- . tern w zardzewiałym

gaźniku, bezpożytecznie, nadawał się do wyrzucenia. Cały motor był chyba taki,

inaczej nie trafiłby na złom i nie odkupiłbym go od pana Bijaka za pięćdziesiąt

złotych. Ta rdza chyba nie popchnie już łodzi.

5

— w'0SłQWanie wyrabia mu^ły - usłyszałem ironiczny głos Wilgi.

— A myś^nie mózg — od^rukna.łem.

Muskulaturę mam faktyczrfie w3tławą, ale zdarzyło mi się w życiu dokładać

kulturystom: nie siła w 1?? decyduje, a sposoby i spryt. Jej Cześkowi te^

dołożyłbym ???^3. gdyby trzeba było. Ale nie trzeba. Cóż mnie or,' obchod2a-.

letnicy z Warszawy? Z początku nawet się ucieszyłem P babka wVnaięła Pokói

fajnej dziewczynie, ale szybko mi przeszło- nos w gorę ' sPortowiec u boku,

elegant w białych spodniach pan rAiatUrZySta' Dwarazy widziałem, jak Sję

całowali, wieczorem tu na po^worzu' p0d akacją-Czesiek iest dżentelmen,

odprowadza panienkę poc^ same drZWL W budce PrzV RVnku kupuje Wildze podwójne

lody zapras/3 na koktajl P°marańczowy do kawiarni „Zorza", a kajak wynajmuje n'e

na 9odzinV' {?|?? na cały dzień. Ma forsę. No i niech sobie ma, oO mnie t0

obchodzi?

Przetarłeś 9aznik szmatą umoczoną w benzynie, ot tak, żeby przynajmniej

zat?łVszczał-

— Wios0łka' stary ~~ P°w|edziała Wilga, patrząc na mnie sponad wielkich

przeciwsłonecznych okularów. — A motor zakop w ogródku i  podlewaj starann'e'

może ^osną zdrowe silniczki.

Zaśmiała sie' /fkby ?*??? siebie połaskotała pod pachą.

— Uważaj'       ? Clebie nie zakopali — rzuciłem. — Pokrzywa wy-

rosłaby. Alb<?  ^?^??/?

— Masz ty.°    ?  kl.- skrzywiła się. - Jelnicka kultura.

— Jak ci sl? ?? _a kultura nie Podoba — powiedziałem, nacierając szmatą 0a                

spłyn z Jelnik do swojej Warszawci. Nikt cię

nie trzyma.      •   ???\^      ?

— Czeg^   ę Wbuekasz? — w jej głosie zabrzmiały pojednawcze

nutki — Dzi^y       eble facet, Jarema. Na początku myślałam, że

mnie lubisz, 1„? w'Vr7ro'ld0k0ńcZyła' Piknęła nagle śmiechem: - Ser by n&

rnnie,wyr°sł? Dlaczego ser?

— Żeby pył° smiechu - wyjaśniłem. - Takiego jak teraz: he, he he                 

a

" Przestał* SHłS^iaC' Usiadta d0 mnie tyłem i pochyliła głowę nad książką. Mi<a.

™?iXr°Ste Wł°Sy Z Pszenicznego złota, spadały jej prawie do W ' ZTc \ W tym

?°???1??|?. Do diabła z motorem. Obrzydł mi ^otnm ?"0^^3 Pewn0 Zdarte- wał

P?kniety, tłoki do kitu. Dobrej 7°™ °° łodzi nikt nie oddaje na złom. Bijak to

wiedział doskc/ _1  *??? T Sprzedałby 9° za pięć dych.

— Jare/'      UstyS2ałem głos babki. — Jareeemaaa!

6

Podniosłem się niechętnie, wytarłem ręce szmatą — zrobiły się od niej jeszcze

brudniejsze — i podszedłem do kuchennego okna. Babka uśmiechała się przymilnie.

— Może po południu — bąknąłem.

— Teraz. — Uśmiech znikł. — Muszę mieć jajka do zacierek. Weźmiesz od Musiałowej

cztery tuziny. Dziadek zapłaci po pierwszym.

