Pawel Huelle - Weiser Dawidek.rtf

(712 KB) Pobierz
Weiser Dawidek

Paweł Huelle

 

Weiser Dawidek

 

 

Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1987

 

 

Projekt okładki według pomysłu autora Jan P. Michale

Fotografia na okładce Urszula Kiczka

Redaktor Aldona Mrozowska

Redaktor techniczny Elżbieta Smolarz

Korekta Piotr Gailitis

 

© Copyrigth by Paweł Huelle, Gdańsk 1987 ISBN 83-215-8286-9

Wydawnictwo Morskie Gdańsk >1987

Wydanie pierwsze. Nakład 19750+250 egz. Ark.

wyd. 11,59. Ark. druk. 13,5. Papier druk. mat V kl.

70 g. Oddano do składania w październiku 1986 r.

Podpisano do druku w lutym 1987 r. Zakłady

Graficzne w Gdańsku, ul. Trzy Lipy 3.

Zam. I nr 2100/86 M-4

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Juliuszowi

 

 

 

 

 

 

 

Właściwie jak to się stało, jak do tego doszło, że staliśmy we trójkę w gabinecie dyrektora szkoły, ma­jąc uszy pełne złowrogich słów: „protokół", „przesłu­chanie", „przysięga", jak to się mogło stać, że tak po prostu i zwyczajnie z normalnych uczniów i dzieci staliśmy się oto po raz pierwszy oskarżonymi, jakim cudem nałożono na nas tę dorosłość — tego nie wiem do dzisiaj. Były może jakieś wcześniejsze przygotowa­nia, nic jednak o tym nie wiedzieliśmy. Jedyne, co wówczas odczuwałem, to ból lewej nogi, bo kazano nam stać cały czas, a do tego wciąż powtarzające się pyta­nia, podstępne uśmiechy, groźby pomieszane ze słodki­mi prośbami, „aby wszystko wytłumaczyć raz jeszcze, po kolei i bez żadnych zmyśleń".

Mężczyzna w mundurze ocierał pot z czoła, patrzył na nas tępym wzrokiem umęczonego zwierzęcia i co chwila groził palcem, mamrocząc pod nosem niezrozu­miałe zaklęcia. Dyrektor w rozluźnionym krawacie bębnił palcami po czarnej powierzchni biurka, a nau­czyciel przyrody M-ski wpadał co chwila, dopytując się o przebieg śledztwa. Patrzyliśmy, jak promienie wrześniowego słońca, przebijając się przez zasunięte firanki, oświetlają zakurzony dywan bordowego koloru i było nam żal minionego lata. A oni pytali wciąż, nie­strudzenie, sto razy od nowa, nie mogąc pojąć naj­prostszych w świecie rzeczy, zupełnie tak, jakby to oni byli dziećmi. — To jest wprowadzanie w błąd, za to są określone kodeksem kary! — krzyczał ten w mun­durze, a dyrektor przytakiwał mu, łapiąc się co rusz za krawat: — Co ja z wami mam, chłopcy, co ja z wami mam — i poluźniał jeszcze bardziej wielki trójkąt­ny węzeł, który z daleka można było wziąć za kokar­dę jakobińską. Tylko M-ski zachowywał umiarkowany spokój, jakby był pewny swego, szeptał na ucho temu w mundurze jakieś informacje, po czym obaj spoglądali na naszą trójkę z jeszcze większym zainteresowaniem, poprzedzającym zwykle nową serię pytań.

— Każdy z was mówi zupełnie co innego — krzyczał dyrektor. — I nigdy dwa razy to samo, więc jak to jest, że nie możecie ustalić wspólnej wersji? — A mundu­rowy wpadał mu w słowo: — To jest za poważna spra­wa na żarty, żarty się skończyły wczoraj, a dzisiaj trzeba całą nagą prawdę na stół!

Nie wiedzieliśmy wprawdzie, jak wygląda naga prawda, ale żaden z nas przecież nie kłamał, mówi­liśmy jedynie to, co chcieli usłyszeć i jeśli M-ski pytał o niewypały — przytakiwaliśmy, że chodziło o niewy­pały, gdy zaś mężczyzna w mundurze dodawał skład zardzewiałej amunicji, nikt z nas nie przeczył, że gdzieś taki skład na pewno był, a może i jest jeszcze teraz, tylko nie wiadomo gdzie, od czego pytający dostawał wypieków i zapalał nowego papierosa. Była w tym ja­kaś nieuświadomiona metoda obrony, o którą oni roz­bijali się niczym mydlana bańka — gdyby na przykład zapytali nas, czy byliśmy świadkami wybuchów Weisera, każdy przytaknąłby skwapliwie, że tak, nikt jednak nie potrafiłby powiedzieć, o jakich porach dnia, a na dodatek jeden z nas dodałby zaraz, że właściwie Weiser robił to wyłącznie sam, od czasu do czasu zapra­szając tylko Elkę. Czuliśmy doskonale, że na pytania, które nam zadają, nie ma prawdziwych odpowiedzi, a nawet gdyby okazało się po jakimś czasie, że jednak są, to i tak to, co zdarzyło się tamtego sierpniowego popołudnia, pozostanie dla nich całkiem niewytłuma­czalne i niezrozumiałe. Podobnie jak dla nas równania z dwoma niewiadomymi.

Szymek i Piotr stali po bokach, a ja w samym środ­ku z moją bolącą i spuchniętą od długiego znierucho­mienia nogą. Oni mogli ratować się spojrzeniami w le­wo lub prawo, ja zaś pozostawałem sam ze spojrzeniem dyrektora i oprawionym w ciemne ramki białym orłem ponad jego głową. Chwilami wydawało mi się, że orzeł porusza jednym ze skrzydeł, chcąc wylecieć na podwó­rze, czekałem, aż usłyszymy wszyscy brzęk tłuczonego szkła i ptak pofrunie, lecz nic takiego się nie stało. Zamiast oczekiwanego lotu coraz gęściej padały pyta­nia, pogróżki i prośby, a my staliśmy dalej, całkiem niewinni i przerażeni tym, jak skończy się to wszystko, bo przecież wszystko musi mieć swój koniec, tak jak lato, którego ostatnie odgłosy dobiegały do naszych uszu przez uchylone okno gabinetu.

— Człowiek nie może zginąć zupełnie bez śladu — krzyczał ten w mundurze — to jest niemożliwe, ty Korolewski utrzymujesz — zwrócił się do Szymka — że Weiser i wasza koleżanka (mundurowy nie mógł zapamiętać, jak nazywała się Elka) wyszli tego dnia razem z domu, w kierunku Bukowej Górki i że wiece] ich nie widziałeś, gdy tymczasem widziano was we trójkę na nasypie kolejowym jeszcze po południu. — A kto widział? — zapytał nieśmiało Szymek, przestępując z nogi na nogę.

— Ty mi tu pytań nie zadawaj, masz odpowiadać! — Mężczyźnie w mundurze rozbłysły groźnie oczy. — To się jeszcze dla was wszystkich źle skończy!

Szymek przełknął ślinę i jego odstające uszy zaczer­wieniły się gwałtownie: — Bo to było dwa dni wcześ­niej, jak nas widzieli.

Dyrektor nerwowo przerzucił arkusze papieru, gdzie były spisane nasze zeznania. — Nieprawda! Znowu bez­czelnie kłamiesz, przecież twoi koledzy powiedzieli wy­raźnie, że szliście we trójką starym nasypem kolejo­wym w kierunku Brętowa, a może — zwrócił się teraz do nas — to nie są wasze słowa, co? — Piotr pokiwał głową na znak zgody. — Tak, panie dyrektorze, ale myśmy nie powiedzieli wcale, że to było tęgo ostatnie­go dnia, to rzeczywiście było dwa dni wcześniej. — Dyrektor poluźnił swój krawat, tak, że nie przypomi­nał już właściwie normalnego krawata tylko szalik, wąski i kolorowy, owinięty pod kołnierzykiem. Mun­durowy zerknął w zeznania i jego twarz wykrzywił grymas, ale powstrzymał się tym razem od krzyku, by zadać następne pytanie z całkiem innej beczki, pod­stępne i nagłe. Być może chciał wiedzieć, skąd Weiser brał materiał wybuchowy do swoich eksplozji, a możezapytał o coś zupełnie błahego, na przykład, jaką su­kienkę miała na sobie Elka, kiedy widzieliśmy ją ostat­ni raz, albo czy Weiser nie odgrażał się przed zniknięciem „że dokona czegoś wielkiego, że jeszcze coś poka­że". Wszystko to krążyło nieuchronnie wokół tych dwojga, ale wiedzieliśmy dobrze, że nigdy nie dotkną prawdy, bo trop, jaki podejmowali, od samego początku był fałszywy.

Nie wiem, po jakim czasie M-ski zaproponował nowy sposób prowadzenia śledztwa, zanim jednak to nastą­piło, pomyślałem, że przecież Weiser i Elka muszą nas jakimś sobie tylko znanym sposobem słyszeć teraz, sto­jących w gabinecie dyrektora i zeznających pod dyk­tando groźnego człowieka w mundurze. I na pewno Weiser cmoka z uznaniem, kiedy słyszy, jak ci trzej męczą się z nami, a Elka śmieje się głośno, ukazując bia­łe, wiewiórcze zęby. Piotr i Szymek pomyśleli pewnie to samo, bo żaden nie pisnął, kiedy M-ski polecił nam wyjść do sekretariatu i czekać tam na pojedyncze we­zwania. To był ten jego nowy pomysł, żeby przesłuchiwać nas osobno, po którym spodziewali się więk­szego sukcesu.

W sekretariacie pozwolono nam wreszcie usiąść i to było najważniejsze, ponadto chwila wytchnienia od spojrzeń M-skiego i krzyków tego w mundurze była czymś wspaniałym i nieoczekiwanym, czymś, co przy­jęliśmy jako widomy znak opatrzności, że najgorsze jest już za nami. Trzej w gabinecie dali nam trochę czasu, abyśmy przemyśleli beznadziejność naszej sy­tuacji i doszli do odpowiednich wniosków, ale my nie musieliśmy się nawet naradzać w celu ustalenia dal­szych zeznań. Wiadomo było, że każdy będzie mówił tak, jak czuje i to właśnie dawało nam największe szanse na przetrwanie opresji. Na pierwszy ogień po­szedł Szymek, niknąc w czeluści gabinetu pokornie i cicho, zostaliśmy więc z Piotrem sami, nie na długo jednak. Za chwilę przysłano woźnego, żeby nas pilnował. Odtąd siedzieliśmy w zupełnym milczeniu wypeł­nionym tykaniem zegara ściennego i przerywanym gon­giem wybijającym pełne godziny.

Właściwie jak to się stało, że poznaliśmy Weisera? Widzieliśmy go wcześniej nieraz, chodził do tej samej szkoły co my, biegał po tym samym podwórku i kupo­wał w tym samym sklepie Cyrsona oblepione butelki z oranżadą, które dorośli nazywali krachlami. Nigdy jednak nie uczestniczył w naszych zabawach, stojąc z boku i najwyraźniej nie mając ochoty być jednym z nas. Kiedy graliśmy w piłkę na trawie obok pruskich koszar, zadowalał się milczącym kibicowaniem, a kiedy spotykaliśmy go na plaży w Jelitkowie, mówił, że nie umie pływać i prędko znikał w tłumie plażowiczów, jakby się tego wstydził. Spotkania te były krótkie i beztreściwe, co odpowiadało jego fizjonomii. Był niewiel­kiego wzrostu, bardzo chudy i lekko przygarbiony, miał przy tym chorobliwie białą cerę, dla której jedynym godnym uwagi kontrastem były nienaturalnie duże, sze­roko otwarte i bardzo ciemne oczy. Dlatego chyba wy­glądał tak, jakby się czegoś zawsze bał, jakby czekał na kogoś lub coś, co przyniesie mu złą nowinę. Mieszkał ze swoim dziadkiem pod jedenastką, a na drzwiach do ich mieszkania widniała żółta tablica z napisem „A. Wei­ser. Krawiec." I to było właściwie wszystko, co mogliś­my o nim powiedzieć, zanim przyszło lato ostatniego roku, zapowiadane majowymi chrabąszczami i ciepłym, wiatrem z południa. Więc jak to się stało, że poznaliś­my Weisera?

Jeżeli cokolwiek ma swój początek, to w tym przy­padku musiał to być dzień Bożego Ciała, który przy­padał wyjątkowo późno. W kurzu i spiekocie czerwco­wego przedpołudnia szliśmy w procesji oddzieleni od proboszcza Dudaka grupą ministrantów i świeżo komunikowanych trzeciaków, śpiewając jak wszyscy „Witaj Jezu, Synu Mary-i, Tyś jest Bóg prawdziwy w świętej Hosty-i" i patrząc na ruchy kadzielnicy z nieukrywa­nym nabożeństwem. Bo najważniejsza była kadzielnica, nie Hostia, nie święte wizerunki Matki Boskiej i Boga, Co Został Człowiekiem, nie drewniane figury niesione przez członków Koła Różańcowego w specjalnych lek­tykach, nie sztandary i wstęgi trzymane w dłoniach obleczonych w białe rękawiczki, ale właśnie kadzielni­ca, poruszająca się w lewo i prawo, w dół i do góry, dymiąca szarymi obłokami, kadzielnica ze złotej blachy na grubym łańcuchu tego samego koloru i woń kadzidła, drażniąca nozdrza, ale też dziwnie mdła i łagodna. W nieruchomym powietrzu obłoki te utrzymywały się długo nie zmieniając kształtu, a my przyspieszaliśmy kroku, następując poprzednikom na pięty, by schwytać je, zanim rozpłyną się w nicość.

I wtedy właśnie zobaczyliśmy Weisera po raz pierw­szy w roli dla niego charakterystycznej, roli, którą sam sobie wybrał i następnie narzucił nam wszystkim, o czym, rzecz jasna, nie mogliśmy nic wiedzieć. Tuż przed ołtarzem, który rokrocznie wznoszony był obok naszego domu, proboszcz Dudak zamachał potężnie kadzielnicą, wypuszczając wspaniały obłok, na który cze­kaliśmy z drżeniem i napięciem. A kiedy szary dyni opadł, zobaczyliśmy Weisera stojącego na małym wzgórku po lewej stronie ołtarza i przypatrującego się wszystkiemu z nie ukrywaną dumą. To była duma generała, który odbiera defiladę. Tak Weiser stał na wzgórku i patrzył, jakby wszystkie śpiewy, sztandary, obrazy, bractwa i wstęgi były przygotowane specjalnie dla niego, jakby nie było innego powodu, dla którego ludzie przemierzali ulice naszej dzielnicy z zawodzą­cym śpiewem na ustach. Dzisiaj wiem ponad wszelką wątpliwość, że Weiser musiał być taki zawsze, a wte­dy, gdy opadł kadzidlany dym, wyszedł jedynie z ukrycia, ukazując nam po raz pierwszy swoje prawdziwe oblicze. Nie trwało to zresztą długo. Gdy rozwiała się ostatnia smuga kadzidlanego zapachu i umilkły słowa pieśni intonowanej piskliwym głosem proboszcza Dudaka, a tłum ruszył dalej do samego kościoła, Weiser zniknął z pagórka i nie towarzyszył nam już. Jaki bowiem generał podąża za oddziałami po skończonym przeglądzie?

Do końca roku szkolnego pozostały dni liczone na palcach, czerwiec rozszalał się w upale i co dzień rano budziły nas przez otwarte okna głosy ptaków obwiesz­czające niepodzielne panowanie lata. Weiser znów stał się nieśmiałym Weiserem, który tylko z daleka patrzył na nasze pełne wrzasków zabawy. Ale coś już się zmieniło, czuliśmy teraz w jego wzroku dystans, przenikli­wy i piekący, niczym spojrzenie ukrytego oka, bada­jące każdy postępek. Może podświadomie nie mogliśmy znieść tego spojrzenia, kto wie, dość, że w dzień rozda­nia świadectw z religii ujrzeliśmy go znów tak samo, jak w Boże Ciało albo raczej w podobnej sytuacji. Plebania Ojców Zmartwychwstańców położona była, jak cała zresztą nasza dzielnica, pod lasem i kiedy już proboszcz Dudak zakończył swoje modlitwy i życzenia, rozdał najgorliwszym obrazki i kiedy trzymaliśmy świa­dectwa wydrukowane pięknie na kredowym papierze, rozpoczął się szaleńczy wyścig do lasu po pierwsze chwile prawdziwych wakacji, bo szkołę porzuciliśmy już poprzedniego dnia i teraz nie było przed nami nic oprócz dwóch miesięcy cudownej swobody. Biegliśmy całą chmarą, wrzeszcząc i poszturchując się łokciami. Nic — zdawało się, nie mogło powstrzymać tego ży­wiołu, nic oprócz zimnego spojrzenia Weisera, a on stał oparty o pień modrzewia, jakby tu czekał na nas specjalnie. Może od kilku minut, a może zawsze. Tego nie wiedzieliśmy ani wtedy, ani później w gabinecie dyrektora i przylegającym doń sekretariacie, oczekując kolejnych przesłuchań, a także teraz, kiedy piszę te słowa i kiedy Szymek mieszka w zupełnie innym mie­ście, Piotr zginął w siedemdziesiątym roku na ulicy, a Elka wyjechała do Niemiec i nie pisze stamtąd żad­nych listów. Bo Weiser mógł na nas czekać od samego początku i to chyba właśnie jest najistotniejsze w hi­storii, którą opowiadam bez upiększeń.

A zatem stał i patrzył, tak, tylko to, wydawałoby się — tylko to. A jednak powstrzymał nadpływającą falę spoconych ciału krzyczących gardeł, powstrzymał na sobie i odepchnął na moment, na krótką chwilę, w której żywioł cofa się, by uderzyć ze zdwojoną siłą, „Weiser Dawidek nie chodzi na religię" — zabrzmiało gdzieś na tyłach, a z przodu podchwycono to hasło w nieco zmienionej formie — „Dawid, Dawidek, Weiser jest Żydek!". I dopiero teraz, gdy zostało to powie­dziane, poczuliśmy do niego zwyczajną niechęć, która rosła w nienawiść, za to, że nigdy nie był z nami, nigdy nie należał do nas, jak też za spojrzenie lekko wyłu­piastych oczu, które sugerowało w sposób oczywisty, iż to my różnimy się od niego, a nie on od nas. Szymek wysunął się na czoło i stanął naprzeciw niego twarzą "W twarz, — Ty Weiser, a właściwie dlaczego nie chodzisz z nami na religię? — i pytanie zawisło pomiędzy nami w powietrzu, domagając się natychmiastowej od­powiedzi. On milczał, uśmiechając się tylko — jak są­dziliśmy wówczas — głupawo i bezczelnie, więc z tyłu zaczęto szemrać, żeby spuścić mu buły. Buły polegały na ugniataniu pleców rozciągniętego na trawie deli­kwenta pięściami i kolanami, i już widzieliśmy jego białe, obnażone plecy, już jego koszula frunęła w po­wietrze podawana z rąk do rąk, kiedy nagle w krąg oprawców przyskoczyła Elka z roziskrzonymi oczami i rozdzielając na prawo i lewo kopniaki, krzyczała: — Zostawcie go w spokoju, zostawcie go w spokoju. — A gdy to nie poskutkowało, przywarła do jednego z egzekutorów paznokciami, znacząc na jego twarzy długie nitki czerwieniejących gwałtownie bruzd. Od­stąpiliśmy od Weisera, ktoś podał mu nawet zmiętą koszulę, a on nie odzywając się słowem, wkładał ją, jak­by się nic nie stało. Dopiero po chwili zrozumieliśmy, że to nie on, a my wyszliśmy z tego poniżeni, on zo­stał sobą, niezmiennie takim samym Weiserem i mógł na nas patrzeć jak w Boże Ciało, spokojnie, chłodno, bez namiętności i z dystansem. Trudno wytrzymać coś takiego, toteż gdy tylko oddalił się, schodząc wzdłuż zarośniętego płotu kościoła, Szymek rzucił pierwszy kamień, krzycząc głośno —,,Dawid, Dawidek, Weiser jest Żydek", a inni naśladowali go krzycząc to samo i rzucając następne kamienie. Ale on nie odwrócił się ani nie przyspieszył kroku, unosząc w ten sposób swoją dumę, a nam pozostawiając bezsilny wstyd. Elka pobiegła za nim, więc przestaliśmy ciskać kamienie. To była nasza pierwsza bliższa znajomość z Weiserem, jego śmiertelnie białe plecy, zmięta kraciasta koszula i jak już wspomniałem — nieznośne spojrzenie, któreś­my po raz pierwszy poczuli na sobie w Boże Ciało, kiedy rozwiał się kadzidlany obłok wypuszczony ze złotej puszki przez proboszcza Dudaka.

Czy był to zwykły przypadek? Czy Weiser znalazł się przed budynkiem plebani z własnej woli, podobnie jak w Boże Ciało na wzgórku obok ołtarza? Jeśli nie, to jaka siła kazała mu to uczynić, dlaczego postanowił ukazać się nam właśnie tak? Te pytania długo nie da­wały mi zasnąć, długo jeszcze po zakończeniu śledztwa i wiele lat później, kiedy stałem się kimś zupełnie in­nym. I jeżeli jest jakaś odpowiedź, to tylko ta, że właśnie z jej braku zapełniam linijki papieru, niczego nie będąc pewnym. Listy, które wysyłam rokrocznie do Mannheim w nadziei rozjaśnienia kilku innych jeszcze spraw związanych z tamtymi wydarzeniami i osobą Weisera, pozostają bez odpowiedzi. Początkowo myślałem, że Elka, odkąd stała się Niemką, nie pragnie żadnych stąd wiadomości, żadnych wspomnień, które mogłyby ją wytrącać z jej nowej, bo niemieckiej rów­nowagi. Ale teraz już tak nie sądzę, a przynajmniej nie byłbym tego taki pewien. Pomiędzy nią a Weise­rem było coś, czego nigdy nie mogliśmy pojąć, coś, co łączyło ich w przedziwny sposób i czego żadną miarą nie da się określić mianem dziecięcej fascynacji płcią, czy podobnymi terminami, jakich współczesny psycho­log miałby pełne usta. Jej uparte milczenie to coś wię­cej niż niechęć do kraju dzieciństwa.

A tamtego dnia, kiedy koszula Weisera frunęła w powietrzu z rąk do rąk, pojechaliśmy rozklekotanym tramwajem linii numer cztery na plażę do Jelitkowa. Mimo wczesnego popołudnia na obu platformach wozu panował spory tłok, słońce operowało jeszcze silnie, a wewnątrz pojazdu unosił się charakterystyczny za­pach znękanego upałem lakieru. Ani nam w głowie było pamiętać o Weiserze i przedpołudniowej scenie pod lasem. Skoro tylko tramwaj wtoczył się z potwor­nym zgrzytem na (pętlę obok drewnianego krzyża, wy­biegliśmy machając ręcznikami w kierunku plaży, nie zważając na rozwieszone pomiędzy domami rybaków sie­ci ani poustawiane w piramidki kosze cuchnące tranem i smołą. Dopiero tutaj rozpoczynały się prawdziwe wa­kacje, a wraz z nimi nurkowanie po garść piachu, wyścigi do czerwonej boi i gonitwy aż do sopockiego mola, skąd najodważniejsi popisywali się straceńczymi sko­kami. Bo tak naprawdę Jelitkowo nie mogło istnieć bez nas, tak samo jak miasto nie mogło istnieć bez plaży i zatoki. To były naczynia połączone i chociaż dzisiaj jest zupełnie inaczej, pamięć o tym wydaje się nie­zniszczalna. Na przedzie rozhukanej czeredy biegł więc Piotr, pragnący zademonstrować swój numer plażowy, polegający na ściągnięciu koszuli i spodenek jeszcze w biegu, b...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin