TANYA HUFF
to miasto jest za małe
- Au! Vicki, uważaj!
- Przepraszam. Czasami zapominam, jakie są ostre.
- No, pięknie. - Wplótł palce w jej włosy i pociągnął dostatecznie mocno, żeby podkreślić swoje słowa. - Nie rób tego.
- Nie rób czego? - Uśmiechnęła się do niego, jej zęby zalśniły jak kość słoniowa
w blasku księżyca zalewającym łóżko. - A może nie chcesz, żebym...
Nagły, natarczywy dzwonek telefonu zagłuszył dalszą część jej pytania.
Detektyw-sierżant Michael Celluci westchnął.
- Wstrzymaj się na chwilę - mruknął, przetoczył się na drugą stronę i podniósł
słuchawkę. - Celluci.
- Właśnie dzwonili z pięćdziesiątego drugiego oddziału. Znaleźli ciało w
Richmond i pomyśleli, że zechcemy je obejrzeć.
- Dave, jest... - zerknął na zegarek - pierwsza dwadzieścia dziewięć w nocy i
nie mam służby.
Po drugiej stronie linii jego partner, teoretycznie również nie na służbie,
zignorował aluzję.
- Zapytaj mnie, kim jest ten sztywniak.
Celluci ponownie westchnął.
- Kim jest ten sztywniak?
- Mac Eisler.
- Cholera.
- Zabawne, dokładnie tak samo powiedziałem. - Nic w głosie Davida Grahama nie
świadczyło o poczuciu humoru. - Przyjadę za dziesięć minut.
- Lepiej za piętnaście.
- Przerwałem ci coś?
Celluci spojrzał na Vicki, która usiadła i spiorunowała go wzrokiem.
- Owszem.
- Witamy w cudownym świecie stróżów prawa.
Dłoń Vicki wystrzeliła do przodu i chwyciła nadgarstek Celluciego, zanim
detektyw zdążył cisnąć telefonem przez pokój.
- Kto to jest Mac Eisler? - zapytała, kiedy nadąsany Celluci odłożył słuchawkę i
spuścił nogi z łóżka.
- Słyszałaś?
- Słyszę bicie twojego serca, pulsowanie twojej krwi, pieśń twojego życia. -
Podrapała się bosą stopą w tył nogi. - Więc chyba potrafię podsłuchać nędzną
rozmowę telefoniczną.
- Eisler to alfons. - Celluci sięgnął do wyłącznika światła, ale zmienił zdanie
i zaczął się ubierać. Księżyc w pełni zaglądał prosto w okno, więc w pokoju nie
było zbyt ciemno, a znając wrażliwość Vicki na ostre światło oraz jej
temperament, wolał się nie wychylać. - Podejrzewamy, że wykończył jedną ze
swoich dziewczyn kilka tygodni temu.
Vicki zgarnęła swoją koszulę z podłogi.
- Irene MacDonald?
- Co? To też podsłuchałaś?
- Słyszę różne rzeczy. Jak mocno podejrzewacie?
- Osobiście jestem pewien. Ale nie znaleźliśmy nic konkretnego, żeby go
zapudłować.
- A teraz on nie żyje. - Podciągnęła dżinsy na biodra i zmarszczyła brwi w
parodii głębokiego namysłu. - Jejku, ciekawe, czy jest jakiś związek.
- Żadne jejku! - warknął Celluci. - Nie idziesz ze mną.
- A prosiłam?
- Rozpoznałem ten ton. Znam cię, Vicki. Znałem cię, kiedy byłaś gliną, znałem
cię, kiedy byłaś prywatnym łapsem, i nie obchodzi mnie, jak bardzo zmieniłaś się
fizycznie, znam cię teraz, kiedy jesteś...
- Wampirem. - Jej blade oczy wydawały się bardziej srebrne niż szare. - Powiedz
to na głos, Mike. Nie zranisz moich uczuć. Krwiopijcą. Upiorem. Stworem
ciemności.
- Wrzodem na tyłku. - Starannie unikając jej wzroku, wsunął ręce w szelki
podramiennej kabury i narzucił na wierzch marynarkę. - To sprawa policji, Vicki,
trzymaj się z daleka. Proszę.
Nie czekał na odpowiedź, tylko ruszył w półmroku do drzwi sypialni. Zatrzymał
się z jedną nogą na progu.
- Raczej nie wrócę przed świtem. Nie czekaj na mnie.
Vicki Nelson, dawniej w Siłach Policyjnych Toronto, później prywatny detektyw,
ostatnio wampir, postanowiła go puścić. Jeśli potrafił żartować z przemiany,
widocznie ją akceptował. Poza tym zawsze lepiej się bawiła, kiedy kazała mu
płacić za przemądrzałe uwagi w najmniej spodziewanej chwili.
Patrzyła z mroku, jak Celluci wsiada do samochodu Dave'a Grahama. Potem, kiedy
tylne światła znikły w oddali, wygrzebała jego zapasowy komplet kluczyków i
pojechała autostradą splątaną jak wnętrzności, prowadzącą do serca Toronto.
Nie potrzebowała żadnych nadnaturalnych zdolności, żeby odnaleźć miejsce
zbrodni. Policja, prasa i niezdrowo zaciekawieni gapie tworzyli spory tłum.
Vicki prześliznęła się obok konstabla pełniącego wartę na drugim końcu alejki,
przemknęła przez strefy cienia i zatrzymała się tuż za kręgiem policjantów
otaczających zwłoki.
Mac Eisler był dość atrakcyjnym, niezbyt wysokim białym mężczyzną rasy
kaukaskiej. Zamiast tradycyjnie krzykliwego stroju swojej profesji nosił markowe
dżinsy i oliwkowozieloną marynarkę z surowego jedwabiu. W tej chwili nie
wyglądał najlepiej. Dwa zardzewiałe gwoździe przebijały jego wymanikiurowane
dłonie, podtrzymując wyprostowane ciało w tylnym wejściu do modnej restauracji.
Chociaż spiczaste czubki ręcznie robionych kowbojskich butów Eislera zadrapały
drewno w drzwiach, głowę miał całkowicie odwróconą do tyłu, a oczy spoglądały w
alejkę z widocznym zdumieniem.
Zapach śmierci walczył o lepsze ze smrodem uryny i śmieci. Vicki zmarszczyła
brwi. Wyczuwała inny zapach, ostrą woń drapieżcy, od której jeżyły jej się włosy
na karku i zęby wysuwały się zza warg. Zdumiona siłą własnej reakcji,
bezszelestnie weszła w plamę głębszego cienia, żeby nie zdradzić swojej
obecności.
- Dlaczego mam komentować, do cholery?
Pochłonięta swoim niezrozumiałym gniewem, nie zauważyła Celluciego, dopóki nie
przywitał się z reporterami. Nieznacznie zmieniła pozycję i patrzyła, jak razem
z partnerem weszli w alejkę i po raz pierwszy zobaczyli zwłoki.
- Panie Jezu Chryste...
- ...na wysokościach - dokończył młodszy z dwóch detektywów obecnych już na
miejscu zbrodni.
- Kto go znalazł?
- Pomywacz, który wynosił śmiecie. Widocznie miał zostać znaleziony: przybito
drania na samych drzwiach.
- Po drugiej stronie jest kuchnia i nikt nie słyszał wbijania?
- Powiem panu coś lepszego. Spójrz pan na rdzę na główkach tych gwoździ... ich
nie wbito młotkiem.
- Co? Ktoś po prostu wcisnął gwoździe przez dłonie Eislera w twarde drewno?
- Na to wygląda.
Celluci prychnął.
- Chcecie mi wmówić, że Supermen zszedł na złą drogę?
Pod osłoną ich śmiechu Vicki pochyliła się i podniosła kawałek deski. Na
nieodłamanym końcu miała cztery dziury, w dwóch tkwiły jeszcze trzycalowe
ćwieki. Wyciągnęła ćwiek z drewna i wcisnęła w ścianę najbliższego budynku.
Plamka rdzy została na opuszce kciuka, ale gwóźdź nie zmienił wyglądu.
Potem przypomniała sobie ten zapach.
Wampir.
- ...nie mogę podejść do telefonu. Proszę zostawić wiadomość po długim sygnale.
- Henry? Mówi Vicki. Jeśli tam jesteś, odbierz. - Wpatrywała się w drugi koniec
mrocznej kuchni, skręcając w palcach sznur telefonu. - No, Fitzroy, wszystko
jedno co robisz, to jest ważniejsze. - Dlaczego nie siedział w domu i nie pisał?
Albo kłócił się z Tonym. Albo cokolwiek. - Słuchaj, Henry, potrzebuję kilka
informacji. Jest jeszcze jeden z... z nas, poluje na moim terenie i nie wiem, co
powinnam zrobić. Wiem, co chcę zrobić... - gniew powrócił, przeplatany wiedzą o
tamtej - ...ale jestem nowa w tym interesie, może przesadzam. Zadzwoń do mnie.
Dalej mieszkam u Mike'a.
Odłożyła słuchawkę i westchnęła. Wampiry nie mają wspólnych terytoriów. I
dlatego Henry został w Vancouver, a ona wróciła do Toronto.
No dobrze, nie tylko dlatego wróciłam. Wrzuciła zapasowe kluczyki od samochodu
Celluciego do szuflady stolika z telefonem i zastanowiła się, czy powinna mu
napisać notatkę, żeby wyjaśnić tajemnicze opróżnienie baku.
Nie. Jest detektywem, niech sam zgadnie.
Słońce wschodziło o piątej dwanaście. Vicki nie potrzebowała zegarka, żeby
wiedzieć, że już prawie czas. Czuła muśnięcia promieni słonecznych na
krawędziach świadomości.
"To jak ten ostatni ułamek chwili, tuż zanim ktoś cię uderzy z tyłu, kiedy
wiesz, co się stanie, ale za cholerę nic nie możesz poradzić". Skrzyżowała
wtedy ramiona na piersi Celluciego i oparła na nich głowę, dodając: "Tylko to
trwa dłużej".
"I tak się dzieje każdego ranka?"
"Tuż przed świtem".
"I ty zamierzasz żyć wiecznie?"
"Tak mi mówią".
Celluci parsknął.
"Nie zazdroszczę ci".
Chociaż Celluci zaproponował, że zaciemni jedną z dwóch nieużywanych sypialni,
na samą myśl o tym Vicki czuła się nieswojo. W wieku czterech i pół stuleci
Henry Fitzroy mógł sobie pozwolić na zblazowanie wobec perspektywy zniszczenia,
ale Vicki nadal była przerażona tą koncepcją i nie zamierzała spędzać całego
dnia bezbronna, wystawiona na ryzyko. Każdy mógł wejść do sypialni.
Nikt nie mógł przypadkiem wejść do zamkniętej skrzyni z dykty, okrytej
zaciemniającą kotarą, na samym końcu tunelu pięciostopowej wysokości - ale na
wszelki wypadek Vicki opuściła grubą żelazną kratę w wejściu. Zgięta prawie
wpół, spieszyła do swojego sanktuarium, czując słońce coraz bliżej, bliżej. Z
trudem powstrzymała impuls, żeby się odwrócić.
- Niczego za mną nie ma - mruknęła, niezręcznie zrzucając ubranie. Czując, jak
wali jej serce, wpełzła pod klapę wejściową skrzyni, zamknęła ją na haczyk od
wewnątrz, wśliznęła się do śpiwora i wyprostowała, gotowa na nadejście świtu.
"Chryste Panie, Vicki", powiedział Celluci przykucnięty przy wejściu, kiedy
wciągnęła do środka podwójny materac. "Trumna przynajmniej miałaby odrobinę
historycznej powagi".
"Wiesz, gdzie mogę kupić trumnę?"
"Nie pozwolę na trumnę w mojej piwnicy".
"Więc przestań kłapać dziobem".
Leżąc i czekając na zapomnienie, zastanawiała się, gdzie jest tamta. Czy obie
odczuwały taką samą niemal panikę wiedząc, że godziny od świtu do zmierzchu
całkowicie wymykają im się spod kontroli? Czy raczej jak Henry nauczyły się
akceptować dzienną śmierć, rządzącą nieśmiertelnym życiem? Przypuszczała, że
powinno je łączyć swego rodzaju pokrewieństwo, jednak czuła tylko zaborczą
wściekłość. Nikt nie polował na jej terenie.
- Przyjemnych snów - powiedziała do siebie, kiedy słońce dotknęło krawędzi
horyzontu. - A kiedy cię znajdę, zrobię z ciebie grzankę.
Celluci był i znowu wyszedł, zanim ciemność powróciła. Zostawił jej wiadomość w
sprawie samochodu, niecenzuralną i treściwą. Vicki dopisała kilka słów, które
pominął, i wsunęła karteczkę pod magnes na lodówce na wypadek, gdyby detektyw
dotarł do domu przed nią.
Odnajdzie zapach i podejmie trop, myśliwy stanie się zwierzyną i do świtu ulice
znowu będą należały do niej.
Żółta policyjna taśma nadal zagradzała wejście do alejki. Vicki zignorowała
zakaz. Owinąwszy się nocą jak płaszczem, stanęła przy drzwiach restauracji i
badała powietrze.
Widocznie alfons ukrzyżowany na drzwiach pożarowych nie wystarczył, żeby zamknąć
lokal, toteż Tex Mex niemal zagłuszył woń śmierci sprzed niecałych dwudziestu
czterech godzin. Zamiast drapieżcy Vicki wywęszyła tylko fajity.
- Niech to szlag - mruknęła, podeszła bliżej i obwąchała drewno. - Jakim cudem
mam znaleźć...
Wyczuła jego życie na mgnienie wcześniej, zanim się odezwał.
- Co ty robisz?
Vicki odwróciła się z westchnieniem.
- Obwąchuję framugę drzwi. A myślałeś, że co robię?
- Sformułuję to dokładniej - warknął Celluci. - Co ty tutaj robisz?
- Szukam tego, kto wykończył Maca Eislera... - zaczęła Vicki. Nie była pewna,
czy ma ochotę udzielać wyjaśnień.
- Nic z tego. Nie jesteś gliną. Nawet już nie jesteś prywatnym łapsem. A jak
wytłumaczę się za ciebie, jeśli Dave cię zobaczy?
Oczy jej się zwęziły.
- Nie musisz tłumaczyć się za mnie, Mike.
- Taak? On myśli, że jesteś w Vancouver.
- Powiedz mu, że wróciłam.
- Mam mu powiedzieć, że spędzasz dni w skrzyni w mojej piwnicy? I że płoniesz w
słońcu? A co mam mu powiedzieć o twoich oczach?
Dłoń Vicki uniosła się, żeby poprawić mostek okularów, ale palce dotknęły tylko
powietrza. Pigmentoza siatkówki, która zmusiła ją do odejścia z policji i
pozbawiła nocy, została odwrócona, kiedy Henry ją przemienił. Teraz ciemność nie
miała przed nią sekretów.
- Powiem mu, że wzrok mi się poprawił.
- Pigmentoza nie cofa się sama.
- Moja tak.
- Vicki, wiem, co robisz. - Przegarnął włosy obiema rękami. - Zrobiłaś to już
przedtem. Musiałaś wystąpić z policji. Byłaś na wpół ślepa. I co z tego? Twoje
życie się zmieniło, ale wciąż zamierzałaś pokazać, że nazywasz się "Victory"
Nelson. I nie wystarczyło ci, że zostałaś prywatnym detektywem. Głupio
wpakowałaś się w niebezpieczną sytuację, żeby tylko udowodnić, że wciąż jesteś
tym, kim chcesz być. A teraz twoje życie znowu się zmieniło i znowu grasz w tę
samą grę.
Słyszała bicie jego serca, widziała pulsującą żyłkę obramowaną białym "V"
rozpiętego kołnierzyka, czuła krew wzbierającą tuż pod powierzchnią, w zasięgu
jej zębów. Głód narastał i musiała przywołać na pomoc całą samokontrolę, jakiej
nauczył jej Henry. Teraz nie czas na jedzenie.
Odkąd wróciła do Toronto, płynęła z prądem: jadła, polowała, na nowo poznawała
noc, na nowo poznawała swój związek z Michaelem Cellucim. Tamten telefon nad
ranem skrystalizował podświadome niezadowolenie, bo - jak jej wytknął Celluci -
tak naprawdę potrafiła robić tylko jedną rzecz.
Częściowo jego diatryba wynikała z troski. Po tych wszystkich wspólnych latach
spędzonych na zabawie w policjantów i kochanków wiedziała, w jaki sposób
rozumował: jeśli coś równie niewinnego jak światło słońca mogło ją zabić, co
jeszcze jej groziło? Po prostu sama natura ludzka kazała mu chronić ukochaną
osobę - kazała mu chronić Vicki.
Ale to była tylko część prawdy.
- Nie będziesz ze mną szczęśliwy, jeśli mam tylko obijać się po domu. Nie umiem
gotować i nie myję okien. - Postąpiła krok w jego stronę. - Myślałam, że się
ucieszysz, kiedy znowu odnajdę grunt pod nogami.
- Vicki...
- Ciekawe - zamruczała, z całej siły powstrzymując Głód - jakbyś zareagował,
gdybym się wtrąciła w cudzą sprawę, nie w twoją. Ostatecznie jestem lepiej
przystosowana do nocnych polowań niż, hm, detektywi-sierżanci.
- Vicki... - Jej imię zabrzmiało jak nieartykułowane warknięcie.
Pochyliła się do przodu i musnęła wargami jego ucho.
- Założę się, że pierwsza znajdę rozwiązanie.
Potem zniknęła; skoczyła w ciemność ruchem zbyt szybkim, by mogły go
zarejestrować oczy śmiertelnika.
- Z kim rozmawiałeś, Mike? - Dave Graham rozejrzał się po pustej alejce. -
Zdawało mi się, że słyszałem...
Potem spostrzegł wyraz twarzy partnera.
- Nieważne.
Vicki nie pamiętała, kiedy ostatnio czuła się tak pełna życia. Interesujące
uczucie, zważywszy, że należę teraz do klubu nieumarłych krwiopijców.
Maszerowała po Queen Street West, niemal pijana otaczającym ją życiem, w pełni
świadoma tłumów rozstępujących się przed nią i pełnych podziwu spojrzeń, którymi
ją odprowadzano. Wytworzył się związek pomiędzy jej dawnym życiem a nowym.
"Musisz wyrzec się dnia", powiedział jej Henry, "ale nie musisz się wyrzekać
...
Rish