Nie chciało mi się iść na farmę, dobre trzy kilometry, a zwłaszcza wracać z

kruchym pakunkiem. Nie było jednak rady. Trzeba znać babkę: żeby nie wiem co,

zawsze postawi na swoim.

— W porządku — westchnąłem. — Zaraz polecę.

—  Nie zaraz, a już! — Pogroziła mi palcem. — I nie zgub się po drodze, bo na

drugą nie zdążę z obiadem.

„Gdyby nie było tu Wilgi — pomyślałem — zacierki bez jajek też by się zjadło i

nie musiałbym gnać na farmę". Ale rodzice prosili, żeby panienkę podtuczyć, bo

wychudzona, biedula, na warszawskich delikatesach, wycieńczona po roku szkolnym.

Słyszałem, jak wyliczali: śmietana, masełko świeże, twarożek tylko tłusty,

szyneczka, jajeczka... Śmiać się chciało. A Wilga stała skromniutko na boku,

buzia w ciup, oczka spuszczone. I raptem mrugnęła do mnie, wesoło, po łobuzersku.

„Nie jest źle — pomyślałem — zdaje się, że równiacha, z właściwym dystansem".

Pomyliłem się jednak, może i ma dystans, ale do innych, nie do siebie.

Wyszedłem za furtkę i zagłębiłem się w dębowo-klonową aleję. Za drzewami, na

łące, kopali piłkę Wojtek i Paweł, bliźniacy, Wojtek pomachał do mnie.

— Ej! Zagrasz?

Udałem, że nie słyszę. Skręciłem z alei na ścieżkę, która doprowadziła mnie do

polnej drogi, zrytej koleinami. Spod trampek biły kłębki kurzu. Szedłem z rękami

w kieszeniach, pogwizdywałem, wróble kłóciły się ze mną bazarowym świergotem.

Myślałem o tamtym. Złudzenie? W naszych stronach nie bywa miraży. A jednak

musiał to być miraż, jakaś cholerna fatamorgana, bo jeśli nie, to co?

A do farmy najbliżej przez Wrzosową...

— Jarema! Zaczekaj!

Wilga biegła za mną, długonoga, w białej tenisowej spódniczce, wymachując

„Alicją", jakby się opędzała od much. Pszenicznozłote włosy fruwały w powietrzu.

— Czego? — spytałem, zatrzymując się.

7

— Masz jeszcze przynieść bańkę śmietany — rzuciła, zadyszana od biegu. — Pani

Gankowa przypomniała sobie.

— A o worku kartofli babka nie mówiła? — Wzruszyłem ramionami. — Nie jestem

dźwig.

— Udźwigniemy we dwójkę — powiedziała Wilga. — Pomogę ci.

— Na prośbę babki? — spytałem.

Wilga zaśmiała się, mrużąc ogromne ciemnoniebieskie oczy.

— Nie — odparła po pauzie. — A jakbyś wolał? Uświadomiłem sobie, że byłoby mi

przykro, gdyby szła ze mną

tylko na czyjąś prośbę. I rozzłościłem się za to na siebie.

— Wolałbym gęś na łańcuchu — mruknąłem. — Albo srebrny talerz. Ten srebrny

talerz wymknął mi się bezwiednie. Widocznie nawet

rozmawiając z Wilgą nie przestawałem o nim myśleć.

— Srebrny talerz? — brwi Wilgi pobiegły w górę. — Jaki talerz?

— Latający— wyjaśniłem z uśmieszkiem. — Pełen błękitnoskórych. Brwi Wilgi

wróciły na miejsce. Patrzyła na mnie z ukosa, jak gdyby

ze wzgardliwym współczuciem.

— Zanadto się wysilasz — powiedziała. — Koniecznie chcesz być oryginalny. Aż tak

ci zależy, żeby robić wrażenie?

Gdyby była chłopakiem, trzasnąłbym w ucho za taką mowę. Splunąłem tylko. Obcasem

wtarłem ślinę w kurz.

— Wracaj do domu, ptaszynko — rzuciłem przez zęby. — Jakoś sam dotargam jajeczka

i śmietankę dla ciebie. My, ptaszynko, dogadzamy letnikom. A ty wracaj, bo

Czesio pewnie usycha z tęsknoty.

Byłem pewien, że się obrazi. Nic podobnego. Tylko niebieskie oczy pociemniały

jej jakby, zwęziły się nieco.

—  Musi ci na mnie bardzo zależeć — powiedziała...— To jesteś arogancki, to

dziwaczysz. Typowe objawy.

—  Racja — skinąłem głową. — Zdemaskowałaś mnie, wszystko przepadło. Uszanowanie.

Skręciłem z drogi w pole, skierowałem się w stronę brzeziny. Szedłem ostro;

musiała podbiec, aby mnie dogonić. Poczułem na ramieniu dotknięcie jej ręki.

— Stój, wariacie. Mam do ciebie interes.

— Nie robię interesów — strząsnąłem rękę z ramienia.

— Więc prośbę. Jarema, posłuchaj...

Powiedziała to głosem tak pokornym, że stanąłem, odwróciłem się, popatrzyłem na

nią. Miała zamyśloną, prawie smutną twarz.

— O co chodzi? — spytałem.

8

Wilga milczała. Oblizała górną wargę koniuszkiem języka.

— Ty znasz ją chyba — odezwała się w końcu. — Tutejsza, taka czarnula, ładniutka.

Ma na imię Małgorzata...

Wiedziałem, o kim mówi. Gośka Królakówna — sympatia Cyryla, szefa paczki

Wspaniałych. Raczej fajna dziewczyna, chociaż zadaje się z Cyrylem. Niektórzy w

szkole twierdzą, że jej imponuje, inni — że ze strachu, bo Cyrylowi stawiać się

nie jest bezpiecznie.

— No i co? — spytałem.

Wilga znów zamilkła na dobrych kilka chwil. Końcami palców wodziła po kredowej

obwolucie książki. Potem podniosła głowę i spojrzała na mnie — tak jakoś

błagalnie, nieśmiało.

— Mogę liczyć na ciebie? — spytała półgłosem.

— Zależy — odparłem. — Muszę przedtem wiedzieć.

Znów pauza. Mechaniczne głaskanie książki. Oczy nieobecne, zagadkowe, na wargach

raptem cień dziwnego uśmiechu.

— Czesiek spotyka się z Małgorzatą — usłyszałem. — Wiem, dlaczego to robi, ale

wszystko jedno. Popamięta sobie...

— Rozumiem — kiwnąłem głową, pełen niezrozumiałego rozczarowania.

— Pomożesz? — Wilga chwyciła mnie za rękaw koszuli. — Damy mu po nosie! Pomożesz,

Jarema?

— Rozumiem — powtórzyłem. — Chcesz, żebym mu nakładł. Uważasz, że dam radę? —

uśmiechnąłem się żartobliwie, napiąłem biceps. — Ale spróbować można.

— Nic nie rozumiesz! — rzuciła gniewnie, tarmosząc mnie za koszulę. — Ja mu chcę

dać prawdziwą nauczkę!

— Jeśli idzie o mokrą robotę, na mnie raczej nie licz — powiedziałem z kpiną. —

Co prawda odkryłaś, że mi strasznie na tobie zależy, ale nie aż tak, jak facetom

na niektórych filmach.

—  Masz rację, że mi dokuczasz... — Puściła mój rękaw. — Czasem plotę takie

bzdury...

— No więc? — spytałem. — Co mam robić?

Wilga usiadła na trawie, przyciągnęła kolana do podbródka, objęła je ramionami.

Położyłem się obok na brzuchu.

— No więc? — powtórzyłem.

Zerwała trzy długie źdźbła i zaczęła je splatać w warkoczyk. Nie patrzyła na

mnie, była pochłonięta splataniem. Gdzieś niedaleko odezwała się kukułka,

naliczyłem szesnaście kuknięć. Ziewnąłem demonstracyjnie.

9

—  Gdybyś zechciał... gdybyś się zgodził... Moglibyśmy chodzić ze sobą.

Wbiłem palce w trawę, wyrwałem duży kłak wraz z korzeniami i ziemią. Ostre

źdźbło rozcięło mi skórę na kciuku.

— Trzeba gnać po te jaja — rzuciłem. — Babka się wścieknie.

— Zgadzasz się? — zapytała cicho Wilga. — To przecież nie będzie na serio, tylko

przy Czesku. Żeby nie myślał sobie...

Wstałem. Dość długo otrzepywałem dżinsy, tarłem zielony ślad na kolanie, nie

chciał puścić.

— Czemu nie — powiedziałem wreszcie. — Lubię numery.

Wilga również podniosła się, włosy spłynęły falą na twarz, odrzuciła je do tyłu

zgrabnym ruchem głowy. Wpatrywała się we mnie z uwagą, jak gdyby chciała

odgadnąć, co w tej chwili myślę, co czuję.

Bardzo nie chciałem, żeby odgadła.

— Nie jesteś na mnie zły? — usłyszałem.

Ładniejsza jest od Małgośki, w ogóle nie ma porównania. Inny typ: oczy z błękitu,

cień na nich od długich, ciemnych, wywiniętych w górę rzęs (podkręca? maluje?)

usta pełne, bardzo czerwone, wilgotne trochę, i te włosy, najbujniejsze, jakie

widziałem, najpołyskliwsze, niesforne.

— Co mam być zły? — Wzruszyłem ramionami. — Jakoś to wytłumaczę Marzenie, jeśli

jej doniosą. Możemy się bawić.

Weszliśmy w brzezinę przeplecioną głogami, ostrożnie rozchylałem kłujące gałązki.

Do Wrzosowej było już blisko. Wyobraziłem sobie minę Wilgi, kiedy zobaczy

latający talerz...

Dziwne: pomyślałem o talerzu bez emocji, jakbym odkrył nagle, że był tylko

złudzeniem. Chyba był jednak. Nie wiem, na czym to polegało, ale nie mnie

nabierać na latające spodki i Marsjan. A może Siedmiu Wspaniałych wróciło już z

rajdu? Cyryl miewa pomysły, mógł coś takiego zaaranżować, tylko dla kogo? Cyryl

musi mieć publiczność. Ponadto wiedziałbym, gdyby wrócili.

— Kto to jest Marzena? — usłyszałem.

— Moja dziewczyna — odparłem nie patrząc na Wilgę. — Pojutrze wraca z Olsztyna

od ciotki.

Zatrzymałem się przed barierą tarniny, zaczekałem na Wilgę, która została nieco

z tyłu. Za krzewami tarniny zaczynała się Wrzosowa. Popatrzyłem na Wilgę z

tajemniczym uśmieszkiem.

— Co ci jest? — zapytała.

— Jeśli miewasz pietra, wracaj do domu — powiedziałem po pauzie. — Za tymi

krzakami możesz zobaczyć coś dziwnego.

10

— W duchy nie wierzę od dość dawna. — Wzruszyła ramionami. — Cóż takiego mogę

tam zobaczyć?

Spojrzałem na krzewy. Przesłaniały widok na łąkę. Wsłuchałem się: tylko szelest

brzozowych liści i świerszczowe trzeszczenie.

— Ja nie żartuję — odezwałem się półgłosem. — Byłem tutaj dziś rano, wracałem z

ryb. Zobaczyłem na własne oczy, jak ciebie teraz.

— Co zobaczyłeś? — spytała.

— Latający talerz — odparłem, jak mogłem najspokojniej. — I niebieskich facetów

pokrytych łuską. Daję ci słowo honoru.

— Kłamiesz.

— Słowo honoru — powtórzyłem.

Pauza. Wilga wpatruje się we mnie badawczo, próbuje rozszyfrować podstęp,

odgadnąć, do czego zmierzam. Żart? Nie wyglądam na to w tej chwili.

— Albo wygłupiasz się, albo miałeś halucynacje — mówi po chwili. — Chyba nie

chcesz we mnie wmówić...

— Nie chcę — przerywam jej. — Sam nie wierzę w latające spodki. Ale mózg mam w

porządku i oczy tam, gdzie trzeba. Zaraz przekonasz się sama, że nie bujam.

Wyciągam rękę, znajduję dłoń Wilgi, chcę pociągnąć ją za sobą. Opiera się trochę.

— Nie zależy mi... — mruczy. — O niczym nie chcę się przekonywać... '— Chodź —

mówię stanowczo. — Popatrzymy zza krzaków. Oni

nam nic nie zrobią. Chodź, Wilga.

Sam bałbym się chyba, przy niej nie czuję strachu. Zaciskam palce na jej dłoni i

wciągam Wilgę w gąszcz tarnin.

Rozsunąłem ostrożnie gałązki. Wyjrzałem na łąkę. Gęsta świeża trawa, wrzosy.

To wszystko.

Ani śladu srebrnego talerza, ani śladu niebieskoskórych. Jak gdyby nikt tu nie

był od tygodni.

Wilga wyszarpnęła rękę.

— Jeszcze jeden twój głupi dowcip — rzuciła. — I do tego słowo honoru.

Wyszliśmy na Wrzosową, prosto w potok słonecznego światła. Wsadziłem ręce w

kieszenie, spróbowałem zagwizdać. Czułem się paskudnie.

11

—  Myśl, co chcesz — powiedziałem z desperacją. — Rano był tutaj latający talerz,

srebrny, z różową kopułą. I trzej błękitnoskórzy faceci. Mieli okrągłe szklane

ślepia, nosy jak trąby. Słowo honoru, słyszysz?!

Ostatnie słowa wykrzyknąłem z pasją. Było mi cholernie wstyd. Poczułem na

ramieniu rękę Wilgi.

— W porządku, wierzę ci — usłyszałem. — Coś tu widziałeś. Bywają najdziwniejsze

złudzenia optyczne.

—  Nie! — zaprotestowałem. — Jeśli myślisz, że jestem wariat... jeszcze się

przekonasz!

Pobiegłem na środek łąki, tam gdzie stał srebrny wehikuł. Byłem pewien, że trawa

okaże się zgnieciona od tak wielkiego ciężaru. Rosła prosto. Uklęknąłem,

zacząłem rozsuwać łodygi, obmacywać ziemię, centymetr po centymetrze. Natrafiłem

na jakiś dołek, potem na drugi, trzeci. Ślady po kołkach namiotowych?...

— Chodźmy już — powiedziała Wilga.

I wtedy dotknąłem palcami czegoś twardego, gładkiego. Było to przezroczyste

pudełko, jakby ze świecącego szkła, lekko opalizujące. Wewnątrz znajdowała się

kapsułka, też przezroczysta, wypełniona kolorowymi ziarenkami — od bladozłotych,

poprzez seledyn, błękit i róż, po fiolet, granat, purpurę.

Na pudełku były jakieś znaki. Układały się w napis CONTAC. Przynajmniej

przypominały ziemskie pismo. Kapsułki z tak tęczową zawartością nie widziałem,

jak żyję.

Podałem Wildze pudełko. Obejrzała je z twarzą skupioną, chmurną, zalęknioną

nawet. Triumfowałem.

— Może to jakieś lekarstwo... — odezwała się szeptem.

— Może. — Uśmiechnąłem się. — Ale na lekarstwach podany jest skład. A tutaj nie,

oprócz tych znaków.

Odebrałem Wildze pudełko, schowałem je do kieszeni. Niebiescy jednak zostawili

po sobie jakiś ślad.

Orkiestra usadowiła się na podwyższeniu pod transparentem „Tańcz ogniście — nie

wywołuj pożaru!" — Była to nasza strażacka orkiestra dęta, która w sobie tylko

wiadomy sposób umiała wydusić z ciężkich trąb subtelności „Bolera" Ravela. Do

podwyższenia przylegała ogrodzona barierą platforma, na której tańczyło już

kilkanaście par.

Nad remizą pęczniał czerwonawy księżyc, chytrze nurkując mię-

12

dzy obłokami. Wilga miała na sobie jasnożółtą sukienkę z pęczkiem plastykowych

wisienek przy dekolcie. Dobrze jej było w tej sukience, dobranej kolorem do

barwy włosów. Była to cholernie ładna dziewczyna i każdy się za nią oglądał.

Staliśmy obok budki, w której pan Skrzypczak sprzedawał sernik i piwo, budkę

otaczał tłumek klientów, głównie wczasowiczów z pensjonatu „Świtezianka" —

kolorowe koszule, frymuśne bluzeczki, fryzury z okładek czasopism ilustrowanych.

Wilga rozglądała się nieznacznie, a ja wiedziałem, kogo wypatruje, i raptem

pożałowałem, że wdałem się w to. Dlaczego, u licha? Przecież nie po to, żeby mi

koledzy zazdrościli takiej dziewczyny, bo wcześniej czy później i tak wyjdzie na

jaw, że byłem tylko figurantem. Figurant, psia kostka, przyrząd do zrobienia na

złość Czesiowi... A moja paczka udawała, że nas nie widzi. Dyl opowiadał coś

gestykulując, stali tuż przy estradzie.

— Dlaczego milczysz? — zapytała nagle Wilga i wzięła mnie pod rękę.

— Nie musisz — mruknąłem, próbując uwolnić ramię. — Jeszcze ich nie ma.

— Nie lubisz mnie, Jarema?

— Jeszcze ich nie ma — powtórzyłem.

— Są. Zatańczymy?

Zobaczyłem ich. Szli obok siebie. Gośka z rozpuszczonymi „na rusałkę" czarnymi z

połyskiem włosami, zgrabna, uśmiechnięta wyzywająco. Czesiek w tęczowej koszuli,

z papierosem. Odniosłem wrażenie, że i on się rozgląda.

— Tańczymy! — usłyszałem głos Wilgi.

Ruszyłem bez entuzjazmu w stronę estrady. Musiałem przejść obok paki, Szpikulec

mrugnął, Dyl złożył głęboki ukłon.

— Życzymy niebiańskich rozkoszy na parkiecie, szczęścia w tańcu i życiu

osobistym...

Warknąłem coś, ukradkiem pogroziłem mu pięścią. Chciałem zapłacić bileterowi za

wstęp, lecz Wilga ubiegła mnie, wetknęła dwuzłotówkę, odebrała żółty kartonik.

Orkiestra zaczęła grać tango. Wsadziłem rękę do kieszeni, wyciągnąłem monetę.

— Weź — mruknąłem. — Bo nie będę tańczył.

— Ale małostkowy. — Wzięła jednak. — Obejmij mnie mocno. Mocniej. Udawaj, że mi

coś szepczesz na ucho.

Tańczyłem sztywno, ani myślałem wygłupiać się dla jej Czesia. Czo-

13

ło Wilgi dotknęło mego policzka i pozostało przy nim, lewą ręką obejmowała mnie

za szyję. Czesiek i Gośka tańczyli na drugim krańcu estrady.

— Steruj do nich... — usłyszałem.

Odepchnąłem ją. Poczułem, że ogarnia mnie jakaś bezsilna wściekłość. Włosy Wilgi

pachniały macierzanką, podobał mi się ich zapach i przez to gniew narósł jeszcze

bardziej. Wiesiek mrugnął do mnie od balustrady, wywrócił oczy omdlewająco.

Pokazałem mu język.

—  Odbijany! — krzyknął chorąży Jemiołka, odrywając trąbę od warg.

Wąsaty wczasowicz klasnął mi koło ucha. Poczułem, że Wilga znacząco ściska moją

rękę, ale zlekceważyłem to, ustąpiłem wąsa-czowi. Chciałem zejść z estrady,

raptem strzeliła mi myśl, aż się uśmiechnąłem.

— Odbijany! — huknąłem do ucha Cześkowi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin